Jestem kundelkiem. To znaczy, ja wiem, że w Europie mówienie o czystości etnicznej jest bardzo śmieszne (póki nie zrobi się bardzo niebezpieczne), ale jednak człowiek wolałby wiedzieć. Przynajmniej mniej więcej - skąd ród mój? I o ile ktoś herbowy, to ma łatwiej, bo to zawsze Czetwertyńscy, Radziwiłłowie i kuzynki Sapieżanki, te tańce w pałacu Pod Baranami itd. Porządny krakówek też się zawsze odnajdzie. A zasiedziany Ślązak to już w ogóle wie, skąd jest. Mnie też się wydawało, że wiem. Urodziłam się w Katowicach i spędziłam tu całe moje 24-letnie życie. Jestem stąd, widzę jak to miasto się zmienia (jak byłam dzieckiem, to byłam przekonana, że Kościół Mariacki jest zbudowany z ciemnoszarej, prawie czarnej cegły - a tu psikus - on jest kremowy). Ale nie jestem ze śląskiej rodziny. Nie godom. Ledwie poradza. Więcej niż mój rodowodowo śląski narzeczony, ale wciąż - słabo. Mój tata przyjechał tu z pięknej wsi Orzelec Duży w powiecie staszowskim, woj. świętokrzyskie. A mama z Sosnowca. I jak to bywa w patriarchalnym społeczeństwie, więcej wiem o rodzinie ojca i "kraju ojca", niż o rodzinie i "kraju" matki. Znam imiona pradziadków, ba, nawet znam ich powiedzonka, zachowania, właściwie jakbym ich trochę znała. Kiedy tata mówi do mnie i Janka, że "wyglądacie jak babcia Rózia i dziadek Antoni", to wiem, że odnosi się do wzrostu. Prababcia była malutką kobietką, pradziadek - wielkim, tyczkowatym chłopem. Ogólnie to jest coś na rzeczy. Tata był z dziadkami bardzo związany i wiele o nich opowiada. Stąd wiem, że pradziadkowie Wójtowiczowie byli przedziwnym małżeństwem. Mało, że dzieliło ich około pół metra wzrostu. Babcia była też sporo starsza, żyła dalej na początkach XX wieku, choć wkoło szalały lata '60 i kolejne plany gospodarcze, a do tego babcia miała kontakt ze światem pozagrobowym. Widziała duchy. I południce. Dusze krążyły koło płotów na równi z żywymi. Cały post jadła wyłącznie kaszę i ziemniaki w mundurkach. Była uduchowiona na XIX-wieczny, chłopski sposób. Pradziadek z kolei, legionista i piłsudczyk, sceptyk i racjonalista, miał trzeźwe podejście do rzeczywistości i w prababcine przemarsze dusz nie wierzył. Jeździł do miasta po gazetę. I wstał z grobu - stąd może jego sceptycyzm. Otóż w legionach zapadł na tyfus i został uznany za nieboszczyka, a potem umieszczony w kostnicy. W której się ocknął goły i otoczony gołymi trupami. Więc zaczął walić w drzwi kostnicy i domagać się korekty w przydziale i przywrócenia go do żywych zasobów brygady. Nie do końca tymi słowy zapewne. I przestraszył śmiertelnie (...) strażnika, który, oswojony z myślą, że pilnuje trupów, wobec jednego z nich podejrzanej żywotności i roszczeniowości po prostu zwiał. W trakcie kolejnej wojny poił Rosjan wodą z chrzanem, jak się skończyła wódka. Palić - paliło, efekt na drugi dzień w głowie łagodniejszy, a gdzie indziej - piorunujący. Barwnych miałam pradziadków. Toteż nie dziwota, że spłodzili barwnego syna, mojego dziadka Jana Wójtowicza. Po którym odziedziczyłam odstające lewe ucho - herb rodu, miał je mój pradziad, mój dziad, mój ojciec - mam i ja. I sławetną "minę Wójtowicza". Bo Wójtowicz się łatwo pod...denerwowuje, co każdy, kto miał do czynienia z kimkolwiek z tego rodu, poświadczy. I wtedy robi minę. To ten moment, że lepiej uciekać i nie oglądać się za siebie. Dziadek był mistrzem "cylowania". Cylował bezbłędnie. Z dokładnością co do półdupka (bo też okrągła tarcza cudzych pośladków służyła mu najczęściej za cel). Potrafił miotać ręcznie kamykami w tyłki kuzynostwa (co kończyło się brawurową ucieczką przed kuzynem uzbrojonym w kosę i siniaka na pośladku) oraz za pomocą bata - ziemniakami. To szczególnie udana historia. Otóż dziadek, miłośnik koni (to też rodowe), musiał sprzedać swojego konia. I sprzedał niezbyt dobremu człowiekowi, który tego konia bił i nie karmił. W