wtorek, 23 września 2014

Kaszaloty i nietrzeźwi publicyści a sprawa polska

Wiem, że dawno nic nie pisałam i na swoją obronę mam tylko tyle, że pracowałam nad tekstem na konferencję (i zresztą wczoraj urodziłam, w dwóch podejściach, 15 stron i ponad 30 przypisów; dzisiaj będę się biedzić nad tym, jak poobcinać to do 8 stron, żebym zmieściła się z wygłoszeniem w wymaganej normie czasu) oraz zajmowałam się końmi (znanym już Czytelnikom zabawnym kucykiem Patafianem oraz końmi niestacjonarnymi - Brentiną, Islandią i Irlandią, które pojechały na czempionat, przymierzałam się też do przesiadki na Prawdziwego Konia, ślązaka imieniem Invasol). I dzisiaj chciałam o tym, jak to niefajnie jest za oknem, że "jesień panie, a ja nie mam domu" oraz "na szczęście jest jeszcze myśl Lenina, jesienią ona mnie przy życiu trzyma", jak pisał Tkaczyszyn-Dycki i Kazik pojękiwał. Bo czasami sobie myślę, że ile można, no. Tak się frustrować na ten kraj. Ostatecznie nie wyjechałam i nie zamierzam, z uporem godnym lepszej sprawy trzymamy się wszyscy tego skrawka ziemi, choć lepiej byłoby spakować neseser i ruszyć tam, gdzie już wielu ruszyło, do wyboru, Londyn, Berlin, Chicago, Paryż, Tel Awiw, co tam kto uważa za stosowne. Ruszyć, zadomowić się, uwić gniazdko, dostać pracę, mówić w obcym języku z silnym albo słabym akcentem, przyzwyczaić się, że twoje imię od teraz brzmi raczej "Aniszka", tak wschodnio jakoś, jak Anuszka bardziej, co rozlała olej. Można by... Ale nie. Siedzimy tu, frustrujemy się, desperujemy, czytamy Michalskiego na "Krytyce Politycznej" i jest nam jeszcze gorzej i budzi się w nas zazdrość, że oto rzeczony redaktor Michalski się wycwanił, bo część roku zawsze spędza w Anglii, co pewnie działa ozdrowieńczo na jego relacje z krajem ojczystym, a my wciąż siedzimy tu na kupie starych śmieci, a POlityczny spektakl przestał nas nawet bawić. Choć czasami nie jest tak źle. Przecież jest lepiej. I obiektywnie jest lepiej. Dostatnio bardziej. Wieś polska się bogaci. To już nie te chatynki i gumna, obesrane krowy, co w życiu nie widziały zgrzebła. Wieś polska nowoczesna jest, Unia dofinansowała maszyny rolnicze i suną teraz te arcydzieła inżynierii i mechanizacji rolnictwa przez wsie. Kombajny do zbierania kur po wioskach. Moje miasto się zmienia, zmienia się szalenie. I choć nie jestem fanką wszystkich rozwiązań planistyczno-architektonicznych w tym mieście (na przykład Galerii Katowickiej, choć zdarza mi się w niej kupować, nowego dworca, zamurowanego i wybetonowanego rynku, który mimo ludzików na planach wygląda na jakieś potworne postapokaliptyczne miasto po wybuchu betoniarek, czy na przykład Wertykalnych Ogrodów Uszoka, inspirowanych Semiramidą), to zmienia się. Lepiej jest. Coraz lepiej. To w końcu moje miasto, innego nie mam, więc nic lepszego z nim nie można zrobić, niż pokochać i się przyzwyczaić. Tak jak do niektórych rzeczy w całym tym kraju. Można się przyzwyczaić. No przecież nie jest źle.

