poniedziałek, 30 czerwca 2014

Połlisz jor englisz, czyli czułe słówka

Język podlega wpływom i przemianom, nie ma się co na to obrażać. Kiedyś polszczyzna była pod przemożnym wpływem niemieckiego, włoskiego, francuskiego, rosyjskiego i innych. Dzisiaj jest pod wpływem angielskiego i trudno się burzyć, bo tak się po prostu dzieje. Kiedyś elegantki musiały wtrącić do rozmowy kilka słówek bądź zwrotów po francusku, choćby parlefransiły niewiele lepiej ode mnie, bo to po prostu tres chic, bon ton i basta. Teraz robimy kalki z angielskiego, wtrącamy zwroty, a Internet tyko to nasila. I nie będę się burzyć przeciwko "sorry", "o maj gad", "fakfakfak", bo nie widzę sensu. Będę się burzyć i obśmiewać moje ulubione kalki z angielskiego przeniesione żywcem do polszczyzny, choćby i miały w niej już inne znaczenie i kontekst. Przodują w tym branże modowa i kosmetyczna, a już zwłaszcza blogerki. A ja siedzę i mnie zalewa. Fala jadu, oczywiście. I uwaga wstępna, acz istotna: nie każdy polonista jest prof. Miodkiem. A na pewno ja nie jestem prof. Miodkiem. Wiedzę językoznawczą mam przyzwoitą jak na magistra specjalizującego się w literaturoznawstwie i jest to wiedza wyceniania przez ekspertów z Instytutu Języka Polskiego pomiędzy 4 a 5. Więc coś tam wiem. Ale wszystkiego nie wiem. Mogę wytłumaczyć, skąd się wzięło "rz" i "ż" i nawet porekonstruować do prasłowiańszczyzny, jak się poważnie skupię, ale szczegółowo wszystkich nieregularnych form deklinacyjnych nie wyjaśnię inaczej, niż "bo to wynika z wielowiekowych przemian i obróbek deklinacji prasłowiańskich, które wyparłam z całą mocą zaraz po zadekretowaniu 4 z gramatyki historycznej przez prof. S.". I nie jestem też w stanie wskazać granicy, do kiedy wpływ obcego języka jest ożywczy, a od kiedy szkodliwy. No, tyle zwierzeń i konfesji, poniżej moje ulubione kalki z angielskiego.

1. Dedykowany

Dedykować można poezyje ukochanej albo piosenkę w radio mamie z okazji Dnia Matki, ale nie krem cerze trądzikowej. Książkę można dedykować, odręcznie nawet można to uczynić, ale kredki powiece się raczej nie dedykuje, a przeznacza do malowania i robienia kresek. Myślałam sobie, że to takie niewinne kaleczenie w obrębie blogów, ale to wypełzło i słyszę ostatnio w reklamie radiowej, że krem jest dedykowany. I to nawet nie komuś (bo może kosmetolog/kosmetolożka stworzyli krem, a owoc swej pracy chcieli zadedykować np. siostrze z przetłuszczającą się strefą T, bo z myślą o niej krem komponowali?), a cerom jest dedykowany. Patrz pan. Nawet cery zyskują teraz odrębną podmiotowość.

2. Zrekreować

Zrekreować styl, zrekreować makijaż, a ja lubię w weekend się zrekreować i pospacerować po lesie. To na szczęście nie wypełzło jeszcze poza blogosferę, ale jak wypełźnie, to uderzy z mocą "stylizacji" (która, jak wiadomo, niekoniecznie jest "na coś", np. ja zakładam okulary i stylizuję się na intelektualistkę; stylizacja jest już nawet wtedy, jak się chwilę zastanowię, jak skomponować spodnie, koszulkę, sweterek i buty, żeby wyglądało w porządku; stylizować można też paznokcie, są nawet odrębne "studia" się tym zajmujące i niekoniecznie chodzi o to, że wystylizują nam paznokcie na szpony "Nosferatu" na przykład... - taka przydługaśna dygresja). Wszystko można wszak zrekreować w ramach rekreacji w wolnym czasie. Z tym powiązane jest jeszcze jedno moje ulubione, robiące ostatnio zawrotną karierę, słówko - KREATOR. "Firma X była kreatorem makijaży na pokazie projektanta Y!", wieszczy nagłówek na portalu. No i może się mylę albo czepiam zbędnie, ale nie wystarczyłoby, że "makijaże wykonała firma X"? Albo że "twórcą makijaży była firma X"? Nie, gdyż pokaz był EPICKI (znaczy długi, narracyjny, wielowątkowy, z wieloma bohaterami i opisami przyrody), więc makijaże miały KREATORA. Dobrze, że nie demiurga, na przykład.

