piątek, 26 czerwca 2015

Przyjemność narracji w czasach twittera

Na filologii polskiej znajduje się kilka zasadniczych typów studentów. Bez wchodzenia w szczegóły można ich podzielić na:

- grupę miłośników i pasjonatów - to ci, którzy przyszli na te studia, bo po prostu kochają książki,
- grupę pod kryptonimem "ireny" (określenie zawdzięczam nieocenionym w złośliwościach, a bujną fantazją obdarzonym Miśce i Adamowi), czyli dziewczyny, które właściwie nie wiedzą, po co znalazły się na polonistyce albo na studiach w ogóle i na piątym roku potrafią się rozkosznie zdziwić, np. tym, że Derrida to jednak ważny jest,
- "dawcy numerów PESEL", czyli studenci-widmo; nie interesuje ich studiowanie, interesuje ich tytuł magistra bądź czego. Uczelnię z kolei interesuje, żeby pozostali na studiach, więc relację dawca PESEL - uczelnia można określić mianem symbiotycznej.

I najbardziej oszukani są ci pierwsi. Nikt ich na pierwszym roku nie ostrzega. Nikt ich nie odwodzi od pomysłu studiowania filologii. A filologia odbierze im to, co ich przygnało na ten wydział. Filologia odbierze im nieprzespane noce z latarką pod kołdrą. Filologia odbierze im przyjemność czytania książek dla samego śledzenia fabuły. Filologia odbierze im zaskoczenie tym, "co będzie dalej". I radość z utożsamienia z bohaterem. Uzbroi ich w narzędzia, pojęcia, terminy i techniki analizy i interpretacji. Da do ręki metodologię, nauczy robić wiwisekcję poezji i prozy. I skończy się to czytanie z wypiekami na twarzy. Będą pochłaniać książki na kilogramy, to jasne, będą rzetelnymi studentami. Ale odkąd jestem na studiach filologicznych, to tylko raz udało mi się wyrwać z żelaznego uścisku kompetencji czytelniczych filologa i czytać z wypiekami na twarzy. To byli "Trzej muszkieterowie". Ponoć wstydliwa lektura. Oczywiście, filologia da im inne przyjemności lektury. Wyposaży ich w terminy, techniki i metodologie. Będą mogli rozbierać teksty, czytać je głębiej, widzieć więcej, otworzą im się nieoczekiwane portale, przejścia, pasaże, ukryte wiadomości. W tym też jest, muszę przyznać, wiele frajdy. Ale innej frajdy. Wypieki nie wrócą. Co najwyżej triumfujące odkrycia, przenikliwe interpretacje. Ale nie wypieki. A jednak o tych wypiekach się marzy i każdy przebłysk niczym nieskrępowanej, czytelniczej frajdy cieszy jak porządnie rozbujana huśtawka w dzieciństwie. Ucisk w dołku, kiedy się leci w dół i lekki zawrót głowy, kiedy z rozbujanej huśtawki można zobaczyć niebo, zawisając poziomo w powietrzu. A cóż daje większą czytelniczą frajdę, niż porządna, gruba powieść? Saga? Taka, co się nie kończy? Wiem, że w tym pragnieniu nie jestem odosobniona.

Jak pisze (znany w pewnych kręgach...) Krzysztof Uniłowski, cytując Ryszarda Koziołka (też znanego w pewnych kręgach...):

Do tęsknoty za tradycyjną, opasłą powieścią w twardych okładkach oraz ze złoconym grzbietem przyznają się nie tylko czytelnicy naiwni albo niedzielni. Czynią tak również - choć można podejrzewać, że ich motywacje okażą się dużo bardziej złożone - pasjonaci literatury oraz profesjonaliści. Na przykład Ryszard Koziołek: "Zawsze lubiłem grube książki. Pycha opowieści, która chce ogarnąć świat. (...) Uczucie kresu <<wciągającej>> książki wywołuje żal, rozczarowanie, złość. Od dawna nie doznałem takiego uczucia".

(Krzysztof Uniłowski: "Mit powieści mieszczańskiej". W: Tegoż: "Kup pan książkę! Szkice i recenzje". Katowice 2008, s. 192. Ryszard Koziołek: "Zapomniane radości". "FA-art" 1999, nr 3, s . 19.)

