poniedziałek, 23 lutego 2015

Jak ludzie to robią, że się dobrze ze sobą czują...?

Poważnie pytam, nie chcę Was raczyć kilkupunktową, prostą receptą w kilku nieskomplikowanych krokach, jak być szczęśliwym człowiekiem, akceptować siebie i budzić się rano z energią na nowy dzień i radosną afirmacją swojego "ja". Raz, że w kilku prostych krokach to można co najwyżej ugotować zamrożone pierogi, bardziej ambitne rzeczy wymagają albo większej ilości kroków, albo te kroki robią się wspinaczką wysokogórską bez asekuracji. Wiem też, że nasza kultura stała się ciągiem prezentacji swojego "ja" w Internetach. Nie będę ubolewać z zacięciem zatroskanego inteligenta, bo po pierwsze, nie lubię ubolewania zatroskanych inteligentów (nawet jeśli mają w swoim ubolewaniu pełną rację, to sama taka postawa służy, w moim przekonaniu, raczej podkreślaniu, że JA czytam książki i chodzę do filharmonii, bo takim jestem "kulturalnym filologiem z Krakowa" jak gombrowiczowski Pimko - choć żaden Pimko nawet na mękach nie przyzna się, że jest Pimką, każdy w tym pimkowskim społeczeństwie ynteligentów czuje się Józiem, biednym Józiem, ale nigdy, nigdy Pimką, nie! - i odseparowania się od nieczytającego / niechodzącego do filharmonii motłochu, gdyż "odi profanum vulgus et arceo", popisała się łaciną profesoressa Pimko z Katowic, yntelygentka w 2. pokoleniu, z brązową marynarką udającą tweed i łatami na łokciach w zestawie; na dowód yntelygencji rąbnęłam nawias tak długi i tak zawiły, że urągam stylistyce), po drugie - do czego służy blog osobisty, jak nie do nieskrępowanej, radosnej, pozbawionej srogiego redaktora ekspresji swojego grafomańskiego ja? I mam kilka albumów zdjęć na Facebooku. Więc, za Łoną cytując, "Rzuciłbym kamieniem, ale rzuca ten, kto rzucać ma czym / Więc to nic nie świadczy, to o niczym nie znaczy". Z drugiej strony nie uważam, żeby moja twarz była tak szalenie ciekawa, żebym musiała ją prezentować "urbi et orbi" codziennie w formie "selfie". Albo to, co jem, z reguły jest dość smaczne, ale na pewno nie aż tak interesujące, żebym koniecznie musiała się tym dzielić ze światem. A już na pewno ludzkość poradzi sobie bez wiedzy, że czerwone grejpfruty na drugie śniadanie jadam przekrojone na pół i układam je tak, żeby kadr mi się komponował, dizajnerska łyżeczka na dizajnerskim talerzyku, ustawionym na minimalistycznym, białym, błyszczącym blacie, na którym kurz widać po jednym dniu, a kocie kłaki tuż po przetarciu. Uważam też, że nie znam się na wszystkim. Serio. A jak już się na czymś trochę znam, to i tak nie ogarniam całości tematu. I im bardziej się komuś wydaje, że ogarnia wszystko, tym mniej faktycznie ogarnia. I dotyczy to zarówno jazdy konnej, gdzie za ekspertki uważają się najczęściej nastolatki, których największym jeździeckim osiągnięciem jest zagalopowanie na dobra nogę i utrzymanie się w siodle przy energiczniejszym bryknięciu wierzchowca, jak i literatury.