3. Kolaboracja

H&M na przykład kolaboruje nieustannie, zdradzieckie, szwedzkie prosiaki. I to z wielkimi domami mody kolaboruje! Że z francuskimi, to wiadomo, bo jak wiedza powszechna niesie, Francuzi zawsze kolaborują i się poddają (i tu podtekst, nie to co My, Polacy, Powstanie Warszawskie, duma Narodowa, pardon Duma, gdyż nie wiedzieć czemu panuje ostatnio moda na pisanie niektórych Pojęć Wielką Literą, zwłaszcza, jeśli chodzi o Naród, To, Co Polskie i oczywiście Ja z dużej Litery, bo mała mego Ego nie Mieści, a zwłaszcza nie mieści Mojej Dumy. Narodowej.). To na blogu pewnej popularnej "szafiarki" znalazłam (swoją drogą, "szafiarka" fajne słowo, a złośliwcy "szafiarki" nazywają "szatniarkami", co mnie setnie bawi) i co się ubawiłam, to moje. Nie wiem tylko, czy to zgubny wpływ angielszczyzny podparty nieświadomością, czy raczej IPN-u i polskiej polityki historycznej. To byłby temat na magisterium!

4. Kalki z gatunku uroczych

Miałam kiedyś trenera jeździeckiego, uczył mnie skoków przez przeszkody. Wiele czasu spędził w krajach anglojęzycznych i zostały mu z tego pewne maniery językowe i zwroty, które sobie bezwiednie przekopiował. A że był człowiekiem ciepłym, zabawnym i uroczym oraz bardzo otwartym i przyjaznym, to mnie te jego kalki rozczulały. Kiedy dzwoniłam do niego, żeby umówić się na trening, zwykle rozmowa wyglądała tak:

Ja: Dzień dobry, tu Agnieszka od Siwego.
Trener: Aaaa, łobuz, jaksięmasz?
Ja: Dobrze, a pan?
Trener: Dobrze, dziękujębardzo! Co się stało, łobuz?
Ja: Chciałabym się na trening umówić. Na Siwym.
Trener: Aaaaa, poniak! Bardzo lubię twojego poniaka!

Ogólnie "bardzo lubię twojego poniaka" nie wyrażało ciepłych emocji trenera wobec Siwego (choć też), ale przede wszystkim było pochwałą. I like your pony. Chociaż Siwy to wcale nie był poniak. Choć nieduży. Pan trener miał też skłonność do wypowiadania pewnych zwrotów bez przerw. "Jaksięmasz" było jednym wyrazem, podobnie "dziękujębardzo". Ale jego kalki były akurat fajne. A jeśli chodzi o język instruktorów i trenerów jeździectwa, to się nadaje na osobną rozprawę. Fanpejdże poświęcone powiedzonkom trenerów hulają po końskim FB w najlepsze.

środa, 18 czerwca 2014

Na jakim świecie ja żyję... (furia i wściekłość)

UWAGA: notka zawiera wiele prywatnych poglądów Autorki, jak np. ten, że gender to nie jest ideologia, przemoc wobec kobiet ma charakter systemowy i wynika z tradycji, kultury i religii, że państwo powinno być świeckie i oddzielone od kościoła, a obywatele państwa mają pełne prawo do własnych przekonań religijnych, ale to oni, a nie episkopat, mają prawo do takiego wyboru przedstawicieli w Sejmie, który byłby zgodny z ich światopoglądem (dotyczy również duchownych) oraz że kościół w Polsce zachowuje się skandalicznie, a jego bezpardonowe żądania, wyrażane ustami przedstawicieli episkopatu i płaszczenie się przedstawicieli rządu przed nimi są poważnym problemem polskiej polityki.


