środa, 26 lutego 2014

Choroby zaraźliwe, zwłaszcza w okresie wzmożonej zachorowalności i spadku odporności

Zawsze porażało mnie stwierdzenie, że homoseksualizmem można się zarazić. Intrygowało mnie pytanie - jak? Jak grypą? Że ktoś nakicha w moją stronę homoprątkami i za dwa dni gorączka i nerwowe podniecenie w obecności uroczych koleżanek? Czy mogę się zarazić tylko od zdeklarowanej lesbijki, czy geje też mogą mnie zarazić? Czy mam wystrzegać się siadania na tej samej desce klozetowej, kubeczki wyparzać i broń borze zielony nie obcierać zasadniczych i niezasadniczych części ciała tym samym ręczniczkiem? Ręki nie podawać? Czy podawać i dezynfekować? Niestety, na ten temat autorytety od zaraźliwości milczą, a biedny obywatel nie wie, jak się przed infekcją uchronić. A to może wywołać panikę. Niemniej zawsze tłumaczyłam sobie, że homofobia to, jak sama nazwa wskazuje, lęk, a ten nie jest racjonalny zazwyczaj i nie na racjonalnych przesłankach się opiera. Skoro mężczyzna to przede wszystkim nie kobieta, ale też stanowczo nie homoseksualista, to tego ostatniego należy się wystrzegać i obawiać, bo zaburza system. Stanie się kimś takim zagraża byciu prawdziwym mężczyzną, a kto przy zdrowych zmysłach chciałby utracić swoją przewodnią rolą w społeczeństwie (mój Luby się zrzeka, ale on się chce ze mną ożenić, co podważa zaufanie w jego władze umysłowe)? A więc bycia gejem należy się bać i to znacznie bardziej, niż samego geja. W związku z tym należy unikać sytuacji, które mogą prowadzić do zarażenia. Poniżej krótki instruktaż pana prof. Marka Regnerusa, ponoć z University of Texas, Austin, Texas:

Profesor Mark Regnerus z University of Texas w Austin jest autorem głośnego badania na temat wychowywania dzieci przez pary homoseksualne. Teraz powiedział, że legalizacja "małżeństw" homoseksualnych doprowadzi do rozwoju dewiacyjnych zachowań wśród normalnych mężczyzn.

Uczony stwierdził, że normalni mężczyźni zaczną domagać się otwartych związków a także stosunków analnych od swoich żon i dziewczyn.

„Jeżeli małżeństwo homoseksualne będzie postrzegane jako coś uprawnionego przez heteroseksualne kobiety, to wówczas zachęci to ich partnerów – i to wielu – do oczekiwania tego, czego mężczyźni w historii zawsze chcieli, a na co rzadko im pozwalano. Mianowicie seksualnych nowinek w formie pozwolenia na skoki w bok bez narażania ich pierwotnego związku” – powiedział prof. Regnerus.

Dodatkowo badacz stwierdził też, że jeżeli społeczeństwo uzna gejowskie zachowania seksualne za coś normalnego, to nastąpi wzrost praktyki analnych stosunków seksualnych wśród osób heteroseksualnych.


Źródło: http://www.fronda.pl/a/akceptacja-gejow-prowadzi-do-dewiacji-wsrod-mezczyzn,34821.html (pisownia oryginalna)