Bardzo często dzieje się tak, że jak rozmawiam z dawnymi znajomymi, którzy dowiadują się, że piszę doktorat z literatury polskiej, czują potrzebę wytłumaczenia się przede mną ze swojego zestawu lekturowego i jego rzeczywistej bądź mniemanej ubogości. Albo dzielą się ze mną mądrościami. Do moich ulubionych należy: "Zajmujesz się literaturą kobiecą? A co to w ogóle jest literatura kobieca? Literatura męska jest znacznie lepsza, bo nie jest skażona płcią". Nie wyśmiałam tego mędrca, ani nie próbowałam go wyprowadzić z błędu, bo po co? Skoro sam jest bezpłciową i eteryczną istotą, czystym, nieuwikłanym bytem, to co ja go będę wikłać w płeć, biedaczka. Jak on taki, jak wymarzony Polak Juliusza Słowackiego, przeanielony mocą cierpienia narodu. I z tym mam właśnie problem: co daje ludziom poczucie tak głębokiego poznania każdej dziedziny wiedzy? I o ile mało kto ma odwagę spierać się z inżynierem-robotykiem odnośnie konstrukcji robotów, to z filologiem/politologiem/kulturoznawcą (a coraz częściej, dzięki portalom medycznym, także z medykiem) każdy czuje się w mocy. Jak napisała gorzko koleżanka doktorantka z podwójnym wykształceniem, "jestem politologiem i literaturoznawcą w kraju, gdzie wszyscy znają się na polityce i nikt nie czyta". Nie twierdzę, że jak ktoś nie może się wylegitymować odpowiednim dyplomem, to ma milczeć i słuchać, jak ekspert prawi, bo sam jest ciemny jak tabaka w rogu i edukacji nagłej a intensywnej wymaga. Ale na boga nieżywego, ludzie! Jak to robicie, że macie tak głębokie przekonanie o własnej omnipotencji?! Internet to cudowne miejsce. Demokratyczne. Daje głos każdemu z łączem. Na każdy temat. Klawiatura czyni eksperta w każdej dziedzinie. Daje też dostęp do bezkresnego bezmiaru wiedzy, tekstów, portali. Ale niewielu multiekspertów z tych dobrodziejstw korzysta. Wraz z Internetem i jego hiperdemokratycznością (co, ogólnie, jest zaletą), przyszło nam się zmierzyć z bezmiarem zadowolonej z siebie głupoty. Z ekspertyz na każdy temat, podpartych niezłomnym mniemaniem o znaczeniu własnego "ja", o doniosłości własnych dokonań, choćby nawet tym dokonaniem miało być estetyczne zestawienie elementów ubioru. O własnym "widzimisię" jako ostatecznej kategorii gustu, smaku, wiedzy. Gombrowiczowskie "Poniedziałek: ja. Wtorek: ja" to w Internetach małe miki.

Wydawało mi się, że mam sporo pewności siebie. Że prę do przodu jak parowóz. Rozpędzony. Ale często łapię się na myślach typu: "za mało wiem", "nie dość dobrze się znam", "w końcu nie jestem ekspertem", "nie jestem pewna". To ja mam problem, wygenerowany we mnie przez pariarchat, kompleksy, polską kulturę fałszywej skromności, czy internetowi eksperci mają? No i proszę, znowu niepewność.

Jakiś czas temu pisałam, że doktoranci I. roku znają się na wszystkim i są przekonani o swojej supremacji w Europie i świecie. Podśmiewałam się z kolegów i koleżanek, już tego nie robię. Po pierwsze, jakoś trzeba sobie zrekompensować to, że wcale się nie jest żadną "elitą", ani społeczną, ani intelektualną, tylko w najlepszym wypadku wyrobnikiem nauki i trzaskaczem punktów, a w najgorszym sztuką bydła, przyjętą na "elitarne" "studia" ze względu na wysoką dotację "pogłówkową". Po drugie, jak się zyska świadomość, że cała para poszła w gwizdek, a z każdej strony słyszysz, że Twoje kompetencje są żadne, a w najlepszym wypadku wysoce zbędne, bo nie przekładają się bezpośrednio na innowacyjność gospodarki ani nie generują zysków, to trzeba się ratować. Poczuciem omnipotencji na przykład. Po trzecie, doktoranci wcale nie są najznamienitszymi ekspertami od wszystkiego. Są nimi ludzie "prowadzący własną działalność gospodarczą od X lat". Tacy się najchętniej wypowiadają na forach, w komentarzach, dzwonią do radia i wszystkie swoje racje, słuszne bądź nie, podpierają niezbijalnym argumentem prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Bo jak wiadomo, prowadzenie własnej działalności gospodarczej (zawsze tymi urzędowo-prawniczymi słowami, rzadko mówią o "własnej firmie") jest wyznacznikiem statusu, indywidualizmu i indywidualnych osiągnięć, zaradności i światłego sobiepaństwa. Więc skoro prowadzę własną działalność gospodarczą sam i sam sobie z tym wszystkim daję radę, to znaczy, że ze wszystkim innym też.

