niedziela, 31 stycznia 2016

Żelazny Jan przechodzi do kontrataku

Piszę dzisiaj zainspirowana pewnym artykułem, który na Facebooka podrzuciła M., mama mojego najlepszego przyjaciela z czasów podstawówkowo-gimnazjalnych. Artykuł napisał Rafał Drzewiecki, zatytułował go "Nasze dzieci to największe pierdoły na świecie? Hodujemy zombi, które nie wiedzą, kim są" i można go przeczytać tutaj. Artykuł zapowiada się naprawdę obiecująco: "Hodujemy zombi, które nie wiedzą, kim są i dokąd zmierzają. Żyją w tyranii optymizmu, przekonane, że mogą wszystko, że mają równe szanse, że wystarczy chcieć, by mieć. A nie potrafią poradzić sobie nawet z komarem, a co dopiero z krytyką czy wzięciem odpowiedzialności za innych." Fakt, żyjemy w tyranii optymizmu, sukcesu (często mierzonego stanem posiadania) i bycia fit. A świat jest na chwilę obecną skonstruowany tak, że naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Nie wiem, o co chodzi z nieradzeniem sobie z komarem (ok, są upierdliwce, których żadną miarą nie da się zatłuc, nawet ścierą kuchenną na suficie, ale mniemam, że akurat nie to autor miał na myśli) i związku, jaki zachodzi między komarami a braniem odpowiedzialności za innych (może o to, że jak kogoś kochasz, to utłuczesz mu komara na czole, zanim zdąży ugryźć i w ten sposób jesteś odpowiedzialny za innych...?), ale może to się rozjaśni później.

Artykuł jest przede wszystkim, jak na standardy internetowe, strasznie długi - stąd i mój komentarz do niego będzie kilometrowy. Zaczyna się od cytowania rodziców, którzy mają pewne obawy dotyczące posłania dzieci na obóz harcerski. Tu można się zgodzić z autorem, że rodzice przesadzają. Jeśli nie chcesz, żeby dziecko zmokło i chcesz, żeby codziennie brało ciepłą kąpiel, najprawdopodobniej obóz harcerski to nie jest odpowiednie miejsce dla twojego dziecka. Polecam obóz językowy w Wielkiej Brytanii albo, jeśli absolutnie nie może zmoknąć, na Malcie. Dalej zaczynają się wyrzekania byłego harcmistrza, który zawsze chciał być Bearem Gryllsem, chociaż w jego dawnych dobrych czasach jeszcze nie było programu Beara Gryllsa. Czyli tak - mamy do czynienia z typowym wyrzekaniem byłych harcmistrzów "na tę dzisiejszą młodzież" oraz tęsknotę za "dawnymi dobrymi czasami". Nihil novi sub sole, zawsze "kiedyś to były czasy", a dzisiejsza młodzież to nie udźwignie schedy pradziadów - wystarczy poczytać sobie niektóre utwory XVII-wieczne, żeby się przekonać, że i nasi dzielni Sarmaci mieli z młodzi chowaniem problemy. I zawsze ta młódź nie taka, jakby sobie starszyzna wymarzyła. Dalej leci znana wszystkim litania "my, chowani w latach '80, to mieliśmy życie, bo rodzice na nas nie chuchali i nie dmuchali". Z tezą, że współcześnie rodzice bywają nadopiekuńczy, można się zgodzić, bo bywają. Dzieci bywają często bezczelne, roszczeniowe, leniwe i rozpieszczone. Takie historie słyszę od wszystkich, którzy zawodowo lub pół zawodowo mają do czynienia z dziatwą w wieku szkolnym i - co gorsza - z niektórymi rodzicami dziatwy w wieku szkolnym. Stąd budzi się jeszcze większa nostalgia za "dawnymi dobrymi czasami", zwłaszcza, jeśli w pracy trzeba sobie z takimi nadopiekuńczymi rodzicami radzić. "Nikt mu nie pomagał odrabiać lekcji, bo musiał się uczyć sam, a za błędy ortograficzne ojciec go po kilku ostrzeżeniach w końcu sprał, bo tłumaczenie nieuctwa dysgrafią nie było wtedy tak postępowe jak dziś" - dysgrafia, o ile wiem, to nie to samo, co dysleksja, ale kto by się tam przejmował, wszystkie dys-cośtam można wyleczyć kilkoma solidnymi klapsami. Nie wiem, jak wy, ale ja osobiście wolę "nadorzekanie" o dysleksji niż "spranie" dziecka za błędy ortograficzne. No, ale ja jestem dzisiejsza i postępowa, uważam więc, że dzieci w ogóle nie wolno bić. A już zwłaszcza za błędy ortograficzne. "Gdy z kumplami poszli nad jezioro, nie było ratowników, społecznych kampanii ostrzegających przez skakaniem na główkę i jakoś ani on, ani żaden z jego znajomych karku nie skręcił. A skakali do wody z wysokiego brzegu aż miło." - to jest, proszę państwa, typowy dowód z dupy. Skoro mnie ani moim znajomym się coś nie przydarzyło, to znaczy, że to się nie dzieje. Twarde dowody statystyczne, nie ma co. "Gdy rozbił nos na rowerze, ciężkim, stalowym składaku bez przerzutek i profilowanych opon, w szkole sińce pod oczyma nie zaalarmowały wychowawców i do rodziców nie przyjechała z interwencją opieka społeczna w obstawie policji. Teraz miałby rozmowę z psychologiem, która uświadomiłaby mu, że jest wrażliwym człowiekiem, z pełnymi prawami i nie wolno nikomu przekraczać jego prywatnej strefy, więc jeśli rodzice go biją, powinien to zgłosić." - jasne, niech sińce pod oczami i na całym ciele dziecka nie alarmują nikogo. W końcu większą szkodę wyrządzimy dziecku, pytając, czy wszystko w porządku, jeśli naprawdę poobijało się na rowerze albo rolkach, niż jeśli będziemy udawać, że nie widzimy siniaków na dziecku, które nie ma rowerka. Ani rolek. Kolejna mądrość dotyczy tego, że mężczyzna powinien rozwiązywać konflikty siłą. I nie płakać, nigdy nie płakać. I zejść na zawał tuż po 40., kiedy kolejny konflikt będzie nie do rozwiązania prawym sierpowym, mimo nauk tatusia.