Proponuję prześledzić logikę tego wywodu. Legalizacja małżeństw homoseksualnych ma tylko wpływ na heteroseksualnych mężczyzn. Ufff, ocieram pot z czoła. Czyli jestem zupełnie bezpieczna. Jako istota z natury (podkreślam, z natury) monogamiczna i tak nie żądałabym od partnera otwartego związku i przyzwolenia na skoki w bok, jednakże mogę być spokojna, społeczna akceptacja dla zalegalizowanego związku dwóch kobiet nie sprawi, że będę się domagać od partnera czegokolwiek. Tylko mężczyźni są zagrożeni. W związku z tym, drodzy mężczyźni, proszę o wzmożoną uwagę. Jeśli pozwolimy dwóm facetom (bo, jak dowiedziono powyżej, związek dwóch kobiet nie ma wpływu na resztę kobiet ani na heteroseksualnych mężczyzn, skupmy się, jak zwykle, na gejach) zalegalizować związek, to niezainteresowanym do tej pory seksem analnym mężczyznom zachce się seksu analnego. I to nie z innym mężczyzną, tylko z własną żoną. Bądź dziewczyną. Ponieważ wzrośnie społeczna akceptacja dla zachowań seksualnych homoseksualnych mężczyzn, to heteroseksualni mężczyźni będą chcieli tego, czego im od wieków zabraniano. Czyli że co? Że tak naprawdę wszyscy faceci chcą seksu analnego? Tylko część z nich się nie przyznaje? I to ta większa, heteroseksualna część? Like really? Czy autor nigdy nie był w Internetach? Internety, jako cloaca maxima, dowodzą, że statystycznie chyba więcej mężczyzn chce, niż robi (standard, drodzy państwo, standard). I jak, przepraszam bardzo, akceptacja kobiet dla związku dwóch mężczyzn ma zachęcić ich partnerów do domagania się otwartego związku? A, wiem! Maurice, jestem genialna, jak mawiał król Julian XIII. Jeśli kobieta uzna, że dwóch mężczyzn we względnie stabilnym, monogamicznym i nudnym, mieszczańskim związku jest ok, to jej partner, który, jak powszechnie wiadomo, bardzo boi się bycia gejem i zarażenia homoseksualizmem, postanowi zachowywać się zupełnie inaczej niż taki gej, żeby podkreślić jak bardzo gejem nie jest. Więc skoro geje stworzą nudne stadło na przedmieściu miasta i zalegalizują swój związek, prawdziwy heteryk będzie chciał maksymalnej poligamii. Z bezpiecznym portem w postaci jednej partnerki naczelnej. To ma sens przecież.

I na koniec pytanie koronne: jak bardzo niepewnym swojej tożsamości trzeba być, żeby produkować takiego wywody?


