czwartek, 17 marca 2016

Objaśnianie marzeń sennych

Czytywało się Freuda, ma się za męża niemalże psychologa (mniej niż tydzień do obrony dyplomu!), a jak się czasem coś człowiekowi przyśni, to aż strach interpretować. Poniższy sen jest w pełni autentyczny. Nic nie zmyśliłam i nic nie podkolorowałam dla uatrakcyjnienia opowieści czy walorów literackich.

A więc śni mi się, że grupa z wybranych zagadnień literatury nowoczesnej, którą nagle musiałam oddać, równie nagle wróciła do mojego pensum. O czym się dowiedziałam na 15 minut przed rozpoczęciem tych zajęć. I tu kończą się względnie realistyczne elementy tego snu. Lecę więc z wywalonym jęzorem na te zajęcia. Na miejscu dowiaduję się, że mieli dziś omawiać motywy satanistyczne w poezji Tadeusza Micińskiego. Zalewam się rzewnymi łzami, bo od poezji Tadeusza Micińskiego dostaję wysypki ze świerzbem. No, nie lubię, nie lubię straszliwie, a pisząc to publicznie narażam się na lincz jutro w Zakładzie Historii Literatury Poromantycznej, gdzie odbywam dyżury. No ale cóż począć, Micińskiego, Komornickiej, Staffa, Kasprowicza, Przerwy-Tetmajera, całej tej młodopolskiej hałastry poetyckiej pasjami nie znoszę. Czytałam, owszem, wszystko, co było w obowiązkowym spisie lektur i płakałam rzewną łzą, że muszę. Ale jak mus to mus i przystępuję z ciężkim sercem do omawiania motywów satanistycznych w poezji Micińskiego. Idzie mi fatalnie, rozgardiasz, chaos i nic z niczego nie wynika. Nagle do sali wpada mi jakaś pani woźna w podomce, krzycząc, że mam wypię...dalać z tej sali, bo tu pan profesor zaraz będzie miał zajęcia. Jakie zajęcia?! Jak pan profesor?! Ja mam jeszcze godzinę moich zajęć i skąd w ogóle na uczelni woźna w podomce?! Odwracam się na powrót twarzą do grupy, a tam domaterializowało mi się kilkunastu studentów z mojej grupy z pierwszego roku. Tak nagle, fziuuuu i siedzą w ławkach. Pytam się ich grzecznie, co robią na zajęciach z literatury nowoczesnej, a oni na to, że przyszli po wpis. W tej chwili za moim plecami materializuje się pan M., mój katecheta z podstawówki, jedyny katecheta w mojej karierze katechizowanej, którego darzyłam szczerą sympatią. Nie posiadam się ze zdziwienia, kiedy pan M. oznajmia mi: "Nie przeszkadzaj sobie, Agnieszko, kontynuuj, ja tylko pierwszemu rokowi dam wpisy z religii". A ja na to: "Panie M., jakie do cholery wpisy z religii?! To uczelnia, tu nie ma religii w planie zajęć, co do licha chce im pan wpisywać?!". On z kolei, robiąc marsową minę: "Wiedziałem, jak byłaś dzieckiem, to już wiedziałem! OPĘTANA! Dlatego ze studentami poezje Micińskiego omawiasz! I przeciwko religii na uczelniach wyższych się burzysz!". Chciałam tłumaczyć, że żadna ze mnie opętana, Micińskiego omawiam pod przymusem, a religii faktycznie nie ma w planie zajęć na studiach. Ale w tym momencie przestaję panować nad sobą i zaczynam się zachowywać faktycznie jak opętana. Konkretnie jak Vanessa Ives z "Penny Dreadful". Przemawiam do niego językiem szatana, a mój przekaz wygląda mniej więcej tak:


Na to pan M. robi jeszcze groźniejszą minę: "Nie możesz mi zrobić krzywdy, jestem Sługą Bożym!". A ja mu nawet nie chciałam zrobić krzywdy, bo lubię pana M., chciałam tylko, żeby mi nie przeszkadzał w prowadzeniu zajęć jakimiś wpisami z religii. Ale wjechał mi na ambicję i uruchomił niechcący tryb "ja?! ja nie dam rady?! to patrz!". Wyciągnęłam dłoń i... wypaliłam mu szatańskie znamię na plecach. Przepaliłam koszulę i marynarkę. I zaczęłam śmiać się szatańsko, pan M. uciekł w popłochu, pewnie zawezwać biskupa i chóry anielskie, a ja spokojnie wróciłam do prowadzenia zajęć o Micińskim. I nagle domaterializowali mi się do tej grupy studenci z zeszłego roku, więc zrobiło się naprawdę tłoczno, jakieś 30-40 osób na sali. Więc zapytuję uprzejmie: "Co państwo wszyscy, do jasnej cholery, tu robią, na zajęciach dla 3 osób?!". A oni mi na to, że chcieli posłuchać o  Micińskim. Ja im na to, z kolei, że jeśli chcą o Micińskim, to niech idą na zajęcia do kogoś innego, kogoś, kto się na tym zna lepiej ode mnie, czyli do dowolnego pracownika Zakładu Historii Literatury Poromantycznej, to im coś ciekawego pewnie o Micińskim  powie, bo ja nie mam na ten temat nic do powiedzenia, Micińskiego nie lubię i dajcie mi w ogóle wszyscy święty spokój, bo te zajęcia pożeglowały w dziwną stronę i chyba nad nimi nie panuję. W tym momencie na sali materializuje mi się S., koleżanka z zakładu, która uwielbia prowadzić zajęcia z literatury Młodej Polski. Ja, uradowana, wołam: "O, widzicie państwo, idźcie sobie na zajęcia do S.! Ona to lubi, ona wie, ona pisze doktorat o Malczewskim i na pewno zrobi to lepiej, niż ja!". Studenci wychodzą nieukontentowani, zostaję w sali sama z S. Oddycham ciężko. W ciągu półtorej godziny ludzie materializowali mi się w sali, prowadziłam zajęcia o Micińskim, mówiłam językiem szatana i wypaliłam piętno katechecie, którego szczerze lubiłam, najpewniej wchodząc w konflikt z kurią. I to wszystko w ramach bezpłatnych praktyk doktoranckich. Pytam się S.: "No i jak oceniasz te zajęcia? Chyba jestem fatalną prowadzącą?", a ona mi na to: "Nieeeee no, weź, było nieźle, znaczy trochę masz chaos na zajęciach i sama nie ogarniasz tematu, ale poza tym to superos!".


Budzę się z ulgą. Że nie muszę omawiać Micińskiego. Brrrr, koszmar.

poniedziałek, 14 marca 2016

Wiosna w mieście

Człowiek nie odczuwa poniedziałków tak boleśnie, kiedy nie pracuje na etacie. Właściwie, jak doktorantka i bardzo okolicznościowy wolny strzelec, nie widzę zasadniczych różnic między dniami tygodnia. Dla mnie najbardziej wyczerpujący jest na przykład piątek i to właściwie od czwartku wieczora, bo w piątek mam zajęcia ze studentami, a w czwartek wieczorem grupa z warsztatów pisarskich przesyła mi zadane teksty, które potem mozolnie poprawiam i oceniam, czując, że robię coś pożytecznego dla świata, który będzie bogatszy o circa czternaścioro sprawnie piszących rzemieślników filologicznych. Taką mam przynajmniej nadzieję. Dzisiaj jednak postanowiłam ruszyć rano do miasta, żeby załatwić dwie proste sprawy formalne, czyli zanieść jedną kartkę papieru do Wielkiej Zacności Instytutu, aby ruszyła administracyjna maszyneria, która ma przyjąć moją kartkę papieru, zadrukowaną w wiele numerów, przemielić przez swoje tryby i na drugim swoim końcu wypluć płatność organizatorom konferencji oraz zanieść dwie kartki papieru do Wielkiej Zacności Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych, które to kartki potwierdzają, że ja i Obywatel Małżonek uiściliśmy opłatę za kurs. I tak zaczął się mój rajd po mieście...

Załatwienie sprawy w Wielkiej Zacności Instytucie zajęło łącznie 5 minut, z kserowaniem brakującej kartki papieru włącznie. Załatwienie sprawy w Wielkiej Zacności Studium 3,5 minuty. Cała operacja zajęła godzinę z okładem. Gdyż moje miasto wiosną jest niezwykle zagadkowym tworem przestrzenno-ludzkim.