W erze twittera i komentarzy typu "tl;dr"", kiedy notka albo post nie mogą być za długie, jednocześnie pragniemy sagi. Dlatego taką karierę robi "Gra o tron". Spełnia nam funkcję realistycznej powieści w odcinkach. Śledzimy ją dokładnie tak samo, zmieniło się tylko medium. A ja na fali tych pragnień wróciłam do "Wiedźmina". Tak, tak. Do "Wiedźmina". Przeczytałam setki (serio, setki) znacznie lepszych powieści. Nie tyle, ile bym sobie życzyła, ale jednak całkiem sporo arcydzieł literatury. Ale "Wiedźmin" jest dla mnie książką, którą czytałam z latarką pod kołdrą. Mając naście lat. Jak czytałam po kilka rozdziałów w jednym rzucie, żeby szybko wrócić do wątku Ciri. A po skończeniu rozdziału o Ciri znowu na wyprzódki czytałam dalej, żeby powrócić do mojej ulubionej bohaterki. W powrocie do "Wiedźmina" sprzyjają mi wakacje, które właśnie rozpoczęłam oraz... gra. Tak, gra. Nie znam się na grach W OGÓLE. Moje doświadczenie z grami obejmuje pasjansa, Simsy i... "Wiedźmina". Egzotyczny zestaw. Do zagrania w "Wiedźmina" namówił mnie Luby. I wsiąknęłam. Potrafiłam ocknąć się o 3. w nocy, chociaż miałam wrażenie, że siedzę przed komputerem od 15 minut zaledwie. Chociaż mój styl gry jest rozpaczliwy (najniższy poziom trudności, zero finezji i ładowanie w żywotność; po prostu wiedźmin-czołg, który idzie przed siebie i nic nie jest w stanie go ubić, a on bezmyślnie wali mieczem w ofiarę; o unikach, rzucaniu znaków albo parowaniu ciosów w wykonaniu mojego Geralta można zapomnieć), to śledziłam fabułę z wypiekami na twarzy. Więc zanim zagram w trzecią część (którą całą przez ramię prześledziłam, kiedy grał Luby), wróciłam do czytania sagi. Czy mam te moje upragnione wypieki na policzkach? Frajdę? Nie. Po pierwsze, już to czytałam, mniej więcej pamiętam fabułę, więc frajdy z odkrywania nie ma. Z porwania fabułą też nie. Nie jest to przecież najlepsza powieść... Ale jednak nie mogę się oderwać. I czytam, nierozsądnie, do 3. w nocy. Już bez latarki, bo obok Luby, wyprzedzając mnie o jeden tom, łoi prozę Sapkowskiego. On ma wymówkę, że w celach naukowych, bo artykuł do tomu będzie pisał. Ale ja? Dla przyjemności. Chociaż teraz ta przyjemność to głównie przyjemność inżyniera Mamonia: podoba mi się, bo to znam. Już to czytałam. Choć odkrycie, że Geralt na uczcie u królowej Calanthe w Cintrze przebiera się za szlachcica z Czteroroga i ma taki sam herb, jak Kmicic w "Potopie" - panna z rozpuszczonymi włosami i rękami uniesionymi w górę jedzie na niedźwiedziu - jednak sprawiło mi frajdę. I dowcip Sapkowskiego, zarazem intertekstualny i knajacki oraz rubaszny, też daje frajdę. Ze śledzenia rejestrów. Z tropienia śladów innych opowieści. Frajda. Ale to już nie to samo. Ostrzegam więc przyszłych filologów: coś zyskacie, coś stracicie. Zróbcie uczciwy rachunek zysków i strat zanim pójdziecie na filologię. Bo zatęsknicie za śledzeniem fabuły, oj, zatęsknicie. A ze ścieżki filologa nie ma powrotu.

DOPISEK: Luby zapytał mnie, czy grając w "Wiedźmina" wybiorę romans z Triss Merigold, czy z Yennefer. Oczywiście, że z Yennefer. Zawsze z Yennefer. Bo wierzę w prawdziwą miłość na całe życie (inaczej jaki byłby sens wychodzenia za Lubego...?), choć podobno dorosłym ludziom nie przystoi taka wiara. A Luby na to: "Bo w Internecie niektórzy piszą, że wolą Triss... Bo Yennefer jest złośliwa, zawsze robi swoje, nie zważając na innych i radzi sobie sama. A Triss jest słodka. I trzeba jej pomóc. A to jest takie typowe. I takie nudne... Yennefer, tylko Yennefer. Nie ma to jak związać się ze złośliwą, nieprzewidywalną babą, która wie swoje i robi swoje". Czuję, że to będzie udane małżeństwo...

piątek, 19 czerwca 2015

Żony poetów szorują pegazy w baliach za pomocą szczotek ryżowych...