Zawsze byłam w opozycji,
Oczekuję propozycji,
Bo mam w sobie coś takiego,
Co nie daje spać kolegom.
Widzę siebie w dyplomacji
I w Londynie na kolacji,
I z wywiadem sobie radę dam.

Polecam, uwielbiam to wykonanie, Karolina Czarnecka "Śliczna, higieniczna". I teraz tony spiżowe: jak ludzie to robią, że się tak dobrze ze sobą czują, skoro świat jest cholernie skomplikowany, a odcieni szarości jest więcej, niż sugerowałaby poczytna autorka E L James?

piątek, 13 lutego 2015

"Halo, Marian?", czyli jak korzystać z telefonu

Rozpoczynać od banału, że telefony są teraz wszędzie i wlazły w każdy obszar naszego życia, to jednak blogerce z ambicjami nie uchodzi. Ale kiedy to prawda. To bardzo wygodne, bardzo pomocne i bardzo męczące - być na ciągłym nasłuchu. A wyłączyć też strach, bo jeśli akurat zadzwoni ktoś z propozycją naszego życia? Odmieni nasz los? Zadzwoni RMF FM i wygramy 400 tysięcy złotych? Albo jakiś nagły wypadek? Odpowiedź "bez odbioru" traci sens w naszym życiu. Nie ma "bez odbioru", jesteśmy na wiecznym nasłuchu, nasza wewnętrzna panna Alicja, telefonistka sprzed czasów komórek, siedzi w kapciach przed aparaturą, gotowa w każdej chwili łączyć na międzymiastową. Może kiedyś, kiedy telefony przypominały bardziej banany bądź cegłówki, obowiązywały jakieś zasady korzystania z tych wielkich urządzeń z antenką albo słodkich, różowych motorolek z klapką (kto takie jeszcze pamięta? kto taką miał?). Teraz nie obowiązują. I cierpimy na tym wszyscy. Nie chcę odgrywać tu roli starej panny Anastazji, która ma stanowczo za ciasno spięty kok i zbyt stanowcze poglądy na to, co wypada, a co nie i jest w stanie stanowczo wyegzekwować od swoich podopiecznych na pensji przestrzeganie wszelkich zasad savoir-vivre. Nie uważam, żeby czymś szalenie zdrożnym było odebranie telefonu w autobusie i przeprowadzenie krótkiej rozmowy typu: "Kochanie, jestem w autobusie, słabo słyszę. Tak, byłem w aptece. No, kupiłem. Tak. No, niedługo będę, pa". Albo przeprowadzenie takiej rozmowy w poczekalni u lekarza. Albo na przystanku. Albo w kolejce w sklepie. Czy gdziekolwiek, gdzie ani bliźni, ani rozmawiający nie mogą się oddalić i są skazani na swoje bliskie towarzystwo przez jakiś czas. Ale są jakieś granice...

Czwartek (zresztą - tłusty), luty, godziny popołudniowe. W poczekalni przed gabinetem lekarskim siedzi kilka kobiet. Gabinet, a raczej gabinety, bo jest ich kilka obok siebie, przyjmują rozmaici lekarze rozmaitych specjalności, mieszczą się w kamienicy, zajmując połówkę kamienicznego mieszkania, które było obliczone na inny komfort życia, niż gomułkowskie dwa pokoje ze ślepą kuchnią dla kilkuosobowej rodziny. A że to kamienica i doskonale się niesie, na korytarzu dość głośno wyje RMF FM, aby zagłuszyć przebieg wizyt w gabinetach. A więc - pacjentki w różnym wieku siedzą, przeglądają czasopisma, słuchają RMF-u, gdzie prowadzący z minuty na minutę osiąga wyższy poziom żenujących i niezbyt śmiesznych żarcików, dłubią w telefonach, notują w kalendarzach i wyczekują. Co wchodzi kolejna, to wita się z już siedzącymi, pyta, która ostatnia do doktor M. i czeka. I RMF wyje. Głośno. Wtem - dzwoni telefon. Pani w średnim wieku, z mocno usztywnioną koafiurą i w garsonce odbiera.