Dalej jest tylko lepiej. Albo raczej gorzej. Młodzież jest mniej sprawna, łatwo się zniechęca i robi wszystko dla lajaczy na fejsie. A to wszystko podparte... panoptykonem Michela Foucaulta. No, no, kto by się tego spodziewał, taki dość jednak postępowy myśliciel w takim "kiedyś-to-były-czasy" artykule. Zaskoczenie. Szkoda tylko, że myśl Foucalta została spłaszczona do przymusu lansowania się na fejsie. Świat jednorazówek i przedmiotów nienaprawialnych pochłonął nas nie dlatego, że rynek napędza się w ten sposób, że naprawa sprzętu jest droższa niż nowy sprzęt, tylko dlatego, że jesteśmy pierdołami. No ba. Inżynierowie po MIT też są pierdołami. Ale jeśli macie jakieś wątpliwości, co jest odpowiedzialne za ten katastrofalny stan rzeczy, to odpowiedzi udzieli wam, cytowana przez autora, prof. Moczydłowska z Politechniki Białostockiej - "Zastąpiliśmy zasady i wartości hiperliberalizmem, który zaprowadził nas na manowce". Brak zasad i wartości, moje drogie, zepsute, hiperliberalne wydmuszki. Pani profesor politechniki kontynuuje swoje proste jak kątownik i nieomylne jak poziomica wywody: "Przede wszystkim równość to fikcja. Są ludzie bardziej i mniej zdolni, inteligentni i gamonie.". Bo równość, oczywiście, polega na tym, że wszyscy jesteśmy tacy sami, a nie że wszyscy mamy równe prawa mimo tego, że jesteśmy różni. Wiadomka. Dalej słuszna obserwacja, że wysoka ilość matur i dyplomów w społeczeństwie nie świadczy jeszcze o ich wartości, staje się podstawą twierdzenia, że kiboli trzeba raczej zostawić ich siłkom i ciężarkom, bo jakakolwiek próba edukowania tylko ich unieszczęśliwi. Jak wcześniej dowodziła pani profesor, nic na to nie poradzisz, genetyka, panie.

