czwartek, 23 kwietnia 2015

Sceny z życia morsów, czyli mówcie mi Elsa

Źródło zdjęcia: http://www.fanpop.com/clubs/frozen/images/35473459/title/elsa-photo

Widzieliście "Frozen"? Jeśli nie, to koniecznie zobaczcie, bo od dziś reaguję wyłącznie na imię "Elsa". Od dzisiaj tak jak Elsa będę mogła biegać w półprzezroczystej sukni z gołymi ramionami po śniegach Skandynawii. Nic mnie nie ruszy.

Czasami sobie myślę, że spośród niewielu zalet, jakie posiadam, największymi moimi atutami są inteligencja i dar organizacyjny. Mogę niedomagać w wielu innych kwestiach, ale tych dwóch rzeczy jestem pewna: jestem bystra i ogarniam. Moje drugie "ja" to niemiecka frau Helga, która panuje nad wszystkim. Ordnung must sein! Zaplanować, wykonać, dyscyplina i porządek. Sumienność. Niezawodność. Obowiązkowość. Punktualność. Kto się teraz roześmiał w głos, wspominając moje karczemne spóźnienia, tego pragnę poinformować, że za większość z nich odpowiada mój Luby, który zawsze ma czas. Od dzisiaj jednak nie jestem tak dogłębnie pewna mojego ogarniania. Helga zwinęła się w kłębek i chlipie nad porażką.

Luby wstał dziś wcześnie, gdyż o 8:00 zaczyna zajęcia ze studentami. Bardzo "niefilozoficzna godzina", jak o zajęciach porannych powiedział Paweł, kolega doktorant z Instytutu Filozofii. Ja jeszcze poprzewracałam się w betach do 7:30. Pożegnałam Lubego, który koniecznie musiał zasięgnąć rady ("Ubrałem się tak, jak mi Marcin poradził, marynarka i t-shirt, że wiesz, niby że poważnie, ale jednak jestem fajny. Wookie-dżentelmen to chyba dobry nadruk, nie?" - "Jak Marcin tak powiedział, to tak jest dobrze. Idź, powodzenia") i zabrałam się za poranne obowiązki. Karmienie kota, zmywanie, sprzątanie kuwety, podlewanie kwiatków, prasowanie, własne śniadanko i kawa. Mam czas. Gotowa muszę być na 12:00, bo wtedy przyjdą panowie od gazu. Bo była awaria i oni teraz muszą sprawdzić, czy wszystko działa. No ale mam czas. Więc o 9:20 nałożyłam na włosy "reaktywator koloru", żeby odświeżyć moją irlandzką czerwień i zabrałam się za zmywanie drugiej partii garów, podczas kiedy kolor wsiąkał mi w czuprynę. Zmywam i coś mi ciepła woda nie leci. Lodowata. I nie nagrzewa się, wciąż lodowata. I nagle olśnienie. Przecież na karteczce wywieszonej na drzwiach do naszej klatki jasno napisane było, że wyłączą gaz od 9:00. Więc nie ma szans, żeby mi się woda zagrzała. Zamarłam. Przed ablucjami, z ciężko spłukującym się reaktywatorem, z perspektywą na kąpiel w przerębli, w którą zamienił się mój prysznic do godziny 13:00. O nie. Nie ma takiej siły. Nie wejdę pod ten lodowaty prysznic (a tymczasem dłonie szorujące garnek drętwieją od lodowatej wody). Reaktywator spłuczę chyba z kubka, zagrzeję sobie wodę w czajniku. Zajmie mi to z godzinę. I zachlapię całą łazienkę. Nope, nope, nope. Ale ja nie wejdę pod prysznic. I wtedy właśnie uaktywniło się moje "ja?! ja nie dam rady?!". Przypomniałam sobie, jak na wakacjach pod namiotem w Bornem Sulinowie wstawałam wcześnie rano, żeby się umyć w zimnym jeziorze w samotności (nastolatkom czasem odwala na punkcie higieny...). I wchodziłam do tej wody i szorowałam się w najlepsze. Normalni ludzie czekali, aż woda się ogrzeje i myli się popołudniu. Ale nie Helga. Helga dla zdrowia w zimnym jeziorze z samego rana. Jak na obozie jeździeckim w Gładyszowie myłam się w strumieniu, bo tam woda była cieplejsza, niż pod prysznicami. I jak mieli mnie odwiedzić rodzice, więc zacisnęłam zęby i umyłam się porządnie pod prysznicem. Jeśli byłam tak harda jako 10-latka i 14-latka, to jako 24-latka nie dam rady?! Poza tym w lipcu zawsze marzę o ubieganiu się o azyl klimatyczny w Szwecji. I jestem tak blada i jasnooka, że podejrzewam spowinowacenie z jeńcami szwedzkimi, ostałymi się z potopu, a osadzonymi przy klasztorze niedaleko rodzinnej wsi ojca. Po prostu powinnam być Elsą i mieszkać w Malmö. W Ikei odzyskuję duchowy spokój. Wyskoczyłam więc ze szlafroka i nie namyślając się wiele, odkręciłam wodę. Wzięłam trzy głośne wdechy i wlazłam pod strumień. W trzech podejściach spłukałam reaktywator z włosów, umyłam się cała i wypłukałam. Skóra na głowie dosłownie mnie bolała. Kiedy wyszłam spod prysznica, miałam twarz tak czerwoną, jak po kilkugodzinnym spacerze przy -10 stopniach. Podobnie resztę ciała. Wytarłam się, szczękając zębami i wybałuszając oczy, owinęłam się w dwa koce i siadłam na kanapie, próbując opanować dreszcze. Zaczęłam ubolewać nad własną bezbrzeżną głupotą i nieogarem.