- "Halooooo? Noooo? Noooo, u lekarza jestem. Nie, nie, mam dużo czasu, jestem trzecia w kolejce. Noooo, zrobiłam. Noooo, nieeeeeee... No tak, w poczekalni. Co? (podnosi głos) Wiesz, słabo słyszę, bo tu strasznie głośno radio włączone. Nooooo... AHAHAHAHAHA. No, tak. A pączusie dzisiaj jadłeś? A z czym? A ja nie lubię z marmeladą..."

Reszta pacjentek patrzy na siebie nieco zdziwiona, redaktor z RMF-u raczy nas kolejnymi nieśmiesznymi żartami o pączkach, a pani w garsonce, przekrzykując redaktora, opowiada komuś o pączkach, o córce i o całym swoim życiu. W autobusach też to się często zdarza. W ogóle, ciekawa sprawa, że my, Polacy, mamy osobny wyraz twarzy do podróży komunikacją miejską. Smutna, pociągła, apatyczna, z katatonicznym wlepianiem oczu w punkt. Zakładamy taką twarz w momencie, kiedy widzimy, że nasz autobus podjeżdża i solidarnie, wszyscy, trzymamy taką przez cały czas podróży, aż nie wysiądziemy. Wysiadamy, otrzepujemy się jak pies po wyjściu z wody i przybieramy naszą własną minę przewidzianą na ten dzień. Ale w autobusie - nie uchodzi, musi być "mina komunikacji miejskiej". Więc się siedzi tak z tą miną autobusową, patrzy w punkt nieokreślony, wytrwale i niezmiennie jak katatonik, usiłując udawać, że wcale nie słyszymy szczegółów wczorajszej randki tej hałaśliwej licealistki, która siedzi/stoi koło nas. Są prawdziwi rekordziści, którzy potrafią rozpocząć rozmowę tuż po wyjeździe z dworca w centrum Katowic i skończyć dopiero na swoim przystanku (ja wysiadam na Ochojcu, czyli rozmowa, zakładając godziny szczytu, trwa już 30-45 minut i nie zmierza do końca). Opowiada się o wszystkim. O pierdołach, o tym, jak minął dzień, o swojej relacji z matką/ojcem/siostrą/narzeczonym, o swoim życiu osobistym, o przepisach kulinarnych, o stanie zdrowia własnym, matki bądź cioci Józi (tu padają konkretne i soczyste opisy schorzeń, aż człowiek zaczyna rozumieć, czemu językiem medycyny jest martwa łacina, której większość nie rozumie)... I, co najważniejsze, przekrzykuje się otoczenie. Głośno grające radio w poczekalni, huk silnika i godzin szczytu, paplaninę innych.

Jako pointę zacytuję mojego mazurskiego wuja Wiesława:
- "Jakie wyluzuj, jakie wyluzuj?! No przeż to chamstwo czystej wody, no! To tak, jakbym ja przylazł i ci zamieszał palcem w kieliszku, bo JO! A co to jest to JO?! JO to jest pewien procent siły żywej i tyle, a nie jakieś panisko, co nazwisko jego Knyps Tadeusz!"

Ja tylko grzecznie proszę, nie mając swady mazurskiego wuja, żebyście, kochani bliźni, trochę mniej eksponowali swoje JO przez telefony komórkowe w miejscach, gdzie nie można od waszego rozległego JO i poczucia woli mocy uciec. Dziękuję pokornie.

niedziela, 8 lutego 2015

Młoda, zdolna, z nałogami

Tak, to ja. Młoda jestem bez wątpienia, zdolna - głównie do wszystkiego, choć mam parę osiągnięć na potwierdzenie tej śmiałej tezy, z nałogami - jak najbardziej. Wstydliwymi, zgubnymi i szkodliwymi dla zdrowia. I to właśnie o nałogach będzie ta notka. A zwłaszcza o jednym z nich.