Wyjechałam z domu, zajechałam do centrum miasta i zaczęłam poszukiwania miejsca parkingowego. Wiem, że jako prawdziwy lewak powinnam pisać o braku ścieżek rowerowych czy niezachęcającej komunikacji miejskiej, ale będę pisać o samochodach. Przemierzyłam wzdłuż i wszerz, ruchem jednostajnym, zygzakowym i posuwistym wszystkie ulice okalające wydział, krzyżujące się z okalającymi i odchodzące od okalających na boki. Nigdzie ani ćwierć miejsca. W piękny, wiosenny poniedziałek wszyscy mieszkańcy aglomeracji postanowili bowiem przyjechać do jej centrum i to każdy, tak jak ja, własnym samochodem. Byłam na to psychicznie gotowa, więc zajechałam ostatecznie aż pod główny kampus uniwersytecki, licząc na miejsce na dziko powstałym parkingu, mieszczącym się na wyjątkowo wyboistym klepisku, pozwalającym na doskonałą imitację udziału w rajdzie Paryż - Dakar. Ale nawet na klepisku, wśród dziur, kałuż, kamieni, gruzu i psich kup, nie było ani jednego względnie normalnego miejsca. Stanęłam więc, ryzykownie, pod siatkowym płotem wzmocnionym żywopłotem, starając się nikogo nie zablokować, nie narazić samochodu na obicie i ogólnie udawać, że mnie nie ma. Jednak aby to osiągnąć, musiałam stanąć tuż przy tym płocie, w związku z czym musiałam wysiadać przez drzwi pasażera. Pobłogosławiłam tedy dżinsy z domieszką syntetyku i płaskie obuwie, bo żadna spódnica i żadne szpilki nie umożliwiłyby mi wykonywania tych salt mortadela wewnątrz corsy bez zaplątania się w drążek zmiany biegów. Teraz już tylko spacerek, mniej więcej 15 minut żwawym krokiem krótkiej nogi, na mój wydział macierzysty. Jakie piękne jest moje miasto w marcowym słońcu... Na Mielęckiego śmierdzi niemiłosiernie kurczakami z rożna. Jak chwalą się właściciele napisem na szybie swojego przybytku, śmierdzi tak już od 40. lat. Mijam Mariacką, o tej porze senną i nieco wymarłą. Przechodzę pod wiaduktem, gdzie wizerunki członków śląskiego podziemia czasów wszelkich zostały pokryte rozmaitymi odcieniami spreju, a byłej dyrektorce mojego LO domalowano gustowny wąs a la Salvador Dali. Na pasach prawie rozjechał mnie dostawczak. Docieram pod wydział, załatwiam, co miałam załatwić i wracam tą samą trasą. Na Mielęckiego na szczęście wieje od takiej strony, że nie czuję 40-letnich kurczaków z rożna. Pan, nieco wczorajszy, a może i przedwczorajszy, a najpewniej przedwieczny, komplementuje grupkę dziewczyn w wieku okołostudenckim: "Dzieeeeefczyny! Ale jesteście, kurwa, piękne! No ja pierdolę, jakie piękne!". Piękne. Dziewczyny w wieku okołostudenckim, przedwieczny pan z reklamówką, poszarzałe elewacje i kurczaki z rożna. Moje miasto. Takie piękne.

Wyjeżdżałam po wulkanicznych kraterach, cudem omijając wszystkie zaparkowane pod kątem, pod skosem, na zakręcie i w dziurze samochody. Potem przeciskałam się między zaparkowanym na zakazie combi a dostawczakiem na awaryjnych na rogu. No patrz, akurat pod sklepem się zepsuł dostawczak, cóż za szczęście w nieszczęściu... Omijając dwie przeszkody i wyjeżdżając z uliczki "na ślepo", uradowana, że jednak nic nie jechało z lewej (bo combi skutecznie zasłaniało mi wszystko), przycisnęłam sobie z fantazją gaz i zaraz hamowałam gwałtownie, bowiem tuż za zakrętem, na środku pasa, na awaryjnych, "zepsuło się" audi. Kierowcy nie ma w środku ani dookoła pewnie dlatego, że akurat wyszedł kupić coś bardzo pilnego do naprawy audi w tym sklepie, do którego zajechał równie zepsuty dostawczak. No co za fatum, patrzcie no.