Dalej mamy długi wywód o tym, że kaski i ochraniacze nie pozwalają dziecku poczuć konsekwencji swoich głupich działań, bo nie będzie odpowiednio bolało. Autor wyrzeka też na tzw. "żółwiki", czyli kamizelki ochronne na kręgosłup do jazdy konnej. Akurat na tym się znam i nienawidziłam żółwika jako dziecko. I uważam, że dzieci powinny nosić żółwiki przy jeździe konnej. Głównie dlatego, że konie to zwierzęta piękne, silne, mądre... oraz płochliwe i nieprzewidywalne. Dla przykładu: jestem dorosła, jeżdżę wcale nieźle, do tego siedziałam akurat na niepłochliwym, milutkim hucule i nie wykonywałam żadnych trudnych ćwiczeń ani nie skakałam przez przeszkody. Byłam na ogrodzonej ujeżdżalni. I co? I koń się potknął, wyglebił aż miło, a ja zaryłam czubkiem głowy w piach. Bez kasku z ochroną potylicy raczej nie prezentowałabym się tak wyjściowo, jak obecnie. O ile w ogóle bym się prezentowała. Autor uważa, że ból to najlepszy nauczyciel. Cóż, ma prawo do swoich przekonań. Nawet jeśli są głupie. A gwarantuję, że upadek w kasku też boli, czasami nawet mocno. Tyle, że jest większa szansa na wyciągnięcie nauki z takiego wypadku w kasku.

Kolejne akapity mówią o tym, że trzeba dzieci raczej motywować do ciężkiej pracy i chwalić za jej efekty, niż chwalić je na starcie za to, jakie są mądre. Nie znam się w ogóle na wychowywaniu dzieci, ale może... zaryzykować obie te rzeczy? Tzn. chwalić i zachęcać do ciężkiej pracy i zarazem mówić, że da sobie radę, bo jest mądre? Moi rodzice mniej więcej tak robili. Ale może popełnili błąd, skoro wyrosłam na osobę hiperliberalną i "postępową", przez co pozbawioną "zasad i wartości". Więc taktyka moich rodziców pozostaje nieco podejrzana. Potem znowu jest o biciu. Że lepiej karać dzieci fizycznie, niż wychowywać je "bezstresowo" (cokolwiek to znaczy).

