niedziela, 21 grudnia 2014

Opowieści wigilijne, czyli Polska mistrzem Polski

Zainspirowana świąteczną opowieścią z dzieciństwa Pawiana przy Drodze (link w menu) postanowiłam na Święta też podzielić się jakąś wigilijną opowieścią i przypomniały mi się jasełka. Otóż w podstawówce, do której chodziłam, co roku oczywiście odbywały się jasełka i parokrotnie przygotowywała je moja klasa. Głównie dlatego, że wychowawczyni miała jakieś niespełnione, reżyserskie ambicje i właściwie co roku coś wystawialiśmy. Ja to bardzo lubiłam, miałam ładną dykcję i umiałam recytować, szybko uczyłam się tekstu na pamięć i rok szkolny bez występu był dla mnie rokiem straconym. Z nieznanych mi bliżej przyczyn marzyłam o roli Maryi. Być może dlatego, że była to jedyna rola żeńska w całych jasełkach - anioły są bliżej niezdefiniowane płciowo. Zwierzyłam się więc jednej koleżance, że chciałabym być Maryjką w szkolnych jasełkach. A ona mi na to, że pewnie będę, bo jestem blondynką z niebieskimi oczami (tak, moje naturalne włosy to ciemny blond, a jak byłam młodsza, to dochodziły do tego miodowe refleksy). Kiedy spytałam, dość zdziwiona, jaki związek mają blond włosy z Maryją (przy okazji robiąc szybki przegląd wizerunków Maryi w prywatnej, użytkowej kolekcji ludowej sztuki sakralnej mojej babci Marianny - gdzie Maryjki, wszystkie, były brunetkami w błękitnych zawojach), koleżanka odparła niemniej zdziwiona, że przecież Maryja była blondynką. Z niebieskimi oczami. Jako wyszczekana dziewięciolatka (i przy okazji dziecko filosemity) odparłam, że Żydówki rzadko bywają jednak niebieskookimi blondynkami. Jeszcze rzadziej bywają nimi Żydówki z Nazaretu, bo w Europie to nie takie rzeczy się zdarzały (tego nie dodałam, bo nie byłam aż tak bystrą dziewięciolatką). Szok i niedowierzanie. Jak to - Żydówką? Maryja? Konsternacja minęła, Maryją została blondynka, ale nie ja - ja zostałam archaniołem Gabrielem. I zwiastowałam. Miałam piękne skrzydła i białą sukienkę. Też fajnie, ale marzenia o Maryjce nie porzuciłam. Kolejna okazja do zostania Maryjką przyszła bodaj w czwartej klasie, kiedy znowu nasza klasa przygotowywała jasełka. Tym razem postanowiłam zawalczyć o swoje i zgłosiłam reżyserce, że najchętniej byłabym Maryjką. Reżyserka obiecała, że owszem, ona wie i Maryją będę. Przychodzi co do czego, patrzę na obsadę - a tam jak wół stoi - Agnieszka Wójtowicz - Żyd. Zasadniczo nie ma nic dziwnego w obecności Żydów przy narodzeniu Jezusa, nie licząc trzech króli i trzody oraz chórów anielskich, to wszyscy zgromadzeni nimi byli. Tyle że w obsadzie byli Pastuszek I, Pastuszek II, Pastuszek III, Józef, Maryja, stadko aniołków i Żyd. Przeczytałam rolę - oczywiście rymowaną, nie zgadniecie, ile rymów można znaleźć do "aj waj"! - i strzeliłam drugi raz w życiu focha aktorskiego i odmówiłam występowania (pierwszy raz strzeliłam focha, kiedy w "Kopciuszku" dostałam, zamiast znowu obiecanej roli Kopciuszka, rolę dobrej wróżki; 6 lat później, w przypadku mojej siostry, reżyserka dotrzymała w końcu słowa i Ania dostała rolę Śpiącej Królewny - tyle że dreptała trochę po scenie na początku, śpiewała jedną piosenkę, a potem schodziła na całe przedstawienie i wracała w scenie finałowej, więc była srodze zawiedziona, zwłaszcza, że babcia Marysia, krawcowa, uszyła jej doskonałą kopię błękitnej, balowej sukni Aurory z filmu Disneya). Jak się potem okazało, całkiem słusznie, bo Żyd jasełkowy nie dość, że mówił mową wiązaną, targował się, był chciwy i każda jego kwestia zawierała co najmniej jedno "aj waj", to jeszcze miał pejsy, jarmułkę i chałat. W Ziemi Świętej, przy narodzeniu Jezusa, przypominam. I jako jedyny w tym całym zamieszaniu w Judei był Żydem. W podstawówce miałam wiedzy i zdolności krytycznych na tyle, żeby ocenić, że coś tu grubo nie gra.

