niedziela, 25 maja 2014

Mądrości Internetów

Nieustannie dowiaduję się czegoś z Internetów. I celowo piszę "Internetów", bo w Internecie sprawdzam pocztę i czytam newsy ze świata i ciekawe blogi, co pomaga mi się zorientować w świecie przy braku telewizora oraz przy braku prasy papierowej w domu (bo nie ma miejsca i pieniędzy, a w Internecie można za darmo i papier się nie marnuje; a w razie prasowego głodu napadam na Rodzicielski Salonik Prasowy). Internety to cała olbrzymia przestrzeń, z której można dowiedzieć się rozmaitych życiowych "mundrości". Najwięcej "mundrości" zawierają oczywiście komentarze czytelników. Ich zgłębianie jest moją dodatkową pasją, której oddaję się z olbrzymią uciechą w wolnych chwilach. Ale do rzeczy. Oto subiektywna lista internetowych "mundrości", z którymi się spotkałam. Gdyby Korwin-Mikke nie funkcjonował w mediach tak długo, byłabym przekonana, że wyłonił się z krawędzi Internetów.

1. Krótkie włosy są niekobiece

To powszechna "mundrość" i wystarczy wejść na dowolny artykuł o modzie i urodzie poświęcony krótkim fryzurom, żeby się w komentarzach naczytać. Ja to się nawet osobiście nasłuchałam (patrz kilka notek poniżej). Oczywiście z krótką fryzurą łączą się: starość, brak higieny, męski wygląd, bycie lesbijką, aseksualność, pozbawienie się kobiecości, bycie chłopczycą, nieatrakcyjność oraz samotność i feminizm (jak wiadomo z Internetów, te dwa zawsze idą w parze i można sobie wymachiwać zamężnymi i dzieciatymi nawet feministkami do woli, Internety wiedzą swoje). Od pewnego blogera (linka nie zamieszczę, coby reklamy nie robić, choć niektóre jego wpisy są zabawne i niektóre szczerze mnie ubawiły i Lubego też) dowiedziałam się (i to na przestrzeni jednego wpisu!), że mężczyzna, z którymi się zaręczyłam, jest kryptohomoseksualistą, gdyż: a) podobają mu się moje krótkie włosy, b) podobają mu się małe biusty i c) nie kręcą go buty na wysokim obcasie, ani na niskim obcasie i jest moją opoką i ostatecznym argumentem w sporze pt. "ślub wezmę w balerinkach". To wszystko, zdaniem wspomnianego, a dość poczytnego blogera czyni Lubego kryptogejem. Póki co nieźle się maskuje, trzeba mu to przyznać. A co do fryzur - mam was wszystkich w nosie i przedwczoraj w salonie fryzjerskim złożyłam jedno z dziwniejszych w historii fryzjerstwa żądań: "Chcę wyglądać jak Dorota Wellman!". I wyglądam. Tak krótko jeszcze obcięta nie byłam chyba.

2. Facet to istota prosta i steruje nim dżojstik schowany w gaciach

No tu już w ogóle ręce opadają. Słynna i opisana jest nienawiść kobiet do własnej płci i wzajemne podgryzanie się i zwalczanie oraz uważanie się za głupsze i słabsze oraz niezdolne (że się odwołam do wypowiedzi Hanny Wujkowskiej: "Dlaczego kobieta nie mogłaby być papieżem? Z powodów fizjologicznych. Tuż przed miesiączką dochodzi do swoistego obrzęku mózgu. Kobiety są tak przepełnione płynami fizjologicznymi, że ciężko im zachować zdrowy rozsądek. A co dopiero zarządzać czymś tak ogromnym, jak Kościół katolicki"), ale że mężczyźni mają o sobie tak niskie mniemanie? Skoro kobieta nie może, ze względu na przedmiesiączkowy "obrzęk mózgu" kierować dużą instytucją, to co dopiero mężczyzna, który, jak głoszą mądrości, "myśli chujem" (pardon). Jak istoty, które nie są w stanie zapanować nad żądzą na widok kawałka odsłoniętego ciała albo skupić się na bezpieczeństwie nuklearnym (więcej można poczytać TUTAJ) w obecności kelnerek mają rządzić światem? Albo, albo. Albo jesteście, drodzy panowie, czystą kulturą i racjonalnością, w przeciwieństwie do kobiet, które są sterowane czystą biologią i przez to nieracjonalne i w wyniku takiego układu to właśnie wy rządzicie światem, albo jesteście prostymi maszynkami i "dżordż zmienia biegi" (że tak zacytuję Masłowską z "Wojny polsko-ruskiej..."). Tylko skąd tyle pogardy dla samych siebie i w myśl pop-psychologii ewolucyjnej (już sama psychologia ewolucyjna jest dla mnie mocno dyskusyjna, a pop-psychologia ewolucyjna stoi niżej niż poradniki "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy?") sprowadzania się do instynktu popychającego do nieograniczonego rozrodu? Faceci mają chyba coś więcej do zaoferowania światu, niż instynkty.