A potem już tylko chodziłam po galerii handlowej, jednej z tych, które porastają moje miasto bujnie, a jak odgrażają się nasi wspaniali włodarze, porosną jeszcze bujniej, żeby aglomeracja rosła w siłę, a deweloperzy żyli dostatniej, sarkając i klnąc na czym świat stoi w poszukiwaniu prezentu świątecznego dla Obywatela Małżonka. I doszłam do wniosku, że wolałabym mieć Obywatelkę Małżonkę, bo Obywatelkom Małżonkom znacznie łatwiej kupić satysfakcjonujące prezenty. A Obywatel Małżonek? Biżuterii nie kupisz, bo wszystkie rzemyki na nadgarstki wyglądają dokładnie tak samo, a poza tym ma już komplet rzemyków na nadgarstki i nie chce nowych. Torbę dostał na poprzednie święta. Perfumy ma i więcej nie chce. Takoż swetry. I szaliki, które ma w trzech wariantach grubości, a na kolory i wzory wykazuje daleko posuniętą obojętność. Rękawiczki, jedna para, w zupełności wystarczą. Krawatów nie nosi, chyba że musi, a wtedy te 3-4, które posiada, to i tak nadto. Koszul ma wiele, a koszulek całą szufladę i uważa, że nie potrzebuje więcej. Książkę? No kaman, to ma być prezent czy praktyczny podarek z rodzaju niezbędnych skarpet? Poza tym książki, która by go uradowała, na 100% nie znajdę w jakimś kulturalnym megastorze. Póki obecnie używany portfel się nie rozleci, to nowego też nie chce. Dżizus Krajst, wymienię męża niezłego na żonę dowolną. I jest, w końcu, jest, w jednej z popularnych sieciówek są koszulki i chociaż Obywatel Małżonek ma koszulek całą szufladę, to każda kolejna koszulka z Lennonem albo Jaggerem mile widziana. No właśnie, Lennon czy Jagger? Patrzą na mnie zalotnie z męskich koszulek. Nie mogę się zdecydować, dzwonię do Obywatela Małżonka - "Kochanie, skup się, bo mam pytanie zasadnicze: Lennon czy Jagger?" - "Lennon chyba, chociaż Jagger też jest fajny... Jagger?" - "To inaczej, czarną czy białą?" - "Eee... Czarną?" - "Ale Lennon mówi: Imagine, a Jagger coś mniej fajnego" - "To weź Lennona. Chcę Lennona". No więc trzymam w garści tego Lennona, który mówi: Imagine, a w kasie jakaś dziewczyna zwraca czarny sweterek, a telefon w jej torebce nie nadążą z nadawaniem sygnałów z Messengera. Więc czekam potulnie, akurat przy męskich perfumach. No to wącham, z braku lepszych zajęć. Wszystkie męskie i w małych pojemnościach, może to dobry dodatek do prezentu? Wącham pierwsze, wonieją tak mocno, że każdy w promieniu kilometra od Obywatela Małżonka wyłapałby mesydż typu "UWAGA, SAMC! SAMC PRAWDZIWY! SAMC TESTOSTERONOWY! SAMC! TARZAN NIEMALŻE! SAMC! SAMC! SAMC!". A Obywatel Małżonek nie lubi perfum, które zbyt dobitnie informują świat o samczości nosiciela. Wącham więc drugie. Te krzyczą "SAMC! SAMC! JAJA JAK KOKOSY!" jeszcze głośniej od poprzednich. Więc biorę trzecie. O, to jest to. Delikatne, ziołowe... Już je miałam złapać i podać pani przy kasie, aż patrzę na nazwę: Army. No nie będę kupować koszulki z Lennonem i Imagine w zestawie z perfumami Army. Są jakieś granice ironii...

Wiosną moje miasto jest takie piękne. Spaliny i galerie handlowe. Miłego tygodnia!

środa, 9 marca 2016

Ja natomiast niezwłocznie wyjeżdżam do Nepalu, aby wieść tam żywot w charakterze kozy

Tytuł jest parafrazą z lorda Czarnej Żmii, z sezonu "Rozważny i romantyczny" (w roli głównej nienachalnie przystojny Rowan Atkinson). Zawsze to zdanie przychodzi mi do głowy, kiedy mam zupełnie dość. Moja siostra przygnieciona drugim semestrem studiowania technologii chemicznej rozważa rzucenie tego wszystkiego, wyjechanie w Bieszczady i uprawę orzeszków nerkowca. Ja jednak obstawałabym przy kozie w Nepalu. Bieszczady są zdecydowanie za blisko tej choroby dwubiegunowej, która objawia się w pierwszej kolejności obywatelstwem polskim.

W kraju, w którym, jak nauczała siejąca postrach, grozę i terror prof. Drozd w III LO w Katowicach, było onegdaj sześć pór roku, teraz występują dwie: listopad i żar tropików. Listopad zaczyna się w październiku i trwa nieprzerwanie przynajmniej do maja. W drugiej połowie maja zaczyna się już żar tropików. Ów listopad, przeciągnięty ponad ludzką miarę na ponad pół roku daje się mocno we znaki, przynajmniej mnie. Ileż można wytrzymać tej szarówy za oknem? Krajobrazu jak ze starego, zepsutego telewizora, który śnieży? A listopad to niebezpieczna dla Polaków pora, jak wiadomo.

