niedziela, 13 kwietnia 2014

Ja?! Ja nie dam rady?!

Piszę zainspirowana notką, która pojawiła się tutaj. Mnie co prawda w podstawówce ani gimnazjum nikt nie prorokował marnego końca i szubienicy, bo uczennicą byłam dobrą i pilną, co jeszcze nie znaczy, że zahukaną i uległą. Raczej nie. Od zawsze działał we mnie prosty mechanizm, bazujący na oślim wręcz uporze, mechanizm "co? ja?! ja nie dam rady?! ja wam pokażę!". Najprostszą drogą do zmotywowania mnie do pracy było powiedzieć mi, że nie dam sobie z czymś rady. Działało i działa od dziecka i bezwyjątkowo. Jak byłam mała, to zaciskałam gniewnie szczęki pełne wzorowo zdrowych mleczaków i parłam do przodu. Nie ma, że się nie da. Dzięki temu ktoś mi kiedyś powiedział, że mam osobowość Luftwaffe. Wątpliwej jakości komplement. Zmotywowana "nie dasz rady" przeczytałam "Przedwiośnie" Żeromskiego w V klasie podstawówki (było ciężko, ale podołałam), "Imię róży" Eco w I gimnazjum (i powinnam przeczytać jeszcze raz, bo w gimnazjum zapewne umknęło mi wiele istotnych wątków) i jeździłam na baryłkowatej Błyskawicy, głównie dlatego, że kiedy na nią wsiadałam, pożal się Boże instruktorka powiedziała "uważaj, nikt sobie z nią nie radzi, nawet ja" (to "nawet ja", teraz to już wiem, nie było żadnym wyznacznikiem; cudem było to, że ta pani w ogóle radziła sobie z jakimkolwiek koniem, nie licząc tego na biegunach). Oczywiście nie było tak, że wsiadłam, a kobyłka stała się nagle słodka i łagodna, a potem galopowałyśmy ładnym, okrągłym galopem przy zachodzącym słońcu. Teraz, chociaż jeżdżę znacznie lepiej, chyba raczej bym się nie podjęła tej współpracy, ale teraz ogranicza mnie coś, czego wtedy nie miałam - wyobraźnia. Teraz oczyma duszy widzę to płuco przebite na wylot gałęzią, na której zostawiła mnie Błyskawica albo głowę rozbitą w drobne kawałeczki o głaz przydrożny. Wtedy nie widziałam i miałam wiele szczęścia. Po miesiącu mojego samozaparcia stworzyłyśmy z pękatą Błyskawicą dość zgrany duet. W ogóle znacząco na mój upór wpłynęła rodzinna hodowla konia huculskiego, bo każdy, kto miał do czynienia z tymi rozkosznymi baryłkami wie, że to raczej hucuły zamiast mułów powinny stać się symbolami uporu. Jeżdżenie na nich to doskonała szkoła silnej woli i uporu. I źródło olbrzymich frustracji.