Nie wiem, jak wyglądają obecnie szkolne jasełka, czy są w nich Żydzi w chałatach i czy Maryjki to blondwłose dziewczynki z buzią w ciup. Z własnego doświadczenia jasełkowego wiem, że Polska jak zawsze mistrzem Polski, jak dowodził już w XVII wieku Wojciech Dembołecki (Dębołecki) - " Na który stopień oczywisty prawdy wstąpiwszy, łacno się znowu dorachować, iż pierwotny język syryjski, którem Jadam, Noe, Sem i Jafet gadali, nie inszy był, tylko słowieński." (źródło: Wywod jedynowłasnego państwa świata...). Więc "zaczym wątpić się nie może, iż ten jest najstarszy na świecie i on własny, o którym Genes. 2 mamy: Omne quod cocavit Adam animae viuentis, ipsum est nomen eius. Dla tegoż się słowieńskim, jakoby pierwotnem i jedynoprawdziwe słowa mającem, zowie" (tamże), to i Żydzi między temi Słowiany się w Judei w czasach chrystusowych zdarzali. W chałatach, aj waj! Vivat Sarmatia po wsze czasy! I oczywiście, wesołych Świąt!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Czas podsumowań, czyli co ja, u licha, wyprawiam

Zbliża się koniec roku. Prawdopodobnie jest to dobry moment, żeby się zastanowić, co ja w ogóle robię z moim życiem. Zwłaszcza, że mam wrażenie, że utknęłam w martwej odnodze czasu (oznaczonej nazwiskiem Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ale o tym zaraz), nie wiem, w co się wpakowałam i czy to, co robię, ma w ogóle jakikolwiek sens (chwilowo myślę, że nie, ale może to kwestia zapaści końcoworocznej i jak zobaczę bombki na choince i będę poluzowywać spódnicę w łazience, bo najadłam się nieprzyzwoicie kapusty z grochem, to mi wiara w sens tego, nad czym spędziłam ostatnie 5 lat się nagle objawi). I w związku z tym, że na blogu piszę nieregularnie i często o sobie, a co za tym idzie nie narzekam na nadmiar czytelników, statystyki na blogspocie nie mogą kłamać, to pozwolę sobie na retrospektywę.