Ja sobie funkcjonuję w równoległej rzeczywistości chyba, a każde zderzenie ze światem zewnętrznym jest bolesne. Bardzo bolesne. Jak dzisiejsza, poranna lektura protokołu z przebiegu spotkania Komisji Wspólnej Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i Konferencji Episkopatu Polski poświęconego m.in. ratyfikacji Konwencji Rady Europy w sprawie przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, które miało miejsce 14 listopada 2013. Protokół, po długich bojach, na swojej facebookowej stronie zamieściła prof. Monika Płatek (Monika Płatek, prawniczka). Polecam do lektury, choć zaznaczam, że jeśli komuś się wydaje, że mieszka w świeckim państwie, a rząd odpowiada przede wszystkim przed obywatelami, a nie episkopatem, ten się srogo zdziwi. Mnie się zrobiło gorąco, słabo i bardzo nijako. Poczułam się zupełnie nieistotna jako obywatelka, za to bardzo istotna jako samica rozpłodowa, która ma zapewnić przyrost Polaków. Ja wiem, że taka postawa jest dziecinna, ale za każdym razem jak słyszę o "problemie z dzietnością Polek", to jako Polka w "wieku rozrodczym" mam ochotę powiedzieć: WYPCHAJCIE SIĘ. Strajk rozrodczy. Wara wszystkim ode mnie, mojego ciała, mojej płodności, mojej seksualności i mojej dzietności. WARA. Ja nie chcę rzucać teraz antyklerykalnymi hasłami (a mam ich trochę w zanadrzu), Kościół mi nie wrogiem, nie potrzebuję go "zwalczać", ale po przeczytaniu protokołu w tym kraju trzyma mnie chyba tylko moja profesja, bo jak mówi prof. K., "Polska to mój zawód". I choć nie lubię komunałów, to "ten kraj jest chory". Poniżej, bez stylistycznych fajerwerków, wymienię to, co mnie najbardziej w przedstawionym przez prof. Płatek dokumencie wstrząsnęło:

- rząd, ustami Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz, Pełnomocniczki ds. Równego Traktowania, tłumaczy się z prób ratyfikowania Konwencji Rady Europy w sprawie przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy w rodzinie;
- abp Głódź ODPYTUJE, czy rząd zamierza ratyfikować konwencję i dobitnie zaznacza, że stanowisko Prezydium Rady Episkopatu zostało opublikowane w specjalnym oświadczeniu;
- abp Głódź STWIERDZA, że konwencja jest oparta na założeniach ideologicznych i niezgodnych z prawdą, bo przemoc wobec kobiet jest, najwyraźniej jego zdaniem, systemowa i nie wynika z religii, tradycji i kultury (a z czego? może z nieposłuszeństwa żon, którym jak się ze 3 razy przywali głową w kaloryfer, to dochodzą do siebie); niestereotypowe role płciowe to "homoseksualizm i transseksualizm"; trzymajcie mnie, bo nie mogę;
- co znaczy sformułowanie "ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nie przyczyniła się znacznie do poprawienia problemu przemocy w rodzinie"? Co to znaczy "poprawić problem przemocy w rodzinie"? To chyba nie jest po polsku.
- ratyfikacja konwencji będzie omawiana w ramach Zespołu ds. Rodziny Komisji Wspólnej; kto rządzi w tym państwie - rząd (z wyboru obywateli) czy episkopat?
- bp Suski wyraża zaniepokojenie zmniejszeniem od 1989 r. liczby dzieci do 17. roku życia o 36%; macie efekt swojej polityki, ogólne WYPCHAJCIE SIĘ, samice rozpłodowe, podstawa siły narodu, jakoś nieskore są do rodzenia (więc najlepiej je do tego przymusić, utrudniając dostęp do antykoncepcji, delegalizując i penalizując aborcję; sposób działa, np. w Rumunii działał, a kto chce więcej szczegółów, to niech poczyta "Bukareszt. Krew i kurz" Małgorzaty Rejmer - przyp. autorki);
- obligatoryjne mediacje w przypadku, kiedy rozwodząca się para ma małoletnie potomstwo; nie jestem psycholożką, więc niech ktoś kompetentniejszy mnie poprawi w razie pomyłki, ale czy z mediacjami (albo psychoterapią) nie jest czasem tak, że musi być dobrowolna, aby była skuteczna? Nie da się chyba ludzi zmusić do mediowania, bo przymus budzi jeszcze większy opór, a w efekcie jeszcze większy armageddon dla dzieci;
- ten sam bp Suski wyraża zaniepokojenie związkami partnerskimi i wprowadzaną w edukacji "ideologią gender" (dostaję wysypki, jak słyszę taką zbitkę); szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów odpowiada, że "rząd nie podejmuje żadnych działań dotyczących związków partnerskich", niech się biskup nie martwi;
- kard. Nycz podkreślił KONIECZNOŚĆ współdziałania Rządu i Kościoła w zakresie polityki rodzinnej; KONIECZNOŚĆ.
- zmiany w kodeksie wyborczym dotyczące ograniczenia uprawnień do swobody wypowiedzi na terenach kościołów nie zostaną wprowadzone, a rząd nie przygotuje w tej sprawie stanowiska; pan Bittel dziękuje min. Boniemu, że nie zostanie otwarty front ideologiczny, mający na celu promocję pewnego ugrupowania politycznego i metaforycznie głaszcze ministra po główce za to, że rząd się tak ładnie sprawuje;
- pomimo odporu i przedstawienia opinii MEN przez min. Szumilas, że matura z religii nie jest możliwa (tu obszerna i rzetelna argumentacja z odwołaniem do zapisów prawnych), kard. Nycz proponuje, aby zmienić prawo, aby postulat kościoła mógł zostać spełniony; czyli żeby istniała matura państwowa z religii, przy czym program nauczania religii ustala sam kościół. I żeby to prawnie załatwić, bo tak właśnie kościół, ustami kard. Nycza, postuluje;