Tak słodko-gorzko myślałam sobie do wczoraj. Ale, excusez le mot, kurwa, mam dość (jak twierdzi mój tata, to nie jest tak, że dama nie zna przekleństw - dama zna, i to bardzo dużo, a używa wtedy, kiedy jest to absolutnie nieodzowne). Po wczorajszych tweetach pewnego (chyba permanentnie) nietrzeźwego publicysty mam dość. Napiszę to kolejny raz, ale w JAKIM KRAJU JA DO CHOLERY ŻYJĘ, że wygłaszanie mądrości typu "kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej, niech pierwszy rzuci kamieniem" zdarza się nie tylko pijanym szwagrom Mietkom (wszystkich Mieczysławów, którzy nigdy nikogo nie wykorzystali i ogólnie są przyjaznymi gośćmi, co żywią radykalne przekonanie, że kobieta to człowiek, serdecznie pozdrawiam!) po halbeczce, ale PUBLICYSTOM, oficjalnie, pod nazwiskiem. Nie żeby takie poglądy były mniej oburzające, kiedy są wygłaszane prywatnie, są równie oburzające, ale skoro Ziemkiewicz nie wstydzi się tego napisać pod swoim nazwiskiem to znak, że widać nie uważa, żeby było w tym cokolwiek nie na miejscu. I tak, to mnie przeraża. I obrzydza. A jego drugi tweet, o zaskarżeniu kaszalota, przy którym się budzisz po ciężkiej i nie do końca pamiętnej nocy, o molestowanie seksualne, sprawił, że jest mi źle. Brzydzę się. Co oczywiste, brzydzę się Ziemkiewiczem. Ale brzydzę się wszystkim wokół. Ile, do cholery, można wytrzymywać tę falę mizoginii? Ile? Ile razy można słuchać, że żonę można poszturchiwać (choć potem żonie trochę przykro), że bicie kobiet to część tradycyjnej polskiej rodziny, że pijaną można wykorzystać, bo wszak pijana i w końcu każdy zrobił to choć raz w życiu (można też zgwałcić biegnącą w lesie, wracającą samotnie do domu, żonę - bo to nie gwałt, tylko obowiązek małżeński, taką w za krótkiej spódnicy, albo taką za bardzo męską, żeby wiedziała, gdzie jej miejsce, albo lesbijkę, bo ją to wyleczy... proszę sobie przykłady mnożyć dalej w nieskończoność na własną rękę, Internet będzie pomocny)? Że się jest kaszalotem? Czasami sobie myślę, jak czytam "Codziennik Feministyczny" czy "Zadrę", że to już wszystko było. Tłuczemy w kółko to samo. Czytam wciąż te same teksty, powtarzające, że nie wolno gwałcić ludzi, niezależnie kim są, gdzie są, jak wyglądają, co jedli, pili bądź niuchali, po prostu nie wolno. I myślę sobie, że przecież trąbi się o tym tak głośno, więc chyba już, chyba chwyciliśmy ten przekaz. Ale nie, nie chwyciliśmy. Dlatego mam dość, serdecznie dość, brzydzę się, rzygam i mam drgawki.

Chcę być kaszalotem, takim prawdziwym, wielkim kaszalotem. Albo orką. Wszystko jedno. Chcę się jutro obudzić jako wielki ssak morski, wskoczyć w zimny ocean i (uwaga, wulgaryzm, kto ma o mnie dobre zdanie, niech nie czyta dalej, lojalnie ostrzegam) JEBAĆ TEN KRAJ. I na koniec, jak będę odpływać, pierdolnąć ogonem porządnie, i tyle mnie widzieli.

Mogę nawet zorganizować wielki wymarsz/odpływ kaszalotów płci obojga z tego kraju.

poniedziałek, 1 września 2014

Powidoki z podróży - Barcelona

Londyn i Barcelona. Miasta, do których mogę wracać bez przerwy. Właściwie mogłabym kursować między nimi. Zupełnie inne, całkiem do siebie niepodobne, a jednak, obydwa mają w sobie coś, co każe mi tam wracać. W Londynie byłam 5 razy, w Barcelonie - 3. Wróciłam raptem tydzień temu, jeszcze nie zagoiły się moje przysmażone na rubin stopy (uwaga: przy alergii słonecznej i cerze w odcieniu "jak mnie zobaczą w szwedzkiej ambasadzie, to od razu przytulą do piersi, wydadzą paszport i skierują do macierzy na mocy azylu klimatycznego dla osób ulepionych z najbielszego śniegu" myślenie typu "stóp nie posmaruję kremem z SPF 50, bo i tak je zagrzebię w piachu" kończy się przysmażeniem), a już mogłabym się pakować. I nie będę popadać w takie oczywistości, jak katalońska pogoda w porównaniu z wczesną jesienią, która powitała nas w Katowicach, moczenie stóp w Morzu Śródziemnym vs przemoczone cichobiegi na wyboistym katowickim chodniku albo jabłko "putinówka" w porównaniu z pachnącą papają albo kokosem sprzedawanym na plaży jak u nas jagodzianki... Chociaż skłamałabym, że to wszystko stanowi też o niezwykłym uroku Barcelony. Owszem, stanowi. Ale ja chciałabym o tym, czego nie tylko Barcelończykom, ale wszystkim Hiszpanom zazdroszczę. Hiszpania od kilku lat rozczula mnie i frustruje. Tam po prostu pewne rzeczy są jakby bardziej oczywiste i przedstawię je poniżej w formie kilku powidoków z podróży.