W gruncie rzeczy to był dobry rok. Skończyłam studia, obroniłam się na celujący, od czerwca jestem magistrem filologiem polskim (genderswap na własnym dyplomie!) i dostałam się na studia doktoranckie ze satysfakcjonującym wynikiem na szczycie tabelki. Co dodało mi sił i skrzydeł. Bo odkąd na pierwszym roku doszłam do wniosku, że reżyserką filmową ani reżyserką klipów muzycznych to ja raczej nie będę z braku talentu (na temat moich zdolności twórczych i ogólnego polotu wypowiedział się parokrotnie niejaki Marcin Maziarzewski, a ten moje twórcze erupcje podsumował kiedyś: "No, świetnie, Agnieszko. Komunikatywność: 10. Finezja: 0"), to postanowiłam zostać doktorem nauk. Skorom taka komunikatywna. I zaczęłam przeć w tym kierunku. Właściwie zaczęłam przeć przed tą konstatacją, ale to tylko dlatego, że jak dostaliśmy listę lektur z literatury staropolskiej, to wydawało mi się, że to, co jest na liście obowiązkowej, to takie minimum na zaliczenie, w sensie na 3. A ja miałam wyższe ambicje, więc ścigałam się z czasem i próbowałam przeczytać tyle z nadobowiązkowej, ile się da. Dopiero na egzaminie zorientowałam się, że przeczytanie całej literatury obowiązkowej plus notateczki i opracowania daje 5. Z zamaszystym podpisem prof. Malickiego. A był to mój pierwszy egzamin ustny na studiach. Zdawałam go w terminie zerowym z moim narzeczonym. Wtedy wyjątkowo sympatycznym kolegą ze studiów, który z bliżej nieznanych przyczyn śmiał się ze wszystkich moich żartów. I uciekłam w dygresję i cofnęłam się w czasie za bardzo. W tym roku dostałam się na studia doktoranckie. Na rozmowie kwalifikacyjnej byłam z moim narzeczonym, bo jak zaczęliśmy zdawać razem egzaminy na I roku, to tak nam już zostało do dziś. Ponadto otrzymałam stypendium MNiSW dla najlepszych studentów, opublikowałam kilka tekstów, z niektórych jestem nawet zadowolona. Tak, na uczelni to był naprawdę bardzo dobry rok. A teraz jestem w zapaści i mam dość. Mam dość mojego tematu, zgodnie z poleceniem promotorki czytam znowu całą Pawlikowską i liczę na to, że mnie coś natchnie. Nie natycha, póki co, za to mi się podnosi i mi słabo od tych poezyj. Przychylam się coraz bardziej do zjadliwej opinii Ostapa Ortwina, że większość z jej produkcji literackiej to "karmelki nadziewane marcypanem" i "dobry materiał do kręcenia papilotów przy porannej toalecie". Wiem, że to krzywdząca opinia, ale no nie mogę. Nie mogę z tą poetką. A jak pomyślę, że mam spędzić z jej twórczością najbliższe 4 lata, to mi słabo. Rozważam więc rzucenie w diabły Pawlikowskiej, dwudziestolecia międzywojennego i poezji, a zajęcie się czymś, co mi do tej pory sprawiało radochę, czyli prozą roczników '70 i w ogóle literaturą po 1989 r. Rok z Dehnelem przy licencjacie i dwa lata magisterki z Masłowską to jednak była zabawa. Chociaż rzucałam niewybredne komentarze pod koniec każdej pracy, to jednak. W każdym razie: z doktoratem jestem na zakręcie. Poza tematem mierzi mnie też wszystko inne, a narzekające i wyrzekające oraz wygrażające wykłady prof. K. każą mi się zastanawiać, czy to wszystko rzeczywiście warte tego zachodu. W związku z czym zastanawiam się, czy nie zająć się życiowo czymś innym. Tylko za bardzo nie wiem czym, bo całą energię wpompowałam w studia. Może razem z Moniczką otworzymy cukiernię. Albo będziemy piec ciasta na zamówienia. To mi dalej sprawia frajdę. A ludzie moją produkcję chwalą, więc kto wie?

To był też dobry rok z koniem. No, z kucykiem. Kucykiem Patafianem. Zaczęliśmy jeździć pod okiem p. Anny Piaseckiej, która w sezonie wiosenno-letnim przyjeżdżała do nas przynajmniej raz w miesiącu. Doczekaliśmy się kilku pochwał z jej ust, przede wszystkim za pracowitość (co dotyczyło raczej mnie, niż kucyka) i poprawienie chodów (to już dotyczyło jego). Mimo to dalej jest co robić. Bo tak to już jest z końmi, nigdy nie jest tak, żeby nie dało się czegoś poprawić. Chociaż jak patrzę na postęp, jaki zrobiliśmy, odkąd jesteśmy parą - czyli od listopada 2011 roku - to jest naprawdę dobrze. Z konia, który w ogóle nie galopował w prawo i ochotnie wywoził mnie poza ujeżdżalnię oraz nie był w stanie zrobić koła w galopie jest teraz kucykiem, który galopuje na obie strony bez problemu, kręci koła, nawet małe, zagalopowuje ze stępa i zaczyna robić ustępowania od łydki. Pracujemy też nad rozluźnieniem, które czasami udaje się osiągnąć. Więc naprawdę poszliśmy do przodu. Biorąc pod uwagę, że on już nie taki znowu młody, nie do takich rzeczy do końca stworzony, a ja jestem tylko amatorką, to mamy powody do zadowolenia. Więc kucykowo to też był dobry rok.

Ustaliliśmy z Lubym datę ślubu, zarezerwowaliśmy restaurację, pracujemy nad szczegółami samej imprezy (jako metodę pracy nad zagadnieniem obraliśmy selekcję i eliminację - tzn. "chcemy wesele? - nie; chcemy sesję zdjęciową? - nie; chcemy tort? - o mój borze, za nic, nie!"; itd.), jestem na dobrej drodze do bycia szczęśliwą małżonką.  Życie uczuciowe na plus.