To, że rząd i prezydent głęboko nie szanują jakiejś, lekko licząc, połowy narodu, to mi nie nowina. Żenująca walka między dwiema partiami, z których jedna jest bardzo na prawo, a druga po prostu na prawo, a przedstawiają się jako zupełnie różne, jest już tylko męcząca. Teatr ma tę przewagę nad polską polityką, że nawet najgorsze przedstawienie zakończy miłościwa kurtyna. Tutaj nie ma nadziei.

Teatrzyk "Zielona Gęś" ma zaszczyt przedstawić polski dramat polityczno-eschatologiczny pt. "Naród i Ustrój".

Występują:

Naród
Ustrój
Gżegżółka

Naród: Ustroju, gdzie jesteś?

Ustrój: ...

Naród (głośniej): Ustroju, gdzie jesteś?!

Ustrój: ...

Naród: Ustroju, gdzie jesteś?!!!

Ustrój: ...

Naród: Ustrój nie odpowiada narodowi!

Gżegżółka: (przerażony do ostateczności spuszcza Kurtynę)

Konstanty Ildefons Gałczyński, 1946

Ponadto mam oficjalny Tydzień Tematów Trudnych. Najpierw zmagałam się z doskonałą książką Eda Vulliamy'ego o wojnie w Bośni, już to płonąc z moralnego oburzenia, już to tracąc wiarę w jakiekolwiek wartości. A płonęłam z moralnego oburzenia nawet nie ze względu na zbrodnie popełniane w Srebrenicy, Omarskiej, Keratermie i Trnopolje, bo to nie była dla mnie nowina. Zaletą bycia córką jugonostalgiczki jest oglądanie filmów Emira Kusturicy i Jasmili Zbanić, czytanie powieści Vedrany Rudan i esejów Dubravki Ugresić, wycieczki na Bałkany oraz  przeglądanie studenckich albumów matki ze zdjęciami z Sarajeva. Moralne oburzenie wzniecało we mnie to, co opisywał Vulliamy jako obojętność państw tak zwanego cywilizowanego Zachodu i cyniczne "ugrywanie" zysków dla wielkich korporacji. Oraz przerażające opisy rozsiewania, kiełkowania i kwitnienia nacjonalizmów. W międzyczasie słuchaliśmy nowej płyty Marii Peszek i chociaż nie ma co porównywać "Karabinu" z "Jezus Maria Peszek" (jej trzecia płyta szarpała duszę na frędzle), to jednak słuchanie o wojnie i nienawiści doskonale zbiegło się ze świetnym seminarium o topice Zagłady. A wczoraj poszliśmy na "Spotlight", po którym dziarsko pomaszerowałam po flaszkę wina-grubaska, bo po tym, co zobaczyłam, trzeba się było napić. Ze spraw mniejszej wagi w skali globalnej, ale dokuczliwych i ręce-opadających tu i teraz - żadne ze śląskich czasopism kulturalnych nie otrzymało dofinansowania z MKiDN. Nagle otrzymałam wiadomość, że niestety muszę oddać zajęcia z literatury nowoczesnej, bo jeden z etatowych pracowników potrzebuje ich do swojego pensum. A promotorka, w dobrej wierze i ponad wszelką wątpliwość słusznie (i nie mam pretensji do jej porad i decyzji, żeby była jasność) orzekła, że używanie w tytule pracy doktorskiej brzydkiego słowa na "f" oraz brzydkiego słowa na "g"/"dż" to średni pomysł dla młodej naukowczyni na tak wczesnym etapie tzw. kariery naukowej i że to strzał w kolano. I choć mam perspektywę na rychłe otwarcie przewodu, jasny plan pracy, genialny temat i genialną pisarkę "na warsztacie" oraz absolutnie wyjątkową promotorkę i bardzo fajną grupę studentów z I roku - to mam dość. I rozważam niezwłoczne wyjechanie do Nepalu, aby wieść tam żywot w charakterze kozy. Z tego wynikała też przerwa w pisaniu. Jakoś humor i dowcip się mnie nie trzymają ostatnio i choć zabierałam się kilkakrotnie za napisanie czegoś lekkiego albo chociaż czegoś ironicznie rozdrażnionego, to nie mam siły. Wybaczcie, garstko zainteresowanych czytelników, którzy z bliżej nieznanych mi powodów tu wchodzą.

Może jak przyjdzie wiosna, zakwitnie cokolwiek, koty przestaną zrzucać sierść, powietrze zacznie pachnieć spalinami i odrobiną nadziei, to mi się poprawi. Chwilowo mam wisielczy nastrój, który leczę starannie dobranymi dawkami wina-grubaska. Na szczęście, póki co w promocji w Tesco. A może to właśnie ten promyczek nadziei...? Na zdrowie!