czwartek, 13 lutego 2014

Dlaczego lubię chodzić do fryzjera

Lubię chodzić do fryzjera, a dokładniej fryzjerki, bo do mojej głowy z nożyczkami może się zbliżyć tylko pani Marzena z salonu fryzjerskiego "Contour" w Sosnowcu i nikt inny. Bo chociaż teraz bardzo lubię słyszeć szelest nożyczek i buczenie maszynki przy uchu, to jako dziecko niekoniecznie to lubiłam. Wizyty u fryzjera były dla mnie traumatyczne i to od zerówki. W zerówce bowiem miałam włosy blond i względnie długie (tj. w okolicach ramion). Ich kolor pozwalał mi na odgrywanie roli Bunny Tsukino, kiedy tematem zabawy na dziś było "Sailor Moon". Jednak mój tatuś uważał, że niskie dziewczynki powinny mieć krótkie włosy, a poza tym smukłej szyjki kryć przed światem nie należy. I zaprowadził mnie do fryzjera, gdzie zaordynował mi na głowie "małą Chinkę" (tj. włosy na prosto nieco powyżej brody i grzywka na prosto tuż nad brwiami). Nie przeczuwałam dramatu, póki przy następnej zabawie w "Sailor Moon" Bunny została mi odebrana i mogłam co najwyżej objąć stanowisko Sailor Mercury, jak podpowiada mi google, Ami Mizuno. A to już nie było to. Potem chciałam mieć włosy długie, ale aż do gimnazjum trafiałam na fryzjerów, dla których "podciąć końcówki" oznaczało upitolić włosowy przychówek z ostatniego półrocza. Plus wymodelować całość na okrągłej szczotce, przez co wychodząc od fryzjera wyglądałam jak Mikołaj Kopernik. Potwierdza to co prawda tezę, że "Kopernik była kobietą", ale czyni spustoszenie w samoocenie nastolatki. Ogarnęła mnie nieufność do fryzjerów, bo skoro obcięcie końcówek na prosto kończy się takim dramatem, to nie daj borze zielony im pozwolić na jakieś cieniowania, bo skończę z fryzurą jak Limahl, co jest chyba jeszcze gorsze niż Kopernik. I dopiero w salonie "Contour" panie wiedziały, co to znaczy podciąć końcówki. A ja, jak każde dzikie zwierzątko, byłam nieufna i dopiero po kilku podcięciach końcówek zaryzykowałam cieniowanie. I spodobało mi się. Od wtedy mniej więcej datuje się szaleństwa z asymetrycznymi fryzurami, maszynką, platynowym blondem, irokezem, nasyconym bordo, podgalaniem potylicy na Zagłobę itd. Od tamtej pory potknięcia fryzjerskie zdarzyły się dwa. Raz - jasnorude i jasnoblond pasemka zmiksowane z moimi naturalnymi włosami miały mi dać "rudy glow" bez konieczności farbowania całego czerepu. Niestety, na blondynkach chwyta mocniej i zamiast blondu jaśniejszego od mojego o dwa tony i jasnego rudego skończyłam z "do przodu Polsko!" na głowie. Generalnie jakbym lewą górną trójkę wymieniła na złotą, to mogłabym od razu sprzedawać koper na bazarze. No i raz się nie dogadałyśmy co do długości włosów golonych maszynką, przez co zakładając moje bordowe szarawary z Woodstocku brakowało mi tylko wąsiska, żebym spokojnie mogła wmieszać się w społeczność Zaporoża w XVII wieku. Gdyż na czubku głowy miałam włosy dosyć długie, a całą resztę na 2 mm. Mimo tych drobnych wpadek nadal jedynie pani Marzenie ufam i z ufnością daję się strzyc raz na miesiąc. I bardzo to lubię.

Ale nie tylko dlatego lubię chodzić do fryzjera, że lubię włosy obcinać, kombinować przy strzyżeniach czy patrzeć, jak spadają na podłogę kępki włosia (co, swoją drogą, daje mi poczucie odnowy; każdy potrzebuje rytuałów, prawda?). Lubię dlatego, że jak pisała Inga Iwasiów w "Na krótko", to jest specyficzna kobieca przestrzeń. Do pani Marzenki, poza klientkami, wpadają koleżanki (i czasem koledzy, ale stanowczo to nie oni rządzą w tym kurniczku) i odbywa się tam całodzienny sabat. Oczywiście dyskutowane są fryzury, cięcia i kolory, a także inne zabiegi kosmetyczne, odpowiednie dla każdego przedziału wiekowego. Ale nie tylko. A raczej - nie przede wszystkim. Lubię chodzić do fryzjera, bo tam, na krzesełkach, zbiera się tak najróżniejszy miks osobowy, klasy społeczne niemalże wszelkie (jakimi dysponuje Sosnowiec), bo ceny niewygórowane przyciągają emerytki, a jakość usługi eleganckie żony i właścicielki własnych biznesów, z kolei pomysłowość i umiejętność odczytania intencji klienta ściąga tam kogoś takiego jak ja. I ten cały przekrojowy, jak model warstw Ziemi, sabat obraduje. I te sabaty pozwalają mi wierzyć, że społeczeństwo, a przynajmniej jego żeńska i sosnowiecka część, jest dużo bystrzejsze, niż sądzą nasi politycy. Wystarczy, że radio podrzuci Trynkiewicza, a ja, nastawiając się na seans nienawiści i słusznego oburzenia, jestem w szoku. Sabat jednogłośnie orzeka, iż: nie jedyny taki Trynkiewicz teraz wychodzi, a z tego jednego robią akurat celebrytę, co jest nieuczciwie, bo wypuszczają więcej takich przypadków, mieli 25 lat na zajęcie się tym problemem, ale akurat teraz, na chybcika, przepycha się ustawę, która, jak zauważa sabat, może być niebezpieczna dla wszystkich, którzy komuś nie podpasują ("Jak człowiek może zniszczyć drugiego, trochę władzy poczuje, to co pani myśli, że nie zniszczy? Jak mu ktoś fikać będzie? Wariata z niego zrobią i już" - orzeka elegancka, siwa pani z długą grzywką, wykazując zarazem trzeźwość i totalny brak wiary w człowieka; wątki foucaultowskie wyczuwam) i co to są za porządki, że nagle znajdują w jego celi podejrzane rzeczy. Teraz akurat. Z zamkniętymi oczami słucham szelestu nożyczek przy uchu i podbudowuję się moralnie. Nie zidiocieliśmy, a i krytyczne spojrzenie na media (wychodzące poza slogan "telewizja kłamie") jest powszechniejsze, niż nam się wydaje. I właśnie dlatego lubię chodzić do fryzjera.