Przygarnęliśmy kota do kochania, co było najlepszą decyzją tego roku. Kot jest fantastyczny. Jest z nami mniej więcej od miesiąca i jest wspaniała. Ma na imię Szarotka, ma srebrno-szare futerko  z waniliowymi refleksami na głowie i grzbiecie, a za to białe "podwozie" oraz czarny nosek. I właśnie śpi mi na kolanach. Jest najbardziej przytulińskim, kochającym kotem, jakiego znam. Wychodzi nas przywitać. Śpi z nami. Włazi na kolana i na ramiona, kiedy pracujemy. Uwielbia głaskanie, mruczy jak nowy traktor kupiony za unijne dotacje, lubi być noszona na rękach, oblizuje nam nosy, powieki i uszy. Zjada dziwne rzeczy. Lubi szynkę, ale chętnie wciągnie sałatę (którą potrafi ukraść z kanapki), żółty ser, jajecznicę, która nieopatrznie spadnie na podłogę, biały ser i szynkę sojową. Nie wolno zostawiać odkręconego słoika z masłem orzechowym, bo potem nie można jej z niego wydobyć. W kuchni zachowuje się jak pies - staje przy nodze, robi stójkę i daje głos. Jak ją poczęstować jogurcikiem, to włoży cały łebek do kubeczka, żeby przypadkiem nie ominąć żadnej odrobiny. Galopuje bokiem po pokoju, z wyprężonym grzbietem i napuszonym ogonkiem. Zdobywa kolejne meble. No, nie można się z kotem nudzić, to pewna.

Z bardziej naukowych spraw osiągnęliśmy poziom A1 z języka francuskiego i zapisaliśmy się na A2. Czyli w razie gdyby to umiemy samodzielnie zamówić kawę. A jak się skupimy, to i o drogę zapytać, opowiedzieć o swoich wakacjach i przeczytać niezbyt skomplikowany tekst. Czyli w najbliższym czasie tłumaczami Derridy nie zostaniemy.

Byliśmy też w Barcelonie. I były to najlepsze wakacje w moim życiu. Pod hasłem "za hajs z ministerstwa baluj" mogliśmy sobie pozwolić na frykasy, na które nie pozwalaliśmy sobie ani w Dublinie, ani w Londynie. Czyli na przykład sangria wieczorem w niezbyt drogiej knajpie gdzieś w plątaninie uliczek barri gotic. I jedzenie w innych miejscach, niż Subway i inne tego typu franczyzy. I zwiedzanie budowli Gaudiego (no, nie wszystkich, ministerstwo aż tak hojnie mnie nie obdarowało), co bolało w portfelu chyba najbardziej. Wspaniałe wakacje, oczarowanie na twarzy Janka jest warte każdych pieniędzy. Zatrzaśnięcie się na hotelowym balkonie i doprowadzenie tym samym starego Katalończyka z recepcji do dzikich spazmów śmiechu (kiedy przyszedł nas uwolnić po skomplikowanej interwencji, tj. po krzyczeniu do przechodniów, żeby nam pomogli i o naszej niewesołej sytuacji powiadomili recepcję) - bezcenne. No i owoce. I w ogóle jak tam jest nieprzyzwoicie pięknie.

No i założyłam bloga. Może w przyszłym roku warto by było bardziej go dopieścić. I zadbać o poziom i komfort czytelników. O ile jest o czyj komfort dbać ;)

Podsumowując, to był naprawdę bardzo dobry rok. Plan wykonano w 100%. Więc czemu teraz mam ochotę rzucić wszystko w diabły?

sobota, 6 grudnia 2014

Czy w Twojej lodówce też mieszka Pola Dwurnik? Czyli jak rozdmuchać sprawę niewartą rozdmuchania

Miałam nie pisać o Poli Dwurnik, bo wszyscy piszą o Poli Dwurnik, ekscytują się i okopują na z góry upatrzonych pozycjach. A ja, tak mi się wydaje, szczęśliwie nie należę ani do jednych, ani do drugich. Bo wydaje mi się, że naprawdę nie warto, a rozdmuchując sprawę do niczego nie dotrzemy. Poza tym, że jedni drugim będą mogli wytknąć, że są mizoginami albo przeintelektualizowanymi koleżkami inkryminowanej.