Nie będę rzucać teraz obraźliwych haseł (chociaż się nasuwają), bo niektóre rzeczy uważam za poniżej mojej godności. Cała ta sytuacja jest, w moim mniemaniu, SKANDALICZNA. Ale zamiast zająć się tym, media żyją nagraniami z restauracji, choć, moim zdaniem, ten protokół mówi wiele więcej o patologiach w tym kraju, niż jakiekolwiek taśmy.

niedziela, 8 czerwca 2014

"Wolność, po co wam wolność, macie przecież... Internety!"

W nawiązaniu do poprzedniej notki, o mądrościach Internetów i o "25 latach wolności" będzie tym razem. A zainspirowała mnie galeria zdjęć i "mundrości" z onetu. Dosłownie powaliła na kolana. Znalazłam ją 4.06. na jakimś zalajkowanym profilu na FB i ręce ostatecznie mi opadły, aby dyndać i powiewać.

Źródło: KLIK

Zaczyna się dość ciekawie. "CNN stworzył wyjątkowy raport, w którym zapytano internautów, za co kochają Polskę. W ten sposób powstało zestawienie 25 aspektów, które wyróżniają nasz kraj na arenie międzynarodowej". Oczywiście pojawiły się ukryte zamki, "natura nietknięta ręką człowieka" ze szczególnym uwzględnieniem Mazur, krakowski rynek i inne punkty obowiązkowe. Z ciekawostek to "zwyczaj picia kawy" (serio? Polska chyba nie jest najbardziej "kawowym" krajem w Europie... o świecie nie wspominając) i małe kawiarnie i kawiarenki (nanana...). W Polsce żyją starzy ludzie, którzy pamiętają okupację nazistowską, komunizm i teraz jeszcze pożyli sobie w wolnym kraju. Nie wiem, czy to aż takie wyjątkowe, bo ludzie nie są w Polsce chyba bardziej długowieczni niż w innych częściach Europy Środkowo-Wschodniej, ale niech tam, niech CNN będzie. "Fryderyk Chopin jest traktowany w Polsce niemal jak gwiazda rocka". Tak, sklepy z pamiątkami są przysypane szopenami w każdej możliwej odsłonie, a to głównie dla turystów i to głównie japońskich. Z tej wielkiej miłości do Chopina w narodzie mamy tak okrojone kształcenie muzyczne w szkołach. Różnorodność kulturowa w Polsce została zilustrowana cmentarzem, co jest wyjątkowo trafne. I głównie się pisze o mieszkających niegdyś na terenie Polski grupach etnicznych, co "za Polskę ginęły". Oczywiście jest też "niespodziewane piękno", bo turyści nie spodziewają się, że kraj postkomunistyczny może wyglądać przyzwoicie. Bo wszędzie było tak, jak w Albanii, zrównać wszystko z ziemią i postawić od nowa, po socjalistycznemu. To przypomina mi gorzkie żale pewnego Amerykanina, który pracował w Polsce jako nauczyciel angielskiego, zatrudniony jak native speaker. Uczył w prywatnych szkołach i szkołach językowych. Był bardzo zawiedziony, bo czuł misję, żeby uczyć biedne, brudne dzieci na klepisku w lepiance, a trafił do dość przyzwoitych placówek oświatowych.