Potem znowu prof. Moczydłowska mówi o kryzysie wartości, który przeżywamy. Poza kryzysem wartości mamy też kryzys tożsamości i w ogóle kryzys. "Poprawność polityczna obowiązująca w przestrzeni publicznej przeniknęła w sfery prywatne. Rozmyły się tradycyjne role społeczne obu płci, obowiązuje uniseksualność. – Jak dziś wygląda wychowanie mężczyzny? Bardzo często chłopca wychowuje samotna matka wspierana przez babcię lub nianię, a wychowawca w szkole to też najczęściej kobieta. Chłopak rozwija się w kobiecej sferze, gdzie dba się o paznokcie i ciało. On przejmuje te wzorce. Pomyliliśmy rozwój z absurdem, odeszliśmy od praw natury, gdzie każda płeć ma swoje uwarunkowane biologicznie i kulturowo miejsce". Czyli znowu DŻĘDER! Bo kobiety wychowują dzieci, te dzieci z siusiakami też, w związku z czym dzieci z siusiakami zaczynają dbać o paznokcie, nie wiedzą, kim są i nie potrafią się odnaleźć. Świetnie, czyli znaleźliśmy odpowiedź na pytanie Puszkina - "czy można dzielnym człowiekiem być i o paznokcie mieć staranie?" - nie, nie można. Zaskarżę więc moją teściową i śp. babcię Obywatela Małżonka, bo to one temu winne, że używa odżywki do włosów i skończył filologię polską. I nie jest Żelaznym Janem (por. "Żelazny Jan", Robert Bly), tylko moim Jankiem, trochę podobnym do Jona Snowa, trochę do Kylo Rena, a trochę do Szlomy, najprzystojniejszego w całym sztetl. Ale ja nie o tym chciałam, tylko o tym niesamowitym rozmyciu pojęć. Czyli tak - chłopak rozwija się w kobiecej sferze (i zapewne nie ma to żadnego związku z tym, że kobiety tradycyjnie zajmują się opieką, dziećmi, wychowaniem...), więc przejmuje kobiece wzorce (bo wszystkie kobiety przede wszystkim dbają o ciało i paznokcie, w zasadzie też nie mają nic innego do przekazania dziatwie, jak reguły wykonania idealnego mani). A teraz zdanie mistrzowskie: "Pomyliliśmy rozwój z absurdem, odeszliśmy od praw natury, gdzie każda płeć ma swoje uwarunkowane biologicznie i kulturowo miejsce". Od praw natury odeszliśmy już całkiem dawno. Pomogła nam w tym medycyna, między innymi, ale też rozwój cywilizacji w ogóle. A za tym poszły przemiany kulturowe. Ale to są nieistotne szczegóły. Najważniejsze jest to, że "każda płeć ma swoje uwarunkowane biologicznie i kulturowo miejsce". No to biologicznie czy kulturowo? Jak już lecimy opozycjami binarnymi, to co nam definiuje płeć: natura czy kultura? I czy przypadkiem pojęcie natury nie jest... wytworem kultury? Widać kiedy chodzi o słuszną sprawę, czyli o młodzi wychowanie, można sobie żonglować pojęciami dowolnie i miksować ją w nieźle brzmiącą, ale bezsensowną papkę. Bo albo mamy płeć wynikającą tylko i wyłącznie z natury (tutaj: biologii) i wtedy pozamiatane, chłopiec jest chłopcem niezależnie od stanu paznokci i chłopcy są zawsze tacy sami, albo mamy kulturowe wzorce płci... I tu jest gorzej, bo natura jest niezmienna (a w każdym razie: dużo wolniej zmienna), a kultura jest bardziej problematyczna, bo zmieniać, ewoluować i mutować się lubi, poza tym - co czas i miejsce, to inna kultura. O tym, jak to się wszystko lubi pozmieniać i pokiełbasić w odniesieniu do płci i seksualności w różnych miejscach i czasach, pisał przywoływany w artykule Foucault (i nie tylko, rzecz jasna). Niestety, z płcią jest taki problem, że niezwykle trudno jest wyznaczyć ostre cięcie między tym, co w koncepcji płci kulturowe, a co biologiczne - o czym obszernie, ale chyba dla niektórych niezbyt jasno, pisała Judith Butler.

Cały artykuł, trafnie dostrzegając problemy współczesnych dzieciaków, a przede wszystkim - problemy współczesnych rodziców w odniesieniu do tych dzieciaków, trafia niestety kulą w płot. O wszystko obwinia Potfora Dżędera i hiperliberalny brak wartości (bo, jak powszechnie wiadomo, coś takiego jak "liberalne wartości" po prostu nie istnieje), koncentrując się na nostalgii typu "za moich czasów nie było ADHD i bezstresowego wychowania i kasków na rower i jakoś wszyscy żyjemy, to dopiero było dzieciństwo". Niektóre zawarte w artykule tezy i poglądy są po prostu szkodliwe - jak to, że kary fizyczne nie krzywdzą dziecka, a wręcz stymulują je do rozwoju albo że pożądanym jest, aby uczyć chłopców, że mają nigdy w życiu nie okazywać słabość i zwalczać przemoc przemocą. Ciekawe, że tak mało tu o dziewczynkach, ale być może "hiperliberalne wychowanie pozbawione zasad i wartości" aż tak źle na nie nie wpływa. Ostatecznie, to tylko dziewczynki.