Przeczytałam felietony Poli Dwurnik. Przeczytałam też tekst Engelkinga, obśmiewający Polę Dwurnik. Linków nie daję, bo i tak hulają radośnie po sieci. Tak, uśmiałam się. Szczerze. Nie, nie polubiłam profilu "Beka z Poli Dwurnik", bo po pierwsze nie lubię sformułowania "beka z..." bądź "toczyć bekę z...", a po drugie sprawa nie wydała mi się w ogóle frapująca. Ot, w lokalnym dodatku "Gazety Wyborczej" dwa grafomańskie felietony popełniła artystka mieszkająca w Berlinie. Śmieszne? Tak. Pretensjonalne i egzaltowane? I to jak. Ale żeby się ekscytować, obśmiewać, profile zakładać - no bez przesady. A potem się nagle okazało, że lawina ruszyła. Na stronach i podstronach "GW" zaczęła się akcja uderzająca w "toczących bekę", jeden artykuł z gatunku artylerii ciężkiej (dużo Bourdieu, dużo odniesień, "vivat academia, vivant professores"), drugi z lekkiej. Ruszyła też "Krytyka Polityczna". I co? I uważam, że strzelają kulami w płot. Nie dlatego, żeby pisali nieprawdę. Tylko że strzelają z armaty do komarów.

Nie, nie twierdzę, że internetowe wyśmiewanie i to na masową skalę to pryszcz. Tylko uważam, że sprawę zanadto rozdmuchano. Trzeba obrońcom przyznać, że gdyby Pola Dwurnik była Apoloniuszem Dwurnikiem, krytyka przybrałaby inny kierunek. Niektórzy komentujący wypominają jej jednorazowego kochanka, z którym je śniadanie w knajpie. Jak dla mnie mogłaby je jeść z trzynastoma kochankami płci wszelkich, bo mnie życie erotyczne Poli Dwurnik zupełnie nie interesuje ani nie oburza to, że przespała się z kimś jednorazowo i pod wpływem. Ja tak nie robię i nie widzę w tym frajdy, ale ja to nie Pola Dwurnik, więc skoro ona tak robi, to niech robi. Że ma znane nazwisko i ją stać na śniadania w berlińskich knajpach i imprezowanie - no trudno, mnie nie stać, na inne rzeczy też mnie nie stać, a w Berlinie nigdy nie byłam. I może to właśnie najbardziej wkurza "toczących bekę" - połączenie marnego stylu literackiego (nie będę cytować, bo cytowanie tego uważam za pastwienie się nad autorką i ew. czytelnikami), wysokiej (przynajmniej z perspektywy polskiej) stopy życiowej i zwyczajna pretensjonalność. I nie, nie chodzi tu o to, że artysta na emigracji ma przymierać głodem, jeść farby i zapijać rozpuszczalnikiem oraz tęsknić za ojczyzną. I tworzyć w szale. Chodzi o to, że Dwurnik napisała dwa złe felietony o tym, jak się fajnie żyje w Berlinie młodej artystce. I że ją znajomi wyciągają z pracowni, aby zabalowała. Nie wiem, może złe felietony to najnowszy projekt artystyczny Dwurnik, który jest zaangażowany i udowadnia. Dobitnie. Coś. Na przykład, że artysta plastyk niekoniecznie jest dobrym felietonistą i vice versa. Zarazem pragnę zauważyć, że pisanie o urokach życia to stąpanie po kruchym lodzie - jak się to robi zgrabnie literacko, to będą to czytać ludzie, których na opisane uroki życia nie stać i będą zadowoleni, że im felietonista przybliżył nieznane światy. Jak się to zrobi źle, pretensjonalnie, z koszmarnymi metaforami i stylistyką oraz egzaltacją małolaty u progu XIX wieku, to ludzi zacznie kłuć, że ktoś żyje sobie wygodnie i przyjemnie i jeszcze ma czelność o tym pisać w tak fatalnym stylu. Dlatego właśnie ja nigdy nie piszę o urokach życia i poświęcam się z oddaniem marudzeniu, krytykowaniu i narzekaniu - to można robić w przeciętnym stylu i nie narażać się na bycie niechlubną gwiazdą Internetu.

Podsumowując - naprawdę nie wydarzyło się i nie wydarza nic ważniejszego? I koniecznie trzeba kruszyć kopie o dwa słabe felietony w lokalnym dodatku "Gazety Wyborczej"? Uważam, że skala zainteresowania sprawą jest wysoce niewspółmierna dla znaczenia sprawy. I dotyczy to zarówno "beki", jak i obrony. Dejta, ludzie, spokój.