dziadku się gotowało, ale co mógł zrobić. Otóż kiedyś przyszła chwila zemsty. Zły sąsiad, co konia źle traktował, robił coś w swoim polu, a dziadek w swoim, gdzie miał ziemniaki. Obmyślił więc plan. Na końcu bata zrobił pętelkę, w którą wsadził ziemniaka. Kiedy sąsiad się schylił i nie patrzył, dziadek wziął zamach, zakręcił swoją batoprocą nad głową i posłał sąsiadowi z tej wyrzutni ziemniaka w nerki. Musiało zaboleć. Sąsiad wstaje z rykiem, a dziadek najspokojniej opiera się o sprzęt rolniczy, patrzy i kurzy papierosa. A że odległość szła w setki metrów, był poza podejrzeniem. Taki był mój dziadek. Obiecywał mnie wychować na "handlorza-skurczybyka" (oczywiście, handlorza koni), niestety, nie dożył, zostałam filolożką polską i amatorską amazonką. Ale chyba nie byłby zawiedziony. Zmarł, kiedy miałam zaledwie roczek. Więc znam go tylko z opowieści. Znam natomiast dobrze babcię Wójtowiczową, nie tak dawno zmarłą w słusznym wieku 90 lat. Babcia też jest historiogenna. Już była staruszką, a ja już byłam ostrzyżona króciutko, kiedy wciskała mi w rękę na odjezdnym banknot i mówiła: "Kupisz sobie w mieście wstążeczki do warkoczy (tu patrzy bardzo, bardzo krytycznie na moją fryzurę)... albo cosik innego". Zalecała mi też szybkie zamążpójście "póki jesteś w miarę ładna" i podjęcie pracy w sklepie ogólnobranżowym zamiast matury i studiów. Wiem, że chciała dobrze. Dała mi dwie chusty - bo babcia należała jeszcze do tego pokolenia wiejskich kobiet, które nosiło na głowie zawiązane pod brodą (wersja jesień - wiosna) albo na karku (wersja na upalne lato) chusty. Mam więc dwie. Czerwoną w jesienne liście, bardzo frędzlastą i czarną w różowe róże, którą dostała od mojego taty (przywieziona z samej Moskwy!). Ostatnio na konferencji w Częstochowie było tak zimno i padało, a ja nie wzięłam parasolki, że pierwszego dnia z kolacji wracałam w babcinej chuście zawiązanej pod brodą.
Mój stosunek do świętokrzyskiego to hassliebe. Jako dziecko jeździłam tam strasznie często, z Orzelcem wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Tam postanowiłam zostać weterynarzem i leczyć zwierzęta gospodarskie - dokładnie po tym, jak rozpoznałam akcję porodową u świni, zawezwałam wujka i potem odbierałam z jego rąk małe prosiaczki, wycierałam je suchą słomą i kładłam przy matce. Wszystko to jako mniej-więcej czterolatka. Zostałam też wylizana krowim językiem, szukałam jajek w drewutni i kąpałam się w rzeczułce z Najlepszym Psem Świata - Puszkiem. Najlepszym, bo najmądrzejszym i pierwszym moim wiernym kompanem zabaw. Podobno, zanim skończyłam roczek, bawiłam się z olbrzymią suką doga niemieckiego, która ku mej radości przewalała mnie między łapami. A pierwsze kroki stawiałam na podwórku, trzymając się kudłatej Lessity, która była idealnego wzrostu, żeby asystować dziecku w chodzeniu. Dalej lubię tam wracać. Mam tam rodzinę, tam są konie, poza tym - Sandomierz i Krzyżtopór bronią się same. I "krówki opatowskie" - najlepsze cukierki typu "krówka" na świecie, bo nie mordoklejne, a kruche. A zarazem, jak patrzę na tą, za Stasiukiem, radosną "słowiańską rozpierduchę", bajzel, na ten wspaniały Krzyżtopór, którym nikt się nie potrafi zająć i zrobić go tak popularnym, jak na to zasługuje (Sandomierz ma "Ojca Mateusza"), to szlag mnie trafia. I ta mentalność. Taki polski odpowiednik południowej "maniany". Zwłaszcza rzucającej się w oczy na imprezach hodowlanych, w których bierzemy udział od strony stajni, jako wystawcy koni. Bajzel, burdel, wszystko na ostatnią chwilę i żadnego planu. Maniana. Jak ktoś ma mentalność typu "muszę raz na jakiś czas pojechać do Ikei, bo tam odzyskuję spokój duszy", to szlag go trafia. Ja tak mam.
Więc jak to jest z tym świętokrzyskim i moimi korzeniami? Nie wiem, ale zawsze w torebce mam scyzoryk.
Część druga, o sosnowcu i sosnowieckich dziadkach, następnym razem.