Ale od dziś jestem Elsa. Od dziś jestem morsem. Kto nie ogarnia, ten ma za swoje.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Z cyklu: przygody na orbicie ślubnej. Jeden cytat, dwóch filologów, długie godziny z nosem w książkach

Po ostatnim wpisie na temat organizacji ślubu i wesela, zaskakująco popularnym jak na standardy tego bloga, przyszedł czas na kolejną wycieczkę do krainy tiulu, koronek, sztucznej satyny, żenujących rymów i odcisków zjełczałych szminek na policzkach młodej pary. Otóż poczyniliśmy znaczące postępy w organizacji naszego ślubu i wesela. Stan na 20.04.2015:
- znaleźliśmy współmałżonka
- mamy zarezerwowaną restaurację i podpisaną umowę
- zapisaliśmy się w USC na interesujący nas termin
- dopięliśmy listę gości
- mam sukienkę, buty i ogólną WIZJĘ; tu ciekawostka: przez rok twierdziłam, że chcę prostą, kremową sukienkę "w kolanko" bez żadnych ozdób. Plan niemalże udało się zrealizować. Bo mam sukienkę. Z tym, że jest różowo-kremowa i koronkowa. No, ale jak pisała Pawlikowska-Jasnorzewska,"Zamiast sukni białej, trumiennego symbolu, różowa. Zawsze się boję tych ślubnych sukienek. Ponure, prawda? Mają coś z męczennicy, coś z procesji, a coś też z wielkanocnego indyka, w białym strzyżonym papierze, z gałązką bukszpanu. O, nie lubię. Różowy tiul, różowy kapelusz, to co innego, to wróży różową przyszłość." (Ama, "Szofer Archibald", 1924 r.).
- wybraliśmy wzór zaproszeń

I o tym ostatnim chcę co nieco opowiedzieć. Sam wybór wzoru nie był sprawą skomplikowaną. Z Międzyplanetarnych Targów Ślubnych (do relacji własnej odsyłam - KLIK) wynieśliśmy trzy ulotki trzech firm oferujących względnie minimalistyczne zaproszenia. Z ich stron internetowych wyselekcjonowałam kilka propozycji. Na prowadzenie wysuwali się "gramatyczni i typograficzni naziści", którzy doliczali sobie za poprawianie literówek, błędów ortograficznych oraz zmiany z caps locka na normalny format. Zarzekali się też, że nie przyjmują zamówień, w których liczba czcionek na jeden tekst jest większa niż 2. Ostatecznie po konsultacjach społecznych (mój organizacyjny dream team - Matka Jolanta i Siostra Anna) zdecydowaliśmy się na eleganckie zaproszenie z możliwie niewielką ilością zdobień, wstążek, kryształków i marszczeń. Wszystko szło gładko - ostatecznie cóż to za wysiłek dla dwóch polonistów, żeby napisać tekst zaproszenia i poodmieniać imiona i nazwiska gości w bierniku? Sprawdziliśmy wszystko ze trzy razy, wyeliminowaliśmy literówki, potknięcia, ustaliliśmy formę nazwisk kłopotliwych (Zublów czy Zubli?) i zadowoleni z siebie wypełnialiśmy kolejne pola formularza. Stanęliśmy na polu "wierszyk/cytat".