A teraz największe smaczki, czyli miasta. "Po dwóch wojnach światowych i latach komunizmu, mieszkańcom Polski udało się odbudować swoje zniszczone miasta i życie. Jest to godne podziwu". I zdjęcie Pałacu Kultury i Nauki w tle. Który, jak wiadomo, odbudował własnoręcznie Wałęsa. Z cegły, którą przywiózł z muru berlińskiego. W darze dla Polaków po ciężkich latach degeneracji w komunizmie. Nie chcę tu występować jako adwokat PRL-u, nie był to system idealny (a jakiś jest?), wiele rzeczy można było lepiej i inaczej (zresztą, co ja, smarkula mogę wiedzieć, skoro wtedy nie żyłam; w myśl tej zasady nie wypowiadajmy się w ogóle o życiu w dwudziestoleciu międzywojennym albo w XVI wieku, bo w ogóle wtedy nie żyliśmy), ale do ciężkiej cholery, Warszawa nie stała rozpiętolona do '89. Pałac Królewski nie został odbudowany w '93. No i będę bronić architektury realsocu - ja bym chętnie zamieszkała na Koszutce albo w Nowej Hucie, bo mi się one architektonicznie bardzo podobają. Zwłaszcza Nowa Huta. Wydaje mi się (nie wiem, nie znam się, nie jestem urbanistką), że takie zagospodarowanie przestrzeni do życia dla wielu ludzi jest o wiele szczęśliwsze, niż "osiedle z dużej płyty, co dzień staję jak wryty, jak można pobudować takie gówno, jak można pobudować, a potem nie panować nad tą zgrają, co ciągnie nosem równo", że tak Kazika zacytuję. I co do degeneracji w PRL-u - proszę to powiedzieć w twarz tym wszystkim chłopakom i dziewczynom ze wsi, którzy z niej wyjechali, pokończyli studia i dokonali społecznego awansu. Ja w mojej rodzinie jestem drugim pokoleniem, które skończy studia. Mój tata jest pierwszym magistrem w rodzinie, nikt z jego rodzeństwa studiów nie skończył. Moi dziadkowie to rolnicy. Z drugiej zaś strony, mama też jest pierwszą magistrą w swojej gałęzi rodziny. Moja babcia, krawcowa, i mój dziadek, tokarz, mogli sobie pozwolić na posłanie córki na studia nie pomimo, a dzięki temu, co im się udało osiągnąć w PRL. Jak chcemy się rozliczać, to bądźmy uczciwi. Moja prababcia odrabiała pańszczyznę. Jej wnuk skończył studia. Kto nie widzi tego skoku, niech jeszcze raz przeczyta poprzednie zdanie. Jak się chcemy rozliczać z PRL-em (a jest się z czym rozliczać), to zauważmy, że pomimo wszystko stało się jednak coś dobrego. O czym ci, którzy na tym systemie skorzystali, beztrosko zapomnieli. A CNN ostatecznie nie musi pamiętać. W końcu wszędzie było jak w Rosji stalinowskiej albo Rumunii. Bez różnicy.

Poznańska starówka jako typowe polskie miasto. Ja, natyrliś, polskie miasto, tak samo jak Breslau i Danzig, richtig polska architektura. To wszystko bardzo piękne miasta. Ale może nie wymazujmy z ich przeszłości Niemców, bo to doprawdy żałosne, że we Lwowie i Wilnie na każdym kroku cegła prapolska i dziedzictwo nasze kulturowe najświętsze, bo polskie, a Niemcy do swojej pamięci o miastach, w których mieszkali, praw nie mają. Zresztą, wycieczki do Wilna owinięte w polskie flagi i rozpamiętujące przeszłość polską w Wilnie to standard. A teraz wyobraźmy sobie, że grupa Niemców owija się flagami, śpiewa pieśni niemieckie i z tęsknotą wspomina swoje miasto. Skandal jak nic, już widzę pierwsze strony dzienników (i nagłówki na onecie). A jedni, jak i drudzy, i tak urodzili się poza Gdańskiem czy Wilnem, a tęsknota pozostaje.

I na koniec moich gorzkich żali, filmik, który ma promować inwestowanie w Polsce. "Efektywność pracy w Polsce rośnie szybciej, niż płace, w wyniku czego koszta pracy są jednymi z najniższych w Europie". Naprawdę takiej wolności chcieliśmy...?

Źródło: KLIK