... a natenczas Artysta Tworzy. Pisanie i twórczość to męska rzecz. Kto mi nie wierzy, tego odsyłam do koncepcji Harolda Blooma i jego trafnego skądinąd opisu lęku przed wpływem i patriarchalnej struktury literatury zachodniej, ojciec i syn, prekursor i następca, wpływ poetycki jako relacja synowska. A gdzie w tym wszystkim kobiety autorki? W kuchni, rzecz jasna, albo w łaźni, szorują pegaza szczotą ryżową, na chwałę talentu Mistrza. Bo pióro jest metaforycznym penisem, jak twierdzą Sandra Gilbert i Susan Gubar w "The Madwoman in the Attic. The Woman Writer and the Nineteenth-Century Literary Imagination". A prawdziwego macho w dyskusji można poznać po tym, że wyciąga fallusa i twierdzi. Nie wiem, kto jest autorem tego ostatniego, ale ja to usłyszałam od prof. K., naszego instytutowego szefa. Jeśli ktoś mi teraz zarzuci, że pióro nie ma żadnego związku z penisem, a nikt dobrze wychowany nie wyciąga fallusa jako dowodu rzeczowego w dyskusji, tego odsyłam do pojęcia "metaforyczności". To chyba najczęstszy problem z rozumieniem Freuda zresztą, że wszystko traktuje się dosłownie, a cała psychoanaliza jest metaforyczna. No, ale ja nie o tym chciałam. I nie popisuję się zaraz na wstępie moim zapleczem lekturowym li tylko po to, żeby Czytelnikom zaimponować (choć także, a co!). Chciałam podzielić się moją niepomierną irytacją, która narasta za każdym razem, kiedy Program Trzeci Polskiego Radia puszcza piosenkę niejakiego Kuby Badacha. Która na wielu poziomach doprowadza mnie do pasji. Piosenka nosi tytuł "Będziesz moją muzą" i drażni mnie w niej wszystko. Melodia, rytm, głos Kuby Badacha. Ale najbardziej drażni mnie tekst, bo na teksty jestem najwrażliwsza (skrzywienie zawodowe). W ogóle mam problem z polską muzyką, bo jest w niej tak mało dobrych tekstów (chlubne wyjątki to np. Lao Che, Maria Peszek, Kasia Nosowska...), że po prostu nie da się jej słuchać. Nie wiem, jak autorzy tych tekstów mają czelność brać pieniądze za tak marne, a do tego poronione płody swojej Muzy. No ale biorą, a polska piosenka kwitnie. Co roku. W Opolu, a potem w Sopocie. Polska piosenka festiwalowa jest, według mnie, dowodem na to, że Bóg Polaków jednak nie kocha i skazuje nas na wyrafinowane tortury. Jego kolejną zemstą na uzurpacjach Polaków jest piosenka Kuby Badacha. Przytoczę tekst w całości:

Niebanalny los chyba jest pisany nam
Ktoś dyktuje go, a ja zapisuję sam
Jeśli chciałabyś odrobinę pomóc mi
Musisz zmienić kurs i pozostać tu na kolejnych kilka dni


Słowem potrafię przenosić góry
Bądź muzą mojej literatury
Co ja wypowiem będziesz notować
W książki układać i ilustrować


Co podważysz ty, skoryguję znowu ja
I nie będę zły, że to bardzo długo trwa
Gramatyczny błąd nie przekreśli wcale nas
To stabilny ląd, nie uciekaj stąd, spróbujemy jeszcze raz


Słowem potrafię przenosić góry
Bądź muzą mojej literatury
Co ja wypowiem będziesz notować
W książki układać i ilustrować
/2x