http://pismozadra.pl/felietony/beata-kozak/623-u-fryzjerki-w-dzien-targowy - może i to ładna bajeczka, ale wydaje się coraz bardziej realistycznym obrazkiem :)

środa, 5 lutego 2014

Literatura i marketing

Teoretycznie czytanie ze zrozumieniem to podstawowa kompetencja, jaką mają dać lekcje języka polskiego w szkole na każdym etapie nauczania. Mają przygotować do rozumienia i podstawowej analizy tekstu. Co z tego wynika - wiadomo, różnie bywa, kto spędza dużo czasu w Internecie ten wie, że jest to sztuka arcytrudna i większości niedostępna. Ale nie chcę utyskiwać na kompetencje Internautów (i nie tylko). Zafrapowało mnie pewne zjawisko - nazywanie firm bądź tworzenie reklam z czytelną aluzją literacką, zwykle odnoszącą się do kanonu lektur szkolnych. Myślałam, że czasy, w których proszek do prania reklamują bracia Kiemlicze odeszły w niepamięć, bo nikt aluzji by nie chwycił, przez co reklama dotarłaby wyłącznie do przykurzonych filologów, a ci, choć piorą, to nie na taką skalę, żeby być główną grupą docelową. Myliłam się, wychwyciłam ostatnio kilka reklam i nazw firm, które odnoszą się do literatury. Dość niefortunnie zresztą, co pozwolę sobie przedstawić na 3 wybranych i znanych mi przypadkach.

Przypadek 1 - przedszkole, do którego nie chcielibyście posłać dziecka, jeśli się nad tym chwilę zastanowić

Na Facebooku znalazłam (przypadkiem, chyba na profilu kogoś ze znajomych) fanpage przedszkola (albo żłobka, głowy nie dam) o przyjaznym logo z dwoma uśmiechniętymi pysiami dziecięcymi w konwencji kreskówkowej i nazwie "Staś i Nel". Z pozoru sympatyczne to bardzo - chłopcy, dziewczynki, mnóstwo przygód, egzotyka i świetna zabawa. Jasne, dla kogoś, kto nie czytał książki chyba. Nie trzeba być filologiem i wnikliwym czytelnikiem książki Ryszarda Koziołka (swoją drogą "Ciała Sienkiewicza" polecam, jeśli moja opinia ma znaczenie, nie tylko rozdział o "W pustyni i w puszczy"), żeby zauważyć, że nie są to niewinne przygody szwedzkich dzieci z Bullerbyn. Śmiertelne choroby, zabijanie, bezpośrednie zagrożenie życia - i czwórka dzieci (bo Kali i Mea wcale nie są dorośli, chociaż lepiej przystosowani do przeżycia niż wypieszczone, białe dzieci kolonizatorów). Czego mogę się spodziewać posyłając dziecko do przedszkola "Staś i Nel"? Że podczas wycieczki opiekunowie zgubią dzieci, a te zostaną porwane przez armię powstańców i uprowadzone wgłąb kontynentu? Że dzieci wyposażyć należy w sztucery, chininę i czarnoskórych niewolników? Ja wiem, że miało być przyjaźnie i przygodowo, ale czytać trzeba. "Staś i Nel" to kiepska nazwa dla przedszkola. Podobnie "Jaś i Małgosia". I obdarzanie przedszkola patronem w postaci Andersena. No chyba, że w tym przedszkolu przygotują dzieci do życia w brutalnym i bardzo niebezpiecznym świecie, gdzie prawie każdy jest okrutnym oprawcą niewiniątek. Widzę jednak poważny rozdźwięk między tym, co miały dzieciom przekazać baśnie Andersena (dzieciom? na pewno dzieciom?) i braci Grimm, a tym, jak chcą się jawić prywatne przedszkola i jaka jest nasza współczesna wizja dziecka i dzieciństwa. "Przedszkole Kubusia Puchatka" albo wiersze Tuwima dla dzieci są temu chyba znacznie bliższe, niż obcięte palce i wydłubane oczy przyrodnich sióstr Kopciuszka oraz wepchnięta do pieca baba Jaga. I strzelanie do mahdystów ze sztucera.