3. Kobiety i mężczyźni nie będą równi, bo kobiety rodzą dzieci

No nie, nie chce mi się tego komentować. Więc tylko pokrótce: "równi" nie znaczy "tacy sami". Poza tym nie widzę związku między moją możnością do rodzenia, a niższą płacą, na przykład.

4. Feministki są brzydkie i zaniedbane

Uroda rzecz gustu, moim zdaniem jest dużo ładnych feministek w Polsce (i to według powszechnie akceptowanych kanonów piękna z okładek). Zaniedbane. Hm. Jasne, że lepiej cudze argumenty zbić nieśmiertelnym od czasów przedszkola "a ty jesteś gupi i brzytki!". Można też odwrócić kota ogonem i zapytać: "Co z ciebie za feministka, skoro golisz nogi i malujesz paznokcie (a twoja kolekcja szminek dawno przekroczyła ramy zdrowego rozsądku - to w moim przypadku)?". Odpowiedź brzmi: "Bo tak właśnie chcę. Grzebałeś w moich rzeczach?".

5. Kobiety robią wszystko tyko po to, aby podobać się facetom (a jeśli twierdzą, że dla siebie, to kłamią)

Takie mądrości można wyczytać na portalach o modzie i urodzie. Zwykle dyskusja rozpoczyna się od jakiegoś wielce "kontrowersyjnego" trendu (np. krótkie włosy, ekstremalna chudość, neonowe makijaże itp.), jedna z czytelniczek rzuca, że w "czymś takim" nie można podobać się mężczyźnie i jatka gotowa, lecą kontr- i prokomentarze z każdej strony. Najlepiej jest przy zdjęciach chudzinek. Zaczyna się od "mężczyzna nie pies, na kości się nie rzuci" przez "mężczyźni lubią krągłości" po "trzeba mieć kawałek biodra i kawałek cycka". A nie daj borze, jak któraś zadeklaruje, że ma w nosie, co podoba się "wszystkim mężczyznom", bo ona zamierza/nie zamierza ... (wstaw odpowiednie)... Albo, co gorsza, zadeklaruje, że szpilki i szminki to ona głównie dla siebie i dla swojego dobrego samopoczucia. Oskarżenia o nieszczerość i hipokryzję lecą falami.

Wnioski: jestem samotną, zaniedbaną lesbijką w związku z niemęskim kryptogejem. A na dokładkę zarazem jestem i nie jestem feministką, co mój wygląd potwierdza. W obu przypadkach. Internety to wspaniałe źródło samopoznania.

sobota, 17 maja 2014

Obiecywałam sobie, że nie będę o tym pisać, ale...

... nie wytrzymałam. Miałam nie pisać o Eurowizji i Conchicie Wurst z kilku powodów. Po pierwsze, w życiu nie obejrzałam ani jednej Eurowizji. Serio, ani jednej. Co jest najlepszym dowodem na mój najwyższy brak zainteresowania. Wiem tylko, że Polska jakoś nigdy furory nie zrobiła i zawsze mieliśmy na to tysiąc pińcet usprawiedliwień. Po drugie, ileż można o tym samym i roztrząsanie, dlaczego nie wygrały "nasze zdrowe dziewczyny", a wygrała "baba z brodą" i że w ogóle "zdeprawowana Europa" jest doprawdy żałosne. Po trzecie, jestem olbrzymią fanką kiczu, kocham kicz, ale od tego eurowizyjnego w samej warstwie wizualnej zęby bolą. Więc miałam nie pisać i w ogóle się nie zajmować. Ale brak mi konsekwencji, nie wytrzymam, "czasami człowiek musi, inaczej się udusi".