Ja: Chcemy jakiś cytat? No ja nie wiem... Nasza robota polega na cytatach, może dajmy se spokój... Poza tym wszystkie cytaty, jakie przychodzą mi do głowy w związku z małżeństwem, nie napawają przesadnym optymizmem...
Luby: A na przykład jakie ci przychodzą?
J: "Gdy na dziewczynę zawołają: żono! Już ją żywcem pogrzebiono!". Masz coś lepszego?
L: Pewnie, że mam! Z "Wesela"! "Topi się, kto bierze żonę! - Nie utonę, nie utonę!"
J: No i sam widzisz, nic, tylko się powiesić...
L: ...ostał ci się jeno sznur...

Więc stanęło na tym, że bez cytatu. Chcę wysłać formularz, a on się wysłać nie chcę. I wyskakuje mi komunikat na czerwono: "PROSZĘ UZUPEŁNIĆ KOLUMNĘ: WIERSZYK".

J: Noż by ich...! Wierszyk, pies ich trącał, wierszyk! A co ja jestem, rozśpiewany przedszkolak, żeby wierszyki znać?!
L: O małżeństwie to może być "Na kanapie leży leń / Nic nie robi cały dzień"...
J: Ja im znajdę wierszyk! Ja im znajdę taki wierszyk, że...! (filologiczny zapał rośnie) To co dajemy? Może coś związanego z nami? W sensie - poderwałeś mnie na "Ulissesa" i "W poszukiwaniu straconego czasu", ale nie szukałabym tam dobrego cytatu na zaproszenie na ślub.
L: No wiesz, unię dusz poczuliśmy, jak równocześnie na zajęciach powiedzieliśmy: "Gra w klasy". Ale to też nie jest dobre. (pauza) EPITALAMIUM! No przecież na staropolce się poznaliśmy!

Następną godzinę poświęciliśmy na wertowanie posiadanych przez nas wyborów poezji staropolskich pisarzy, googlowaniu epitalamium, przeglądaniu staropolska.pl -polecam uwadze! i przerzucaniu podręcznika Czesława Hernasa pt. "Barok". No i kiszka, nic nie znaleźliśmy. To znaczy - co się ubawiliśmy, to nasze, ale wszystko było stanowczo za długie jak na kilka linijek cytaciku na zaproszeniu. Zrezygnowaliśmy z pomysłu cytowania ojców literatury narodowej. Janek zaczął szaleć. Znalazł jakiś fragment w "Finnegan's Wake". Wyzwałam go od pretensjonalnych bubków. Zaproponował coś z Luce Irigaray. Kazałam mu spadać. Kontrowałam cytatami z "Drugiej płci" Simone de Beauvoir, ale ona jest lepsza raczej na zaproszenia na "divorce party" (podobno w Hameryce takie są), bo jej stosunek do instytucji małżeństwa można eufemistycznie określić jako chłodny. Znaleźliśmy parę niezłych aforyzmów w nieocenionych a przepastnych zbiorach myśli Oscara Wilde'a. Nie zawiodła też Magdalena Samozwaniec. Jednakowoż większość z tego, co znaleźliśmy, było do małżeństwa nastawione, delikatnie mówiąc, sceptycznie. Schopenhauer nie był akurat najbardziej pesymistycznym cytowanym z całej stawki. A jak już było coś o małżeństwie albo szerzej - o miłości pozytywnego, to było kiczowate albo z bardzo słabej literatury (celuje w tym Coehlo, oczywiście). Siadamy na kanapie w poczuciu filologicznej klęski.

J: Janek, nosz kurde... Dwóch magistrów filologii polskiej, ba, dwóch doktorantów z ambicjami i co?! Polegliśmy na CYTACIE NA NASZE ZAPROSZENIE NA ŚLUB!
L: Bo to z nadmiaru kompetencji. Jak widzimy cytat aprobujący małżeństwo, to widzimy, jak słaby i kiczowaty jest. A jak widzimy niekiczowaty, to się boimy, że wyjdziemy na pretensjonalnych bubków. A normalni ludzie cytują Wojtyłę i mają z głowy.

Ostatecznie w uwagach do zamówienia wpisaliśmy, że bez cytatu poprosimy. I bez wierszyka będzie.