Przypadek 2 - i żyli długo i szczęśliwie po mieszczańskim ślubie

Dzisiaj w radio usłyszałam reklamę sal weselnych gdzieś w górach. Sale były trzy, można było urządzić wesele w stylu pałacowym, góralskim i jakimś jeszcze, który mi umknął. Sale wraz z hotelem, transportem gości i całą obsługą okołoweselną i to wszystko w górach. Niezapomniany dzień itd. Tyle tylko, że firma oferująca tak szerokie usługi nazywa się... "Romeo i Julia". Świetnie po prostu. Powinni raczej reklamować usługi kamieniarskie ze zniżką na rodowe grobowce. Każda narzeczeńska para wprost marzy o tym, żeby ich wielka miłość zakończyła się samobójstwem z nieporozumienia i wielką tragedią. Właśnie dlatego planują wesele w stylu pałacowym. Proponuję jeszcze podzielić gości na Montekich i Kapuletów (strona panny młodej, strona pana młodego) i w ramach weselnych zabaw pozwolić im się naparzać. Na rapiery. I teraz panie dźgają panów! I na odwrót! I walczyka, um pa pa, um pa pa! Jest jeszcze jedna firma odsyłająca do Szekspira. Cygara kubańskie "Romeo y Julieta", co jest o tyle trafione, że zakazana miłość do wyrobów tytoniowych może skończyć się bardzo źle.

Przypadek 3 - Kochanowski wiecznie żywy

"Gościu, wsiądź do mej taksówki, a odpoczni sobie! / Nie znajdziesz tu drożyzny, przyrzekam ja tobie!", reklamuje się w radio korporacja taksówkarska. W przeciwieństwie do dwóch powyższych, gdzie nazwy wynikały z nieznajomości (albo bardzo dziurawej i wybiórczej pamięci) utworu, do którego się odwoływały, tutaj, moim zdaniem, odbiorca tak się skupi na zidentyfikowaniu aluzji, że zapomni, o jaką korporację taksówkarską chodzi. Dowód: słyszałam reklamę kilkakrotnie, nie musiałam się bardzo zmóżdżać, żeby odszyfrować tę doprawdy zawoalowaną literacką łamigłówkę, a i tak za Chiny Ludowe nie wiem, o jaką firmę chodziło.