Zacznijmy od tego "niebanalnego losu", który jest pisany podmiotowi lirycznemu (który jest Twórcą), oraz bezimiennej, acz piśmiennej adresatce utworu, która ma robić za korektorkę, edytorkę, ilustratorkę i muzę. Jeśli ktoś uważa, że Wielki Artysta oraz jego muza-żona, ogarniająca mu całą rzeczywistość, przepisująca rękopisy i załatwiająca wydania, wznowienia i wieczorki poetyckie to taki "niebanalny los", ten mało wie o historii literatury. Dalej - ktoś, kto twierdzi, że "słowem potrafi przenosić góry", powinien wysilić się na lepsze rymy, niż "nam - sam", "mi - dni", "góry - literatury" i hit nad hitami, najpłytszy z rymów gramatycznych, czyli rymowanie bezokoliczników, "notować - ilustrować". Łaaaaał, władca słowa, klękajcie narody, oto nowy Tuwim naszej ery. Furda Tuwim, nowy Miłosz z Szymborską pożenion! I na co ci jej pomoc, drogi podmiocie liryczny, kiedy "co ona podważy, ty będziesz korygować". No jasne, przecież ty wiesz lepiej. I cała ta zabawa w jej korekty jest właściwie po to, żeby jej wykazać, jaki jesteś genialny, a jaka ona niegenialna. I jeszcze dobrotliwy, nie będzie się gniewał, że te korekty tyle trwają. No bo ona tak wolno myśli i taka w ogóle jest zawalata. Ale urocza i rymy gramatyczne jej imponują. Mało jest piśmiennych kobiet, którym takie rymy mogłyby imponować, więc lepiej się jej trzymać i nie złościć, bo drugiej takiej próżno szukać. No i jeszcze - "co ja wypowiem, będziesz notować". Macho wyciąga fallusa i twierdzi. A ty, niewiasto, słuchaj, milcz i zapisuj, kiedy tryska na ciebie ta krynica mądrości i poetyckiego wyrafinowania. Zresztą, Żezu Krist, co to za pomysł na podryw? Ej, mała, umiem rymować ze sobą bezokoliczniki, więc bądź muzą mojej literatury, ja będę mówić, a ty będziesz to spisywać, potem ja cię będę poprawiać i dobrotliwie zgodzę się na twoją ociężałość i powolność. No już lecę.

W podejściu Wielkich Twórców do kobiet można wyróżnić dwie zasadnicze drogi: ja jestem geniuszem, ty jesteś tylko kobietą, ale udzielam ci łaski pomocy mi oraz ja jestem geniuszem, a ty jesteś moją muzą, moją panią, moją Marylą Wereszczakówną. Więc najlepiej, żebyś była cudzą żoną, bo własną żonę można zobaczyć rozczochraną z rana w pieleszach, a pielesze i rozczochranie niedobrze robią muzie na natychanie Mistrza. A że każdy twórca z fallusem to Wielki Twórca, to Program Trzeci Polskiego Radia katuje nas tą fatalną piosenką. Bo każdy nastoletni poeta, który napisał trzy wiersze, z czego jeden o seksie (z pozycji teoretyka), drugi o wódce (ma za sobą pierwszy kieliszek, niezbyt mu smakowało, ale poecie wypada), a trzeci o samobójstwie w tonacji symboliczno-młodopolskiej, lubi sobie wyobrażać koleżankę z klasy w roli swojej, podrzędnej z natury, muzy. Litości.

wtorek, 9 czerwca 2015

Starość i niemożność, czyli rzecz o kontrowersyjnej kampanii

Mili państwo, oficjalnie jestem dojrzała i chyba nieco stara. Z kilku powodów. Ćwierćwiecze stuknie mi za niecałe dwa tygodnie (dowody uznania z tej okazji od wiernych czytelników zawsze mile widziane), to po pierwsze. Jak dzisiaj rano, przed wyjściem na uczelnię, wynosiłam do kontenera puste butelki bezzwrotne, podblokowe drobne pijaczki-obszczymurki zwróciły się do mnie per "szefowo, a to wszystko niesiecie puste?", a jak wiadomo, "szefowa" to dojrzała kobieta, która może dodatnio wpłynąć na los drobnego pijaczka, to po drugie. Po trzecie, najbardziej komfortowo czuję się w towarzystwie stabilnych, mieszczańskich stadeł (M. i Sz., to o Was), najlepiej z dobrym jedzeniem i kieliszkiem wina. Po czwarte, uczciwszy państwa uszy, nie wkurwiam się. A przynajmniej robię to znacznie rzadziej. Jeszcze jakiś czas temu jak czytałam / słyszałam, że jedynym spełnieniem dla kobiety jest macierzyństwo, a wspólne mieszkanie przed ślubem i antykoncepcja hormonalna to obraza moralności publicznej, to dostawałam białej gorączki. A teraz wychodzę z założenia, że skoro ludzie, którzy tak uważają, nie istnieją w mojej codziennej przestrzeni, to nie ma się co pienić, bo w życiu jest za dużo dobrego jedzenia do przeżucia i za dużo długich nocy do przegadania, żeby sobie je skracać zawałem. W związku z czym kretyńska ze wszech miar kampania Fundacji Mamy i Taty, która zbiera baty w tym kawałku Internetu, do którego mam dostęp (jak ustalono podczas minionego weekendu we Wrocławiu, niektórzy nie mają kabla do Frondy na przykład), uczciwszy ponownie państwa uszy, nawet mnie nie podkurwiła. Niemniej jednak jestem przekonana, że skoro na ten temat wypowiedziały się i znane feministki (np. Katarzyna Paprota), i lewackie portale (np. Strajk.eu), i twórcy rozlicznych, mniej lub bardziej śmiesznych memów, a także redaktorka "Tygodnika Powszechnego" i rzesze blogerów, to Internet wyczekuje teraz mojej opinii. Na bank wyczekuje i odświeża Nikczemne Pismo jak USOSa na minutę przed logowaniem (dla szczęśliwców, którzy studiowali przed erą USOSa: odświeża się go kompulsywnymi kliknięciami już na 10 minut przed otwarciem logowania, bo o zapisaniu się do wybranej grupy decydują nanosekundy). Spieszę więc zabrać głos w dyskusji. Gdyby kogoś jakimś cudem ominął spot tej kampanii, to usłużnie link podaję: KLIK.