W tym roku wystawiliśmy "My Słowianie". Obejrzałam ten teledysk wielokrotnie, jeszcze zanim pojechał reprezentować nasze "cnoty narodowe". Chyba cierpię na uwiąd starczy, bo jestem przekonana, że mam całkiem niezłą świadomość o znaczeniu pojęcia "ironia" po bez mała 5 latach studiów polonistycznych. Ale wiem też, że wszystkich rozumów nie pozjadałam, więc może się mylę i czegoś nie doczytałam. Na chwilę obecną jednak ironii w teledysku nie widzę, a jedynie ordynarne szczucie cycem. No ale. Widocznie nie ja jestem projektowaną odbiorczynią tego dzieła, nie do mnie to ma trafiać, a, że posłużę się terminem mego Lubego, jest to "softporno dla narodowców". Co do tekstu - no tak to już jest z komercyjnymi piosenkami, że ich teksty są durne i nic na to nie poradzimy. Co do "chowania na swojskiej śmietanie", to jestem żywym przykładem, że na "porost cyca" to nie działa (a chowana na swojskiej śmietanie i na swojskim twarogu, robionym przez moją śp. Babcię, to ja byłam, mleko prosto od krowy w dziecięctwie piłam, jaja kurze w drewutni zbierałam i co?). Nie jestem też folkloroznawczynią ani ekspertką od wsi polskiej (dzieciństwo spędzone jedną nogą w woj. świętokrzyskim mnie nią nie czyni), ale mogę zapewnić, że wieś polska to na pewno nie jest skansen z przeniesioną chatą z Istebnej z połowy XIX wieku. Kto kiedyś jechał przez wsie polskie, ten ma świadomość, że architektonicznie króluje "gargamel wszechpolski", cechujący się elementami dworku szlacheckiego, wieżyczką, wykuszem oraz sidingiem i pelargonią (i uprzedzam ataki: nie, nie każdy na wsi mieszka w gargamelu, wiem o tym). Piosenka Donatana i Cleo w jednym szeregu stawia wszelkie dobra ziem polskich: wódeczkę, śmietankę, chleb rumiany i oczywiście dziewczyny. A nawet przede wszystkim dziewczyny, które są właśnie jako ten chlebek rumiany (a niektóre to nawet jak razowiec, jak dłużej na solarium posiedzą) i są największym tej ziemi bogactwem i chlubą. Wiadomo, najwięcej witaminy itd., kobiety są dobrem narodowym, do narodu należącym i basta. I oczywiście "to, co nasze jest, najlepsze jest, bo nasze jest!". Pewne podobieństwo do frazy "moja racja jest bardziej mojsza, niż twoja twojsza, bo moja racja jest racja najmojsza!" (cytat może być niedokładny, bo z pamięci) z "Dnia Świra" to zapewne czysty przypadek, ale potwierdza tylko diagnozę Koterskiego. Nic nowego, nic specjalnego i jasne, że oburzać się i wykazywać oraz stereotypy szkodliwe obnażać można, ale zrobiono to już tyle razy, że mi się nie chce. Zrobiono to już za mnie, więc nie będę powtarzać ani dowodzić, że piosenka i teledysk są seksistowskie. No i Eurowizji znowu nie wygraliśmy, choć szumu wokół siebie narobiliśmy i "nasze polskie dziewczęta" zareklamowaliśmy, możemy się teraz spodziewać całych wycieczek z jakiejś Szwabii albo innej Owernii, czy nawet, zaszalejmy, z dalekiej Andaluzji, zmierzających w różne kraju strony w celach matrymonialnych. Wygrała Conchita Wurst. I co? I rozpętało się piekło.

Nie będę Conchity i całego środowiska LGBTQ bronić i wykazywać, jakim wspaniałym, subwersywnym triumfem jest wygrana piosenki "Rise like a phoenix". Bo guzik mnie to obchodzi. Nie będę szczegółowo analizować występu Wurst, bo on mnie mało interesuje. Chciałabym tylko zaznaczyć, że Conchita nie jest "przeciw naturze" (wszak biologicznym mężczyznom brody rosną, czyż nie?), a jak już, to przeciw kulturze, jak się chcemy bawić w takie opozycje, bo będąc mężczyzną, co jest podkreślone brodatą żuchwą, ubiera się i maluje tak, jak w naszej kulturze zwykły to czynić kobiety (a zwłaszcza szczególny ich gatunek, zwany "diwą estradową"). I już. Piosenka taka sobie, występ - dopracowany, kiczowaty, Conchita świetnie wpisuje się w gesty, wygląd, aurę diwy. Plus broda. Przyciąga uwagę. I sukces gotowy. Sprawa zamknięta. Czyżby? Otóż nie.