Wnioski: zakładając dowolną firmę i chcąc nadać jej nazwę związaną z literaturą, trzeba poważnie się zastanowić i uważnie przeczytać dany utwór. Ze dwa razy. Bo zawsze znajdzie się jakiś złośliwy czytelnik lub czytelniczka, który stworzy taki katalog, jak ja powyżej. Są też przypadki, kiedy w ogóle trzeba pomyśleć, zanim nazwie się swoją firmę własnym nazwiskiem, bo może wyjść niefortunnie. Przykład: Zakład Pogrzebowy "Dyszy". Dodałabym np. "ledwie".

sobota, 1 lutego 2014

Klubowe mocne bez filtra

Nie jestem typem klubowiczki. Ostatnie imprezy w klubach, na jakich byłam, to "osiemnastki" w liceum, kiedy w Katowicach była raczej klubowa posucha, a licealiści bawili się jak wściekli na przemian w "Strasznym Dworze" i "Kwadratach". Jednak ostatnio trafiła mi się klubowa seria - Sylwester w "Spiżu" (tak, można się już śmiać, ale bawiliśmy się super), 18. urodziny Siostry Mej Anny w "Arkadach" oraz wczorajszy wieczór w "Pomarańczy", gdyż moja dorosła siostra uparła się, że zrobimy sobie girl's night out. I skłamałabym, gdybym powiedziała,  że mi się nie podobało. Co weekend raczej bym tam nie zasuwała, bo jednak moim środowiskiem naturalnym, poza biblioteką i stajnią, jest zadymiona knajpa albo niewielkie mieszkanko zapchane roznamiętnionymi w dyspucie studentami. Ale było fajnie. Okazało się, że jednak "magic ring" zwany też "pierścieniem mocy" pokazany zbyt natrętnemu fordanserowi w połączeniu z buzią w ciup i wzruszeniem ramion powoduje oddalenie się fordansera z uśmiechem na ustach w bardziej przyjazne tereny łowieckie. Jest dużo zalet bycia zaręczoną (na przykład fajny narzeczony, fajny pierścionek, lansiarski status na fejsie i zebrane pod nim lajki), ale moc pierścienia wielką zaiste jest. I już myślałam, że będę się musiała pokajać, te godziny przetańczone do najbardziej seksistowskich piosenek ever odpracować społecznie na rzecz, nie wiem, Feminoteki albo "Zadry" w ramach pokuty. Ale nie, bo zdarzyła mi się okazja do odpracowania tuż po wyjściu z klubu. Bo ja rozumiem podrywanie w klubie, wyrywanie do tańca i komplementowanie wyrwanej, ostatecznie też po to ludzie tam przychodzą (chociaż mistrzem świata podrywu był koleś, który w trakcie tańca zapytał Siostrę Mą Annę: "Mogę ci zadać dwa najważniejsze pytania?" - "No...?" - "Pijesz i palisz?" - to jest konkret!). Ale jak się da do zrozumienia, że niekoniecznie chyba i raczej idź gdzie indziej, to niezrażeni idą gdzie indziej. I właśnie już sobie myślałam, że jest super, no naprawdę, taka kultura, żeby łysy pan bez szyi na zademonstrowany pierścionek i przeczące kiwanie głową oddalił się z uśmiechem, no super no. Co prawda dalej moim najmocniejszym argumentem jest przynależność do innego samca, ale i tak jest dobrze. A zważywszy, że takie sytuacje spotkały mnie może 2, 3 razy, to nie mam na co marudzić (no i nie jest się miss świata ostatecznie, a krótkie włosy i płaskie buty też nie przyciągają szczególnie bywalców "Pomarańczy"). Ale kiedy czekałyśmy pod klubem na Narzeczonego, który jest tak dobrą istotą, że nas odebrał i zawiózł do domów, zostałyśmy zaczepione przez 3 podpitych panów. Zaczepione to złe słowo. Po prostu ryknęli "EJ, PATRZ JAKIE LASKI!" i jęli pokazywać sobie nogi Siostry Mej Anny, wystające ze spódnicy i zakończone czarnymi obcasami. No i stanęło takich trzech, gapi się i pokazuje paluchami na rajstopy Anny i komentuje. No szlag mnie trafił, bo za dużo