Może ten artykuł jest ostatnim, dramatycznym zrywem Żelaznych Janów? Jeśli tak, to mógł się ten Żelazny Jan Autor bardziej wysilić, a nie serwować ciężkostrawny miks nostalgii za wyidelizowanym dzieciństwem, myślowej konserwy i straszenia dżęderem oraz odejściem od praw natury. Bo zamiast brzmieć groźnie i sierioznie, w tonie alarmującym, brzmi to raczej jak gorzki żal za "dawnymi dobrymi czasami". A ja tak tylko nadmienię, że bywały w historii Europy okresy, kiedy mężczyźni nosili zdobną biżuterię, makijaże i buty na obcasie...

czwartek, 21 stycznia 2016

"Ja tam zawsze lepiej się dogadywałam z facetami. Baby są jakieś inne"

Bardzo często ostatnio spotykam się z takimi opowieściami młodych i bardzo młodych dziewczyn. "Ja to się zawsze lepiej dogadywałam z facetami, z nimi to jest prościej, nie robią niepotrzebnej dramy i w ogóle wolę mieć za kumpli facetów". Przez jakiś czas wydawało mi się, że sama należę do takich dziewczyn, które wolą się przyjaźnić z facetami, zwłaszcza odkąd moja najlepsza przyjaciółka z czasów nastolęctwa, Karolina, wyprowadziła się do Gdańska i kontakt nam się najpierw stopniowo poluzowywał, aż całkiem się urwał. Kiedy myślę o moich najbliższych i najdłuższych stażem przyjaciołach, w większości są to faceci. Rudy, Szymon (teraz w pakiecie Szymon+; pakiety są fajne, odwiedzanie się parami też jest fajne; nowe mieszczaństwo, mała stabilizacja, oto nasz pies ze schroniska, oto nasze koty z przytuliska, drobne upominki i te sprawy; dżizus, mieszczanieję jak w mordę strzelił i to z przyjacielem, z którym w wieku 16. lat uważaliśmy się za przedmurze alternatywnej kontrkultury...), w liceum i na początku studiów Wacław. W gimnazjum należałam do czegoś na kształt "chłopackiej paczki" i bywało często tak, że byłam jedyną dziewczyną w towarzystwie. Nie to, żebym nie miała teraz przyjaciółek czy bliskich kumpel, ale zarówno Monikę, jak i Darię mam wpisane we wspólnotę małżeńską, bo dzielę je jako przyjaciółki z Obywatelem Małżonkiem, więc sytuacja "idę na ploty z psiapsiółami" mi się nie zdarza, bo Obywatel Mąż w trakcie plot z psiapsiółą co najwyżej ulatnia się na chwilę, żeby przynieść ze sklepu czwartą butelkę wina (nierozważnie).

Wyjaśnienie, skąd się bierze u dziewczyn syndrom "wolę się przyjaźnić z chłopakami, dziewczyny som gupie" (a sama na ten syndrom cierpiałam...), jest bardzo proste: fajniej jest się kumplować z chłopakami. Bycie dopuszczoną do chłopackiej paczki pozwala się poczuć lepszą (fajniejszą) od bardziej "dziewczyńskich" koleżanek, które trzymają się w swoim rozchichotanym stadku. Wiadomo, lepiej awansować do kasty władców tego świata, z pogardą odrzucić "gupie baby", to wtedy może akurat mnie, mnie jedynej, uda się wyrwać z przeklętego, niższego szczeblem babińca. Może uda mi się wybić na autonomię. Może przeklęty babski los w patriarchalnym świecie mnie nie dotknie. Oczywiście ten syndrom sięga dużo wyżej, niż gimnazjalne "paczki". Prof. Monika Płatek, prawniczka, sama w wywiadach przyznaje, że do pewnego momentu imponowało jej, że na prawniczych konferencjach naukowych jest ona jedna i sami faceci. Ona, ona jedna, awansowała do męskiego klubu. Więc, jak widać, zanim nie spadnie łuska z oka, nawet bardzo wykształcone i bardzo dorosłe prawniczki mogą cierpieć na syndrom "chłopackiej paczki". I to w życiu zawodowym.