Powidok I

Jesteśmy w centrum handlowym, przerobionym z areny do corridy (szczęśliwie w Katalonii zakazanej), zjeżdżamy z tarasu widokowego schodami ruchomymi do części ze sklepami. W przeciwnym kierunku jedzie bardzo zakochana para. Patrzą sobie głęboko w oczy, śmieją się głośno i równie głośno i szybko rozmawiają. Jedno wisi drugiemu na szyi i wymierza soczystego całusa w policzek. Są to dwaj młodzi, nieprzyzwoicie przystojni Hiszpanie (tudzież Katalończycy). I co? I nic. Jak w przypadku każdej innej, zakochanej pary, zupełnie obojętnej na otoczenie, tak i w tym przypadku otoczenie uważa, że skoro zakochani, to niech się przytulają, choć na schodach ruchomych jest to niebezpieczne (vide: J. Nohavica: "Na stacji Jerzego z Podebrad"). Takich powidoków mam więcej: dwie kobiety z pieskiem w parku, dwóch Anglików (!) przy kolejce linowej, w końcu dwóch nastolatków na najwyraźniej pierwszej randce (cała nieporadność, niedojrzałość, nieśmiałość i "chciałabym, ale boję się" w pełnej krasie). Ja bym bardzo chciała, żeby i u nas stało się to tak oczywiste, jak ja wisząca Jankowi na szyi na schodach ruchomych. Po prostu. I, jak nie znoszę kiczu weselnego i dostaję od niego bólu zębów, to chciałabym, nie, nie chciałabym, ja ŻĄDAM kiczowatych figurek na torty weselne we wszystkich kombinacjach! No, ale skoro udało się to w "katolickiej Hiszpanii", to wciąż możemy mieć nadzieję w "katolickiej Polsce". Czego sobie i wszystkim parom, bez względu na płciowe konfiguracje, życzę.

Powidok II

Siedzimy na placu George'a Orwella przy stolikach obłożonych ceratą w owoce, Janek wcina wegańskie sajgonki w sosie teriyaki, ja popijam wino i zastanawiam się, jak to jest, że w Barcelonie najprzystojniejsi kelnerzy są w wegetariańskich knajpach (Ma Siostra Anna piątego dnia pobytu w Barcelonie zastrajkowała i oprotestowała jedzenie falafeli na obiad kolejny dzień z rzędu tylko dlatego, żebym ja mogła jeszcze raz popatrzeć na Katalońskiego Jareda Leto z Dredami), bo ten, który nas obsługuje, ma obezwładniający uśmiech. Wtem podchodzi starsza pani z teczką rysunków (art naif), zaczepia gości restauracji, mówi dużo i po katalońsku. Pan Kelner z Uśmiechem podchodzi do niej i zamiast, naszym zwyczajem, przegonić natręta, co śmie gościom przeszkadzać, udziela jej swojego boskiego uśmiechu, rozmawia, ogląda jej rysunki, sadza przy stoliku i przynosi fantę. Kiedy pani urażonym gestem wyrzuca ze szklanki kostki lodu na stół, Pan Kelner podchodzi, uśmiechnięty, zbiera porozrzucany lód i znowu rozmawia ze starszą panią. Ja nie wiem, czy to kwestia pogody, aury, dobrego jedzenia, słońca, diety wegetariańskiej czy czego, ale czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy będziemy dla siebie trochę życzliwsi. A zwłaszcza dla starszych pań, które mogą wydawać się nieco pomylone (to zaznaczam głównie dlatego, że sama pewnie stanę się pomyloną starszą panią, która gada dużo i nie bardzo wiadomo, o czym i chciałabym wtedy, żeby ktoś mnie potraktował tak, jak ten kelner).

Powidok III

Hiszpania kojarzy mi się z tatuażami i piercingiem. Bo mam wrażenie, że tylko naprawdę wiekowi Katalończycy, pamiętający rządy Jaumego I, nie mają żadnego tatuażu ani kolczyka (a i to nie wszyscy). Chciałabym po prostu jeszcze raz zobaczyć Katalonkę z burzą loków, lekkim zezem dużych, brązowych oczu oraz srebrnym kółkiem w nosie, która sprzedawała mi bilet zbiorczy na 6 muzeów. Bo była najbardziej radosnym i dowcipnym pracownikiem Informacji Turystycznej, z jakim w życiu się zetknęłam. Jest poza tym w całym tym mieście pewna bezpretensjonalność i totalny luz. Symbolem tego luzu może być duża dość i obfita pani w lekkiej sukience w kwiatki, w różowych klapkach, która stała na placyku za katedrą i śpiewała rozmaite arie operowe przy akompaniamencie pana, który minął się z powołaniem. Otóż akompaniował, na keybordzie YAMAHA, śpiewaczce operowej na placu za katedrą, a najwyraźniej wolałby jazzowe improwizacje w zadymionym klubie. A przynajmniej na to wskazywała jego mina i czasami jazzująca, na przekór śpiewaczce, gra. Z kolei pani zarazem ożywiała operę dla pokaźnego tłumu słuchaczy, zachowując gesty i mimikę opery, stojąc w klapkach i sukience w kwiatki. Robiła też trochę operetkę, przedrzeźniając operowe "standardy". Jednym słowem, diva. Diva w klapkach. A jej głos niesamowicie niósł się po gotyckich murach.