Chodziłam do prywatnej szkoły, do podstawówki i gimnazjum. W podstawówce właściwie mi to nie przeszkadzało, a nawet miało swoje niekwestionowane zalety. Miałam trudności w integrowaniu się z grupą, więc małe klasy bardzo mi w tym pomogły. A poza tym, dzieci jak dzieci, wszędzie są mniej więcej takie same. Chociaż ja byłam nad wyraz złośliwa i dumna jako dziecko, pewnie była to reakcja obronna, spowodowana olbrzymią nieśmiałością i lękiem. Mojej integracji z grupą nie pomogło raczej ryczenie jak stado bobrów przy zdewastowanej żeremi przez pierwsze trzy miesiące, a już tym bardziej nie pomógł tekst obronny, jaki wystosowałam później. Kiedy już przestałam ryczeć, po kilku miesiącach ktoś próbował mi to wypomnieć i ponabijać się moim kosztem. "A ty płakałaś przez pierwsze miesiące szkoły, beksa!"
 - "Płakałam, bo co rano wchodziłam do klasy i widziałam stado baranów, każdy na moim miejscu by płakał". Wniosek: nigdy nie próbuj zadzierać z najmniejszą dziewczynką bez zęba na przedzie. Małe się musi bronić, więc braki w centymetrach nadrabiałam książkami. Od gimnazjum jednak szkoła poczęła konkretnie mi doskwierać. Poza tym, że przechodziłam okres "burzy i naporu", miałam placówki dość i chciałam się za wszelką cenę wyrwać. Ponadto, z młodzieńczą naiwnością, wszelkie deklaracje ze strony szkoły traktowałam serio. Na przykład deklaracje o tym, że szkoła, w odróżnieniu od strasznej placówki publicznej, gdzie przerabia się dzieci i młodzież na mięso mielone, pozwala zachować uczniom swoją indywidualność i otwarcie wyrażać swoje poglądy oraz uczy dialogu. O święta naiwności! Pozwalałam więc sobie na oćwiekowywanie się, glany malowane korektorem w stokrotki oraz makijaż pt. "robia na przodku". I bezkompromisowe wygłaszanie własnych sądów. Pomimo pewnych spięć i niedogodności, jakie sprawiała uczennica wyszczekana i niechętnie poddająca się rygorom, pani dyrektor chciała mnie koniecznie zatrzymać w prywatnym liceum, bo pod kierunkiem mojej polonistki miałam tendencję do wygrywania konkursów z polskiego. Ja z kolei od I klasy gimnazjum odliczałam dni do końca szkoły i mojej ucieczki do "normalnego" liceum, gdzie będzie dużo ludzi, duże klasy i względnie normalni uczniowie, a nie 3/4 buców z bogatych rodzin (*UWAGA: nie wszyscy byli bucami z bogatych rodzin, miałam krąg znajomych, którzy byli i są super i stąd serdecznie pozdrawiam Kaśkę, Rudego i Karolinę oraz Mateusza, byli też ludzie zupełnie neutralni). Poniżej prezentuję dialog, jaki odbyłam z panią dyrektor w drodze do Radia Katowice:

P.D.: Agnieszko, do jakiego liceum się wybierasz?
Ja: Do Mickiewicza, najbardziej bym chciała tam się dostać.
P.D.: A nie myślałaś o pozostaniu w naszym liceum?
Ja: Raczej nie, wolałabym iść do publicznej szkoły, chciałabym poznać nowych ludzi...
P.D.: Ale do naszego liceum w zeszłym roku przyszło 100% nowych osób!
(wtedy właśnie poznałam moc statystyki: wszak 7 przyjętych osób do I klasy, które wcześniej nie chodziły do tej szkoły, stanowi 100% nowych uczniów)
Ja: Jednak wolałabym uczyć się w dużej klasie, sprawdzić się w nowym miejscu...
P.D.: Ale zdajesz sobie sprawę, że w dużej szkole, w tej wielkiej masie zginiesz i nikt nie zauważy twoich talentów i nie będziesz się dalej rozwijać?!

I zadziałało. Ze skutkiem odwrotnym od zamierzonego, bo ja, zamiast śmiertelnego przerażenia, włączyłam tryb "ja?! ja nie dam rady?!", odpowiedziałam coś zupełnie neutralnego, chociaż we mnie się gotowało i utwierdziłam się w głębokim przekonaniu, że należy wiać. Gdziekolwiek. Jak nie do Mickiewicza, to do szkoły zawodowej, szkolić się na masarza-wędliniarza. Byle nie zostać w prywatnej szkole. I wylądowałam w Mickiewiczu. A potem na polonistyce na UŚ. Co do mojego ginięcia w masie: otrzymałam stypendium MNiSW, więc chyba nie zginęłam w masie, jestem przewodniczącą koła naukowego i nie mam oporów przed zabieraniem głosu publicznie, o ile mam coś do powiedzenia. A piszę o tym dlatego, że mam małostkową satysfakcję. Ja? Ja zginę w masie? Niedoczekanie wasze!

Nie posyłajcie dzieci do prywatnych szkół. A przynajmniej nie do tej, do której ja chodziłam. Wszystko wygląda ładnie w folderze reklamowym i tylko tam.