Otóż w spocie widzimy kobietę pozbawioną wieku, możemy założyć, że jest gdzieś w okolicach 35-45 lat. Kobieta jest elegancko ubrana i przechadza się po stylowej willi z ogrodem, zarazem chwaląc się podróżami (Tokio, Paryż), specjalizacją, kupionym mieszkaniem i wyremontowanym domem. No wypisz, wymaluj kobieta sukcesu i to taka superwoman z Kongresu Kobiet. Nagle, patrząc na pusty ogród, niewypełniony zabawkami oraz dziećmi, słyszy GŁOSY. DZIECIĘCE GŁOSY. I teatralna łza toczy się po jej policzku, w który zapewne wklepała krem za pierdyliard euro. Albo jenów, bo w końcu z Tokio wróciła, więc pewnie nakupowała sobie zbytkownych, genialnych japońskich kremów. Bo zdążyła osiągnąć sukces życiowy (mierzony statusem ekonomicznym), a nie zdążyła zostać matką i żałuje. Ma to nas przekonać do "nieodkładania macierzyństwa na później". Jako niemalże dwudziestopięciolatka, która co prawda w Paryżu była, ale w Tokio nie, do tego z parciem na doktorat, uważam się za target tej kampanii. Pytanie, czy kampania trafiła do targetu. A kretynizmy (które w tytule, dla zachowania pozorów, nazwałam kontrowersjami) pozwolę sobie wyliczyć w punktach.

1. Pewnie istnieją kobiety, które nie zostały matkami i żałują. Pewnie są i takie, które zostały i też żałują. Oraz takie, które nie zostały i nie żałują oraz zostały i nie żałują. Tego kampania nie dostrzega, ale w zalewie mej dobrej woli pragnę uznać, że przecież całego spectrum zjawiska, jakim jest macierzyństwo, nie da się ująć w króciutkim spocie, więc dobrodusznie zakładam, że to jest w niewyrażonych założeniach kampanii.

2. "Seksmisja" to nie tylko mizoginiczna komedia, toż to nasza rzeczywistość. Wedle twórców kampanii możliwą ścieżką rozpłodu jest dzieworództwo. Wszak bohaterka spotu nic nie wspomina o przeszkodzie w postaci braku potencjalnego ojca. Aż dziw bierze, że to spot Fundacji Mamy i Taty. Gdzie ten niedoszły Tata? Może to tak, jak u Mickiewicza, "Tato nie wraca; ranki i wieczory / We łzach go czekam i trwodze; / Rozlały rzeki, pełne zwierza bory / I pełno zbójców na drodze". Ja wiem, że w Polsce dziecko to babski problem (świadczy o tym ściągalność alimentów...), no ale żeby organizacja, która chce promować pełne, dzietne heterorodziny pomijała ojca? No, no, widać zwalczane homolobby z LGBTQIA namieszało i w świadomości członków Fundacji Mamy i Taty. Punkt dla nas, obmierzłe dżendery!