Nasi "reprezentanci" (ja tam się nie czuję szczególnie reprezentowana, ale też nie czuję potrzeby bycia reprezentowaną) po zakończeniu konkursu zachowywali się kretynicznie, co było do przewidzenia. Nie będę się natrząsać z żenujących wypowiedzi o tym, że Europa, wybierając "babę z brodą" zamiast "zdrowych Słowianek" zmierza w złą stronę albo co to za czasy, że dobry cyc w kaftaniku nie zapewnia wygranej. No, to jest oburzające. Skoro dobry cyc w ekspozycji może sprzedać wszystko, od rzeczy tak oczywistych, jak stanik, po rzeczy tak nieoczywiste w kontekście cyca, jak koparka czy blachodachówka, to dlaczego cyc i to osadzony na kilku nosicielkach nie zapewnia wygranej na Eurowizji?! Skandal! Ale to też było do przewidzenia, bo jakże to tak, my im tu eksponujemy najlepsze, co mamy i NAJZDROWSZE, co mamy, a oni co? Cleo i Donatan zafundowali nam wieloodcinkowy serial pt. "Duma i uprzedzenia" i też nie ma się czym specjalnie wzniecać. Burok jest burokiem i nic tego, najwyraźniej, zmienić nie może. Wszystko to przewidywalne. Ale poszło już za daleko. Dowiedziałam się o wszystkim z nieocenionego źródła wiedzy, jakim jest portal pudelek.pl. I od razu przeklejam linka do samodzielnego zapoznania się z materiałem: KLIK. Zabawnych, mniej zabawnych i wcale nieśmiesznych "przeróbek" tej słynnej (i świetnej!) sceny z "Upadku" krąży po Internetach niepoliczalna ilość. I, jak zaznaczyłam, nie każde jest śmieszne. Problem z tym zaprezentowanym w linku powyżej jest jednak poważniejszy. Nie chodzi o to, że nie wpisał się w moje poczucie humoru. Problem w tym, że jest dość przerażający. Zagazowanie kolejnych 6 milionów Żydów ze złości po wygranej Conchity? O takich pomniejszych problemach tego filmiku, jak zupełne uprzedmiotowienie kobiet (przykładów jest tam tyle, że nie trzeba podyplomowych studiów z gender, żeby wychwycić) nie wspominając. Pozostaje mieć nadzieję, że ten filmik miał "wyśmiewać" argumenty Donatana, a ten nie chwycił ironii, od której jest specjalistą. Ja chcę wierzyć, że ten filmik miał być "ironiczny", a nie na serio. Proszę pozwolić mi na młodzieńczą naiwność. Bo jeśli został zrobiony w takiej tonacji, w jakiej Donatan go odczytał, to ja się boję.

wtorek, 13 maja 2014

Mataharyzm, czyli duch w narodzie nie zginie

Na studentów zawsze można liczyć. Zawsze. Są bezkonkurencyjni. Tradycje tajnych organizacji, filareci, filomaci, rebelie i ruchy oporu - wszystko to żyje i ma się świetnie na uniwersytecie, nawet (a może zwłaszcza) w naszych konformistycznych czasach. Otóż jak nie ma żadnego wroga, to należy go znaleźć. A wtedy już wiadomo, co robić. Wojna wywiadów, raporty, TW, Mata Hari, konspiracja. Nie mogę się jeszcze zdecydować, czy bardziej jestem ubawiona, czy zażenowana. Otóż do tej pory miałam się za osobę dorosłą i poważną, na dowód czego mogę wykazać się narzeczonym z perspektywą zamążpójścia, mieszkaniem w perle architektury gomułkowskiej, pralką, lodówką, regularnym płaceniem rachunków i innymi, bardzo nudnymi i mieszczańskimi atrybutami przeterminowanego dziecka. Ale to ja. Ja się urodziłam stara i zgorzkniała, od razu z teczką i w okularach, najwyraźniej. W innych duch konspiracyjny najwyraźniej gore, a z braku wojny i/lub okupacji trza se, panie, radzić.