feministek się naczytałam, żeby mi ktoś Siostrę Mą Annę na ulicy oglądał jak sztukę mięsa. Uświadomiłam więc panom, że to nie wystawa sklepowa (chociaż zachowywali się raczej jakby wybierali udka w mięsnym) i poprosiłam grzecznie o niezwłoczne oddalenie się w kierunku, w którym podążali (bez wulgaryzmów! to nie był eufemizm, naprawdę kazałam im "iść dalej w swoją stronę"). To się dowiedziałam. Po pierwsze, że damy przyjmują komplementy, a my nie zachowujemy się jak damy (gdyż z Siostrą Mą Anną mamy trochę wspólnych genów, a już na pewno gen pyskatości i spojrzenie lodowej księżniczki). Zripostowałyśmy, że umiemy przyjmować komplementy, ale nie rozmawiamy z facetami, którzy zaczepiają nas na ulicy, więc niech kontynuują swój marsz w noc katowicką. No i się zaczęło. Z pobieżnej psychoanalizy wykonanej na mnie przez trzech panów o trzeciej w nocy dowiedziałam się, że:
- jestem pyskata i nie jestem damą (co akurat jest prawdą),
- że mam problemy w relacjach damsko - męskich, co widać,
- że źle ich oceniam, bo myślę, że są pacanami, skoro zaczepiają dziewczyny na ulicy i co, że niby inaczej bym zareagowała, gdyby zaczepił mnie w bibliotece ("A był pan kiedyś w jakiejś? Po słownictwie nie sądzę", Anna dodała, że nie mówi się "chłopacy"),
- że selekcję to się robi na wejściu do klubu, do którego i tak by nas nie wpuścili, a co my sobie wyobrażamy, żeby selekcjonować facetów, którzy nas zaczepiają (szczyt impertynencji, dziewczyno, cieszyć się powinnaś, że ci samiec, pan twój i władca, okazał nieco swej cennej uwagi),
- że na pewno inaczej bym zareagowała, gdyby wysiadł z BMW,
- że co mi ma pokazać, Zarę, Armaniego (serio? Zarę? please...), kutasa czy bogatych rodziców ("Bogatych rodziców już mamy, dzięki"),
- że co niby sobie pomyślę, jak się obudzę jako trzydziestolatka ("Hm... może powoli zacznę myśleć o dalszej karierze naukowej"), że skoro myślę o karierze naukowej, to on mnie będzie rekrutował, bo on ma firmę i na tej rekrutacji to zobaczymy, co on mi powie (a to ci, nie wiedziałam, że pan zasiada w komisji rekrutacyjnej na studia doktoranckie... chyba że do PAN-u mnie chciał rekrutować), a jako trzydziestolatka obudzę się samotna i nieszczęśliwa (Narzeczony zapewnia, że nie), a poza tym jak mogę myśleć w ogóle o karierze naukowej, jak studiów nie skończyłam (na odpowiedź, że otóż właśnie kończę i wybieram się na doktoranckie, jeden z panów, najwyraźniej specjalista w temacie, objaśnił mi, że nie robi się doktoratu tuż po studiach, a w ogóle to jestem za młoda i za głupia),
- i że ogólnie powinnyśmy przemyśleć swoje życie, skoro nie dajemy się zaczepiać na ulicy, to mamy nie pokazywać nóg i na tej ulicy nie stać (albo to ilość alkoholu, albo jumbo jet, ale jak nagle znalazłam w Jemenie?).

4 minuty z kulturą patriarchalną. Wnioski: niczego tak nie pragnę, jak wyjść za Narzeczonego, który mężczyzną jest idealnym (a do tego feministką!) i zaszyć się na naszym "różowo-czerwonym uniwersytecie" (cyt. za prof. U.). No i miałam, klubowe mocne bez filtra. A w swej naiwności myślałam, że takie rzeczy się już nie zdarzają. Wnioskowałam na mylnej podstawie, że do tej pory nie zdarzały się mnie. Wpis wzburzony nieco, no ale jak tu się nie wzburzać na takie zachowania. Człowiek nie powinien opuszczać swojego środowiska naturalnego, bo nagle się okazuje, że feminizm akademicki swoje, a tu trzeba działać na ulicach. Dosłownie. Zderzenie światów.