3. Głównym "opóźniaczem" macierzyństwa jest szeroko rozumiana "kariera", specjalizacja, podróże i zarabianie na luksusową willę. Bo przecież kobiety opuszczają domowe obowiązki i własne dziatki wyłącznie z żądzy kariery. Na przykład w zawodzie kasjerki. Nie deprecjonując kasjerek i doceniając ich pracę, bo jest szalenie potrzebna. Tyle że praca zawodowa (z niebagatelnym sukcesem finansowym, a jakże) została w spocie przedstawiona jako fanaberia (podróże, zarówno dom, jak i mieszkanie, wyglądające na drogie wnętrze), a nie konieczność. Bo konieczność to zostanie matką. A byt zapewni ojciec rodziny. Którego nie ma w tym spocie. I jak żyć?

4. Albo praca i podróże, albo dzieci. Choose wisely. Or die alone. To chce nam przekazać spot. Oni tak na serio chcieli z tym trafić do młodych kobiet, które chcą pracować? Nie rozważyli radosnego spotu a la wspomniany już Kongres Kobiet, z superwoman, która godzi wszystkie role życiowe?

Spojrzałam też na dotychczasowe kampanie Fundacji. "Pomyśl o dziecku", "Miłość - lepiej na całe życie" i "Rozwód? Przemyśl to!". W moim wyobrażonym, idealnym świecie ludzie mają tyle dzieci, ile chcą (i jak ktoś chce i czuje się na siłach wychować ich fefnaście, to nic nie stoi mu na przeszkodzie, żeby cieszyć się fefnastką pociech), zakochują się i tworzą stabilne, trwałe związki na całe życie (najlepiej za pierwszym podejściem) oraz... nie rozwodzą się, bo się kochają i tworzą szczęśliwe związki. Ale nie żyjemy w moim wymarzonym świecie. A w tym, w którym żyjemy, ludzi nie stać na drugie bądź trzecie dziecko, chociaż bardzo by chcieli mieć ich gromadkę. I nie stają przed wyborem "kucyk dla jedynaczki czy jednak może młodsza siostrzyczka" (odnoszę się do spotu tej kampanii, gdzie roześmiana dziewczynka w toczku deklaruje, że fajnie mieć kucyka, ale siostrę jeszcze fajniej). Mam zarówno kucyka, jak i siostrę i z mocą eksperta stwierdzam: zarówno kucyka, jak i siostrę kocha się do szaleństwa i ma ochotę przerobić na mielone (średnio raz w tygodniu). Fundacja zwalcza też LGBT (bez reszty literek na ich stronie, wszystkich QIA przepraszam), konwencję antyprzemocową i antykoncepcję hormonalną. I wiadomo, czego się spodziewać po tych ludziach - skoro twórcom spotów i członkom Fundacji wydaje się, że Polki nie rodzą, bo są skupione na karierze, a jeśli już znajdą momencik, odstawią tabletki i zajdą w ciążę, to drugiego dziecka nie chcą, bo wolą kupić pierwszemu kucyka, a jakiekolwiek problemy materialne młodych Polek nie dotyczą, to o czym tu właściwie rozmawiać...? Dlatego nie toczę piany i nie zalewa mnie fala gniewu i frustracji, bo ja już swój strajk rozrodczy ogłosiłam, obrażam moralność publiczną i dobre obyczaje żyjąc bez ślubu (według członków Fundacji grozi mi przedwczesna śmierć z tego powodu), a moja przedłużona edukacja wpływa na moją bezdzietność. Tak długo i tak uparcie kobiety w Polsce są już traktowane jak zbuntowane inkubatory, która dla ich własnego dobra należy zagonić do rozrodu, że zobojętniałam. Tak często i tak uparcie przypomina mi się, że bez dziecka nie dojrzeję nigdy do prawdziwej Kobiecości (chociaż jak słyszę "prawdziwa kobiecość", to trochę mnie to jednak wkurwia), że zaczyna mnie to ryrać.

Przy okazji - Fundację Mama i Tata patronatem objęli Bronisław i Anna Komorowscy. Więc jeśli ktoś się boi "katotalibanu" za prezydentury Andrzeja Dudy, niech się grzmotnie mocno głową o ścianę. I obudzi. Jak już pisałam - żyjemy w Prawii i będziemy żyć w niej dalej. Ku chwale Wielkiej Prawii Niepodległej i Wszystkich Jej Oddanych Inkubatorów.

Dopisek: nie mam nic przeciwko macierzyństwu. Chyba że chodzi o moje. W tym przypadku uważam, że to ja mam najwięcej do powiedzenia.