Po głębszym namyśle doszłam jednak do wniosku, że zawsze jakoś tak się składało, że przez życie prowadziły mnie Mądre Kobiety. Poza moją matką, która w taką rolę weszła gładko i na mocy pełnionej matczynej funkcji, była Pierwsza Polonistka, która okazała się być Polonistką Jedyną. Zaczęła mnie uczyć w 4. klasie podstawówki i była wtedy chyba niewiele starsza, niż ja teraz. Posyłała mnie na wszelkie polonistyczne konkursy, dawała do czytania książki, dzięki niej w liceum przestudiowałam gruntownie całe "trojaczki" ("Zarys teorii literatury"), od których studenci pierwszego roku dostają nerwowej czkawki i wysypki. Do III LO poszłam tylko dlatego, że liczyłam na to, że Jedyna Polonistka dostanie moją klasę. Nie dostała, co nie przeszkadzało mi chodzić do niej na dokształcanie. Dzięki niej wybrałam jedyne słuszne studia - polonistykę (a wahałam się między polonistyką, filozofią, judaistyką i bohemistyką...). Moją Pierwszą Promotorką była kobieta, moja imienniczka, której najpierw się trochę bałam, a potem nie mogłam pojąć, jak ludzie mogą się bać kogoś tak sympatycznego, dowcipnego i pomocnego. Nie przesadzę, jeśli powiem, że nauczyłam się od niej warsztatu i badawczego, i krytycznoliterackiego (które, oczywiście, wciąż sobie rozwijam), bo czytała i korygowała moje pierwsze wprawki naukowe i recenzenckie. Potem, na studiach magisterskich, zapisałam się na feministycznie sprofilowane seminarium Mistrzyni - i od tej pory pracuję pod jej czujnym, krytycznym okiem. I poczytuję sobie za szczególny zaszczyt, że właśnie ta pani profesor uważa mnie za obiecującą literaturoznawczynię. Poza Mistrzynią dalej prowadzi mnie Magdalena Tulli - rzadko spotykany rodzaj ciepło uśmiechniętej, nieco zwodniczej wiedźmy. I tak pod okiem Mistrzyni daję się prowadzić po literaturze Magdaleny Tulli - miejmy nadzieję, do szczęśliwego końca na obronie doktorskiej.

Chłopackie paczki są fajne. Fajnie jest się czuć "wyjątkową dziewczyną" albo "mądrzejszą dziewczyną", która dostąpiła zaszczytu bycia włączoną w chłopacką paczkę - czy to pryszczatych gimnazjalistów, czy bardzo uczonych profesorów. Ale wokół nas jest mnóstwo Mądrych Kobiet. Często nie są na pierwszym planie. Często wcale się tam nie pchają. Ale jeśli dalej będziemy się chwalić, że fajniej jest być w chłopackiej paczce, to możemy stracić szansę na bycie uczennicą wiedźmy. A wierzcie mi, nie ma nic lepszego w życiu, niż czeladniczy staż u mądrej wiedźmy...

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce... kobiety też się starzały

UWAGA: jeśli jeszcze nie widziałeś ostatniej części "Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia Mocy", to ten wpis może Ci nieco zepsuć zabawę z oglądania. Czyli, opierając się na anglicyzmach, SPOILER ALERT.