Jestem wielką fanką działań oficjalnych i bezkompromisowych, o czym już niejednokrotnie chyba tu wspominałam. Na spiski i tajne związki to ja się nie nadaję, na żadnego TW też nie. I wydawało mi się, że jak się organizuje spotkanie dla przedstawicieli kół naukowych i wysyła informację o nim na jakieś 400 adresów, to niewiele ma to wspólnego ze spiskiem i tajniactwem. Nie chodziłam po wydziałach w prochowcu, wykonując tajne znaki i szepcząc na ucho szyfrem. Co prawda, spotkanie nie było oficjalne, bo nie na uniwersytecie rzecz miała miejsce, a w knajpie w piątkowe popołudnie, ale też trudno nazwać je tajnym. No ale to mnie się tak wydaje. Kto chce być Matą Hari, ten nie potrzebuje wojny, aby zacząć działać. Pod przykryciem. Incognito. A potem raporty zdawać. Utajnione. Taka rada: żaden tam ze mnie szpieg, ale z tego co wiem z filmów, to przydatna jest druga tożsamość albo fałszywe nazwisko. No i prochowiec, rzecz jasna. Ale co ja tam mogę wiedzieć. Jest to dość ucieszne, że Samorząd Studencki ma "szpiega" nawet na spotkaniu kół naukowych przy piwie. Serio, jeśli chcielibyśmy spiskować, to raczej nie zaczęlibyśmy od wyłożenia naszych pomysłów i niezadowoleń na forum publicznym w trakcie oficjalnego spotkania z Samorządem i to przy użyciu własnej twarzy, imienia i nazwiska. Dlatego właśnie "szpieg przy piwie" tak mnie setnie bawi i żenuje zarazem: nie chodzi o to, że ktoś "od nich" na spotkaniu był, bo takie jego święte prawo. Nie chodzi o to, że się "nie ujawnił", bo w gruncie rzeczy guzik mnie interesuje, co kto robi poza działalnością w kole naukowym, jeśli spotykamy się w sprawie kół naukowych. Bawi mnie ta "konspira", "szpiegostwo" i mataharyzm stosowany na czas pokoju. Ja wiem, że żakowskie żarciki zawsze w cenie, ale bez przesady. No i może się mylę, ale czy koła naukowe są wrogami samorządu? Albo vice versa? Jeśli tak, to proszę mnie poinformować, bo za miesiąc ustępuję z "urzędu" i chciałabym nową przewodniczącą/nowego przewodniczącego poinformować, że przekazuję jej/mu jednostkę w stanie wojny z inną jednostką. Żeby wiedział i szkolił. Szpiegów albo oddziały szturmowe.

Jeśli czytają to jacyś studenci z młodszych lat, to chcę zaapelować: polecam uczestnictwo w kołach naukowych! Poza tym, że można rozwijać swoje zainteresowania, to można się setnie ubawić oraz przeprowadzić wiele ciekawych obserwacji. Że na przykład nadmiar filmów szpiegowskich szkodzi i czasem dobrze obejrzeć jakąś komedię romantyczną. Te brytyjskie polecam zwłaszcza, bo mnie rozczula ich ironiczność i absurdalność. Czasami wydaje mi się, że wszyscy żyjemy w komedii brytyjskiej. Tym razem w "Allo, allo".

piątek, 2 maja 2014

Gender Trouble

Tytuł pożyczam od Judith Butler, bo trafny. Nigdy nie miałam problemów ze swoją tożsamością, w każdym razie żadnych większych, niż ma przeciętna nastolatka w stosownym okresie. Być może we własny gender gładko nie weszłam, kontestując go od lat najmłodszych, razem z okresem burzy i naporu (około 12-13 lat) i apogeum przyjaźni z niejakim Rudym, kiedy to zakupiłam spodnie dżinsowe na dziale chłopięcym. A nie tyle zakupiłam, co wymusiłam zakup na mamie. Nie miały aplikacji, dżecików i kwiatuszków. Nigdy nie czułam potrzeby bycia chłopcem/mężczyzną, jako dziewczynka, owszem, widziałam się w roli księżniczki, ale takiej mobilnej, to znaczy dysponującej niezależnym środkiem transportu w postaci konia. Raczej prowadziłam szarżę niż czekałam w wieży na wybawcę. To akurat zostało mi do dziś i jako mobilna księżniczka dysponuję czerwoną, porysowaną corsą o imieniu Klorynda (dla nie-polonistów, polecam przeczytać "Jerozolimę wyzwoloną" Tassa/Kochanowskiego, pod wpływem tej lektury nadałam imię samochodowi) oraz konikiem huculskim o znacznie mniej wzniosłym imieniu - Patafianem vel Tadzikiem (zgodnie z sugestią p. Piaseckiej mogłabym ewentualnie mówić do niego Pan Tafian...). Ostatnio jednak poczułam, że coś może być jednak nie tak. Poczułam w ubiegłą środę na stacji benzynowej. Że chyba czasami coś mi w dżenderze nie styka.