Dwie godziny deliberowania nad zaproszeniami i szukanie cytatu. Potem wybór czcionki i koloru wstążeczki. Spieszę donieść: cipiec ślubny zaczyna mnie ogarniać. Nie masz, nie masz nadzieje!

niedziela, 12 kwietnia 2015

"Kaj my to som?" - "My som tukej!", czyli jak spędzić cudowny weekend w Katowicach. Poradnik

Katowicki poradnik weekendowy dedykuję naszym przyjaciołom, M. i Sz., którzy zgodnie z naszą tradycją weekendowych wymian i odwiedzin przyjechali kolejny raz na Śląsk. I wyjechali tak nieprzyzwoicie obżarci i zachwyceni, jak obżarci i zachwyceni my pozostaliśmy, a taką przynajmniej mam nadzieję. A opracowaliśmy weekendowy plan rozrywek w Katowicach (dla wrocławskiej hipsteriady...) i w związku z tym mam parę refleksji.

1. Jeśli ktoś się w Katowicach nudzi, to sam jest sobie winien. I choć jestem sceptyczna wobec wielu nowych rozwiązań w mieście (np. wobec galeriomanii...), to muszę przyznać, że poważnie nie doceniałam mojego miasta. Sobotę zaczęliśmy od wyprawy do centrum i obiadu w Bellmer Cafe. Miejsce zdecydowanie zyskało na przenosinach z Teatru Śląskiego na Plac Wolności. Gotują przepysznie, stosunkowo niedrogo, a w środku jest jak w domu: pachnie trochę obiadem, a trochę starymi książkami, które zresztą można na miejscu zakupić, a zawartość biblioteczki prezentuje się nieźle. Przyszli ludzie z psami, trzy wesołe kundelki biegały między krzesłami i trącały nas łapami, domagając się, abyśmy się podzielili obiadem. Z okazji ładnej pogody pokolebaliśmy się tramwajem do Parku Śląskiego.
2. Park Śląski to jest naprawdę perełka. Zaczęliśmy od przejażdżki Elką i trzepaniem kurzu z butów do paśników dla ludzi - bud z grillem z parasolami z Coca-Coli (kto umieścił kolejkę nad jadłodajniami albo jadłodajnie bezpośrednio pod kolejką?!). Nowa Elka jest naprawdę wygodna, bezpieczna, widoki są cudowne, a nadawanie gondolom imion "zasłużonych dla regionu" i uwzględnienie takich nazwisk, jak von Giesche, Bienek i "Magik" Łuszcz, było zaiste doskonałym pomysłem. Potem przespacerowaliśmy się od Wesołego Miasteczka do bramy ZOO, po drodze zatrzymując się przy "Dronie" Julity Wójcik. Przystanek obowiązkowo przy budkach z przekąskami na lody świderki, watę cukrową i rurkę z kremem. Potem podziwianie "Żyrafy", która zaczęła mi przypominać monstrualną konstrukcję z kijów golfowych i powrót tramwajem na rynek. I tak rozpoczęliśmy cykl atrakcji wieczornych, rozsiadając się w "Białej Małpie" na piwo. Po kilku piwach przyszedł głód, więc przeszliśmy się katowicką arterią imprezową aż na koniec Mariackiej, gdzie, śmiem twierdzić, znajduje się najlepsza pizzeria w Katowicach, o ile nie w całej Polsce południowej. Bar-a-boo. I chyba nie tylko ja tak sądzę, bo dorwanie tam stolika graniczy z cudem, w środku gwar, śmiech i zapach pizzy. Żeby spalić nierozsądnie późną i nierozsądnie kaloryczną kolację pognaliśmy naszych gości "szlakiem moderny" przez ulice Francuską, Ligonia, Wita Stwosza, Jordana, przecięliśmy Kościuszki i gen. Zajączka, lądując na Mikołowskiej, skąd zwiał nam autobus do domu. Po drodze snuliśmy morskie opowieści o graffiti i o Szwedzkim, cytując obficie nasze ulubione prace. A że autobus nam zwiał i trafiliśmy na martwą godzinę, kiedy dzienne już nie jeżdżą, a nocne jeszcze nie zaczęły, to pojechaliśmy na Ligotę i przedefilowaliśmy przez dwie dzielnice aż do Ochojca, gdzie popadaliśmy jak muchy.