"Gwiezdne Wojny" zaczęły być obecne w moim życiu stosunkowo niedawno, bo jakoś na początku mojego spotykania się z obecnym Obywatelem Małżonkiem. Obywatel Małżonek jest wielkim fanem serii i w głowie mu się nie mieściło, że dziewczyna, którą upatrzył sobie na towarzyszkę życia, może nie znać "Gwiezdnych Wojen". Więc mi puścił. Wszystkie 6 części w porządku ukazywania się, a nie chronologicznym. Po obejrzeniu postanowiłam zostać wookieem i zamieszkać na Kashyyyk. Z niemałym opóźnieniem, wynikającym z czekania, aż cała nasza gwiezdna drużyna się zbierze i będzie miała czas pójść do kina, obejrzeliśmy epizod VII. Wyszłam z kina umiarkowanie zadowolona. Film nie wgniótł mnie w fotel, ale też nie rozczarował. Całość opiera się na schemacie "znacie to? - tak. - to posłuchajcie...", czyli mamy:
- tytułowe przebudzenie Mocy u bohaterki, która się tego nie spodziewa i która mieszka na piaszczystym zadupiu galaktyki, ale jest dobra w naprawianiu i uzdatnianiu wszelkich droidów;
- rozkosznego droida, który ma misję przekazania danych komu trzeba;
- konflikt ojca i syna, stojących po dwóch stronach Mocy;
- Rebelię i pogrobowców Imperium, gdzie jedni są ogólnie fajni, a ci drudzy eksterminują wszystko, co stanie na ich drodze;
- jeszcze większą Gwiazdę Śmierci, którą trzeba zniszczyć umiejętnie rozwalając kluczową jej część. Co robi fajny, sprytny i butny pilot;
- mistrza Jedi, który zaszył się na zielonym i lesistym zadupiu galaktyki, a młodziak, w którym przebudziła się Moc, musi go tam odnaleźć;
- Sokoła Millenium, który być może i jest kosmicznym odpowiednikiem 20-letniego BMW, ale przecież kochamy Sokoła Millenium, więc dalej jest w użytku, choć dalej się psuje na potęgę;
- kantynę, w której roi się od najdziwniejszych stworów;
- Hana Solo, który znowu szmugluje, co się da i mówi "I have a bad feeling about this"
... i wiele, wiele innych elementów, które składały się na dotychczasowe 6 epizodów. Z nowości z kolei mamy kuliste droidy, które dzięki swej kulistej budowie wyrażają więcej emocji, głównymi bohaterami są młoda dziewczyna, której nie trzeba ratować, bo sama doskonale się ogarnia w galaktyce oraz czarnoskóry zbieg z armii szturmowców, a za hełmem Kylo Rena nie kryje się zdeformowana facjata doświadczonego bad guya, a dość uroczy pyś młodzieńca szarganego Weltschmerzem, ale nie trądzikiem. Są też stare i mądre kobiety, czyli Maz Kanata, mała, żółta, pomarszczona, w golfie, bezrękawniku i goglach. Ma jakieś tysiąc lat, prowadzi wielki i radosny bar dla wszystkich ras, przypomina trochę zwariowaną staruszkę, ale Widzi Rzeczy. Czyli widzi, że Rey jest niezwykła. Wedle schematu Włodzimierza Proppa Maz Kanata jest donatorem: daje Rey miecz świetlny, który należał kolejno do Anakina, a potem Luke'a Skywalkerów. Ze starych i mądrych kobiet mamy też generałkę Rebeliantów, Leię Organę, w którą kolejny raz wcieliła się Carrie Fisher. Która ma, podobnie jak jej bohaterka, 59 lat i nieco skomplikowane życie za sobą. I jest piękną kobietą tuż przed 60. rokiem życia, która nie próbuje udawać, że ledwie przekroczyła wiek chrystusowy. Nie trzeba było długo czekać na internetową gównoburzę, zwłaszcza, że Fisher odmówiła schudnięcia do roli i wyśmiała obsesyjnie przywiązanie do młodości i piękna w Hollywood. My tu w Polsce wiemy, że obraza uczuć religijnych źle się kończy, a Fisher obraziła najgłębsze dogmaty Hollywood, mówiąc, że kobiety się starzeją. I, najwyraźniej, dawno, dawno temu w odległej galaktyce też się starzały.

Nie przyszło mi do głowy podczas seansu, że Leia jest stara i gruba i w ogóle nie powinna tak wyglądać. Han Solo też jest stary. Być może dlatego, że grane przez nich postacie nie są już młode. Przypomnijmy więc, kim jest Leia Organa: jest córką Anakina Skywalkera i Padme Amidali. Padme umarła przy porodzie, Anakin przeszedł na ciemną stronę Mocy i stał się Darthem Vaderem. Bliźnięta Skywalker, Luke'a i Leię, rozdzielono. Luke'a wychowywali wuj i ciotka na Tatooine, Leię adoptowali Organowie, królewska rodzina z Alderaan. Rodzeństwo nie wiedziało o swoim istnieniu. Leia przyłączyła się do Rebeliantów jeszcze jako księżniczka Alderaan. Które zresztą zostało zniszczone na jej oczach przez Dartha Vadera. Potem odkryła, że ma brata bliźniaka. Potem stanęła na czele Rebelii i nie obawiała się sama chwycić za broń, waląc w szturmowców aż się echo niosło po galaktyce. Została uwięziona przez Jabbę w roli seksualnej niewolnicy i paradowała ubrana (?) tak:


Stojąc na czele Rebelii walnie przyczyniła się do upadku Imperium. Jej dalsze losy poznajemy częściowo z "Przebudzenia Mocy": otóż związała się z Hanem Solo i urodziła syna. Jej walka nie została zakończona. Jest generałką i przewodzi walce przeciwko Pierwszemu Porządkowi. Jakby tego było mało (zniszczenie ojczystej planety, zaginiony bliźniak, ojciec na czele Imperium, kolejne uwięzienia, akcje ratunkowe, strzelaniny, plany itd.), jej syn przeszedł na ciemną stronę Mocy pomimo tego, że szkolił go jej własny brat. Brat, po tak spektakularnej porażce, ucieka w pizdu na krańce galaktyki, a ona usiłuje go znaleźć. Han Solo, załamany konwersją potomka, zwiewa od niej i zajmuje się szmuglerstwem. Zostaje sama ze swoją porażką wychowawczą i Rebelią, próbując dotrzeć do brata, który strzelił fochem stulecia i wierząc, że jej syna ciągle można uratować. Zamiast zwiać, jak Han Solo i Luke, zostaje i organizuje cały ruch oporu. Recenzenci lubią pisać, że to Rey jest feministycznym obliczem "Przebudzenia Mocy". Moim zdaniem to Leia nim jest. A to oblicze wygląda teraz tak:



Jak dla mnie wygląda świetnie. Biorąc pod uwagę, kim jest, przez co przeszła i czym się zajmuje. Wygląda autentycznie i nadal jest piękna. Moim zdaniem twórcy filmu postąpili mądrze i logicznie: mniej więcej sześćdziesięcioletnia kobieta po przejściach i na czele ruchu oporu i tak wygląda świetnie. Jeśli chodzi o popularne kino, to ubiegły rok przyniósł nam kilka fantastycznych postaci dojrzałych, mądrych kobiet, które rozwalają system. Poza gen. Leią są to motobabcie z "Mad Maxa 3" i oczywiście Furiosa, nieco mniej dojrzała od wymienionych powyżej:



Jasne, że można przyjąć, że dawno temu w odległej galaktyce kobiety się nie starzały i do roli Lei zaangażować jakąś top modelkę, np. Kendal Jenner. Można też uważać, że kobiety po 35. roku życia ulegają magicznej anihilacji albo naciągają policzki za uszy i dalej wyglądają na 35-latki. Ja jednak będę obstawać przy tym, że filmy popularne zyskują na sześćdziesięcioletnich generałkach i motobabciach objeżdżających pustynię. I bardzo mnie to cieszy. Reszcie świata, która się nie cieszy, proponuję się oswoić z paroma myślami:

- kobiety stanowią mniej więcej 50% społeczeństwa i należałoby przyjąć, że w związku z tym można stworzyć ciekawą bohaterkę kobiecą. Do tego pierwszoplanową. I niekoniecznie bardzo śliczną. Chociaż może być i śliczna (vide: Rey);
- starsze kobiety występują nie tylko w odległych galaktykach i postapokaliptycznych pustyniach. Są wśród nas i spora część z nich nie zamierza odpuścić i oddać motorów;
- a młodsze kobiety czasami potrafią uratować galaktykę. Albo inne kobiety. Albo własny tyłek z opresji;
- faceci czasami bywają słabi i żałośni i zwiewają na krańce galaktyki. I wtedy nie pozostaje nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce, zostać generałką i ogarnąć wszechświat. Nawet jeśli ma się sześćdziesiąt lat, lekką nadwagę, zmarszczki i trochę dość.

Kobiety zdobyły kolejne przyczółki w reprezentacji popkulturowej. A patrząc na to, jakie to kobiety, łatwo pola nie oddadzą. Zaczęłam anglicyzmami i anglicyzmami skończę: handlujcie z tym. And haters gonna hate.