Na ogół, pomimo krótkich włosów (o których naczytałam się już w Internetach, że świadczą o homoseksualizmie bądź aseksualności, podeszłym wieku, niechęci do higieny osobistej lub totalnym braku kobiecości), jestem brana za kobietę. Dla ułatwienia maluję się i noszę spódnice. Jakaś magia dzieje się jednak przy koniach, gdzie z dwudziestoparolatki staję się kilkunastoletnim chłopcem. Zaczęło się od niewinnego zdjęcia ze stajni, gdzie stoimy niemalże w komplecie, cały skład Stajni "AS". W bluzie z konikiem i czapeczce z daszkiem nie wyglądam jak ktoś, kto za miesiąc będzie magistrem, to pewna. Ale jedna z koleżanek ze studiów długo głowiła się, gdzie ja właściwie jestem na tym zdjęciu. Wzięła mnie za czyjegoś młodszego brata. No ale zdjęcie telefonem, jakość nie ta, niech będzie, zdarza się, haha, taka niestabilność genderowa, no. Do tej pory ani razu nie zawiedli mnie panowie z obsługi stacji benzynowych. Ci mają jakiś radar ustawiony na wykrywanie kobiet zbliżających się do dystrybutora. Ledwie podjeżdżałam corsą na stację i zanim zdążyłam się wypakować z auta, już stał przy mnie szeroko uśmiechnięty pan, nakłaniając mnie do zatankowania droższej benzyny, ale za to lepszej i da mi rabat. Z mojego doświadczenia wynikało, że młoda kobieta w czerwonym samochodziku, po którym widać, że trochę przeszedł, ma absolutne pierwszeństwo w obsłudze. Jak byłam platynową blondynką, to w ogóle miałam pierwszeństwo wszędzie, nawet na drodze podporządkowanej. Po prostu z racji płci jestem naturalnie niezdolna do samodzielnego tankowania oraz ogarnięcia moim małym, platynowym rozumkiem zasad ruchu drogowego. Po przefarbowaniu się co prawda przestałam siać taki postrach (a szkoda, sprawiało mi to frajdę), ale tankowanie wciąż mnie przerastało. Aż do środy. Podjeżdżam na stację benzynową, wracając ze stajni, odziana według stajennego dress code'u (czapeczka z daszkiem, stara koszulka w serduszka, bryczesy i skarpety po kolana oraz bardzo zmęczone życiem adidasy), jestem jedyną klientką stacji... I nic. Pan z obsługi w kombinezonie w kolorach firmowych patrzy na mnie apatycznie zza szyby i przeżuwa z wolna gumę. Myślę sobe - ki czort, zwykle już tu był w podskokach i lansadach. Podchodzę do dystrybutora. Pan obserwuje i przeżuwa. Odkręcam wlew. Nie reaguje. Podnoszę mrówkojada, który naleje mi TAŃSZEJ benzyny. Zero reakcji. Nie daję się ogarniającemu mnie stuporowi, zaczynam tankować. Pan przestaje obserwować i znudzony szturcha parówki do hot-dogów. Podjeżdża drugi samochód, pan porzuca szturchanie zakonserwowanych na ostateczność kiełbasek i rusza niczym rączy jeleń, zanim jeszcze starsza pani opuściła swoją wysłużoną skodę - już stoi przy niej i uprzejmie zapytuje: "Czym tankujemy? Czy mogę polecić nieco droższą, ale znacznie lepszą benzynę z rabatem?".

Wyjścia są dwa. Albo, zobaczywszy mój strój uznał, że skoro najwyraźniej potrafię osiodłać konia i prowadzić samochód, to potrafię i konia, i samochód nakarmić, w związku z czym nie potrzebuję pomocy, albo mam poważne gender trouble.