3. Niedzielny poranek rozpoczęliśmy pankejkami, które awansowały na mój śniadaniowy popis miszczoski (Moniko z Humanistycznym Obliczem Temidy, po następnej filonasiadówie spodziewaj się pankejków zamiast nieśmiertelnej jajecznicy!), a potem wybraliśmy się na eksplorowanie Strefy Kultury. No i to jest clou tego wpisu. Centrum Kongresowe, NOSPR i nowe Muzeum Śląskie są naprawdę cudowne. Trawa na dachu centrum, taras widokowy, cudowny pomnik Sławika, estakada od centrum do NOSPR, sam NOSPR i towarzyszący mu park z labiryntem odtwarzającym układ katowickich ulic z 1926 roku - po prostu niesamowite! I czwórka dorosłych, dość poważnych ludzi pieczołowicie obchodząca wszystkie alejki i macająca wszystko, co poddawało się obmacaniu piechurów. Jeśli ktoś uważa, że nowe Muzeum Śląskie to "szklarnie wujka Józka", to jest trąba i nie wie, co gada. Muzeum, choć otwarte tylko częściowo, robi wrażenie oszałamiające. Byliśmy na wystawie "Metropolis" i byłam bardzo zaskoczona, jaka ilość ludzi w porze obiadowej, na dodatek w niedzielę, w Katowicach, czuje potrzebę kontaktu z wideo-artem. Sz. i M. zapadli na syndrom japońskiego turysty i obfotografowywali wszystko. Ja natomiast odkrywałam moje miasto na nowo i chyba pierwszy raz czułam, że można mi pozazdrościć miasta, w którym mieszkam. Katowice pięknieją. Katowice normalnieją. I robią się coraz bardziej "dla ludzi". Tak, nawet z nowym rynkiem, który może takiego szału jak Strefa Kultury nie robi, ale ostatecznie wszystko jest chyba lepsze niż to, co wcześniej było rynkiem.
4. Na koniec obiad w "Bo Tak", który, po dniu z nowoczesną architekturą i sztuką, spotęgował moje wrażenie "szwedzkości". Otóż "Bo Tak" organizował zabawy dla dzieci i po lokalu pałętała się olbrzymia liczba pędraków w różnym wieku i w różnym stanie przyodziewku. Była nawet bardzo radosna blondyneczka, beztrosko brykająca w samych majtasach. Na relaksie. Rodzice z dziećmi siedzący na miękkich pufach, porozrzucane pluszowe marchwie i brokuły, przekrzykiwania "Pola, Pola, no chodź, zupki zjesz, pomidorowa, dobra, z makaronem, no chodź... Nie, ciasteczka będą później, no chodź na zupkę!", ogólnie klimat pt. "wszystkie dzieci nasze są" i "mały klient - nasz pan". I, jako osoba niedzieciata (patrz wpis poniżej o wychowaniu a la polonaise), muszę z pełną mocą stwierdzić - tak mi pasuje. Tak mi się podoba. Trzylatka tarzająca się po ziemi z pluszowym brokułem w łapkach, kiedy jej rodzice spokojnie dojadają wegańskie desery, bardzo mi odpowiada. Jest fajnie, na luzie i bez spiny. W totalnej kontrze do zasłyszanego niedawno w pizzerii w galerii handlowej, kiedy ja i Luby dobieraliśmy się do pizzy łapami, "Mateusz, sztućce weź, w lokalu jesteś, zachowuj się!". Pola, w lokalu jesteś, więc zjedz zupki pomidorowej, a potem możesz pobawić się z innymi dzieciakami.

Po tym przydługim opisie moich prywatnych, weekendowych rozrywek, czas na pointę: Katowice się zmieniają i to zmieniają się na lepsze. Jasne, że jest na co marudzić. I jasne, że nie jest idealnie. Ale doceńmy to, co mamy. Bo mamy wiele, a będziemy mieć jeszcze więcej. Podobają mi się takie Katowice: dumne z tego, jakie są i skąd się wywodzą, ale nadążające za swoją epoką. A patrząc na Strefę Kultury, to chyba nie będę przesadzać, jeśli powiem, że doganiają liderów.

Jeśli więc nudzisz się w Katowicach i marudzisz, że wszystko jest o kant rzyci roztrzaś, to wyjdź w końcu z domu. Jest co robić.

Wpis NIE JEST sponsorowany przez Urząd Miasta Katowice, ani przez Miasto Ogrodów, ani przez Park Śląski, ani przez Bellmer Cafe, Białą Małpę, Bar-a-boo lub Bo Tak. Po prostu myślę, że jest dobrze. I sądzę, że Sz. i M. się ze mną zgodzą.