Nałogowo kupuję szminki. I błyszczyki. I balsamy do ust. Ogólnie jestem dość rozważna w zakupach, staram się nie kupować rzeczy zbędnych i na wielu polach udaje mi się to osiągnąć. Ale jeśli chodzi o produkty do ust - jestem bezbronna. Nie liczę, ile sztuk na chwilę obecną obejmuje moja kolekcja. Wolę nie wiedzieć. A już czaję się na kolejne. Oczywiście nie jest aż tak źle jak w przypadku blogerek kosmetycznych. Moje zapasy są zużywalne (tzn. jestem w stanie zużyć wszystko przed upływem terminu ważności) i nigdy nie zdarzyło mi się zapomnieć, że mam jakiś odcień w kolekcji i zakupić go w porywie serca ponownie. Ale tak, wstydzę się trochę szminkowego nałogu. Choć nie jest to najbardziej zgubny z moich nałogów.

Jestem uzależniona od porannej kawy. Jak rano nie wypiję kubka, jestem nie do życia. Spuchnięty baniak, procesy myślowe suną powoli i urywają się niespodzianie, oczy jak szparki, zombie w kapciach z jeżykami i z rozkołtunionym włosem w odcieniu "irlandzka czerwień". Nie jestem w stanie nic przeczytać, nic napisać ani pomyśleć o czymś bardziej skomplikowanym niż obsługa kawiarki z IKEA. I nie wyobrażam sobie siedzenia w zakładzie (bo ja mam trzy zakłady: zakład, na którego chwałę pracuję i do którego formalnie przynależę, czyli Zakład Literatury Współczesnej, zakład, do którego przynależę nieformalnie - bo formalnie to tam, gdzie Promotorka formalnie, a nieformalnie tam, gdzie Promotorka sercem - czyli Zakład Literatury Poromantycznej i zakład mego serca i ścisłej współpracy, czyli Zakład Teorii Literatury) bez kawy. Chociaż odkąd jest tam niemiecki ekspres, który wydaje nam stanowcze komendy ("CZEKAJ", "OPRÓŻNIJ ZBIORNIK NA SKROPLINY"), to o jej przygotowanie proszę ludzi kompetentniejszych ode mnie. Ledwo nauczyłam się obsługiwać stary, to jest już nowy, bardziej zaawansowany technologicznie i wydający stanowcze polecenia. To nie jest wstydliwy nałóg, gdyż jest powszechny, a ma on też pewien walor towarzyski i uczuciowy. Na przykład gdybym po ciężkiej imprezie nie poprosiła niejakiego Janka o kubek kawy i kanapkę z serem, to być może dzisiaj nie zastanawiałabym się, jakie buty dobiorę do mojej sukienki ślubnej.

I najwstydliwsze na koniec. Otóż - nałogowo czytam komentarze w Internecie. I to jest nałóg najbardziej zgubny ze wszystkich. Zwiększa ryzyko nadciśnienia i zawału. Stanowczo skraca mi życie. Odbiera mi też podstawowe narzędzie pracy, bo jako humanistka powinnam się człowiekiem jako takim interesować i otaczać go pełną sympatii troską. I wierzyć. W ludzkość i jej możliwości, a także piękne jutro, jakie ta ludzkość zbuduje. A tu, jak na złość, czytam te komentarze i jedyne, co przychodzi mi na myśl, to "Hydropiekłowstąpienie" Lao Che:

"Słuchaj, Noe
Chciałbym na słówko:
Wiesz, tak między nami,
to jestem człowiekiem zaniepokojony.
By nie rzec: rozczarowany.
Bo miałem ambicję stworzyć
taką rezolutną rasę,
a wyście to tak po ludzku,
po ludzku spartolili.

Jestem piekielnie sfrustrowany"

I mam ochotę nie tyle utopić jakąś utopię, co emigrować. Najlepiej na Marsa. Wystrzelić się poza orbitę w ogóle. Ostatnio mam nasilone FUJ (Frenetyczne Ujadanie i Jojczenie) na świat, bo czytałam komentarze pod newsem o decyzji Anny Grodzkiej o kandydowaniu na urząd prezydenta. I pod wpisem koleżanki ze studiów o związkach mieszanych rasowo/etnicznie (zapraszam i polecam, Mustasza). I pod wpisem prof. Moniki Płatek o konwencji antyprzemocowej. Wylała się na mnie z ekranu taka ilość nienawiści, jadu, głupoty, mizoginizmu, transfobii i rasizmu, że mam dość. Jak Karusia z "Romantyczności", po prostu "nie lubię świata". No na boga nieżywego (jak ogłosił Nietzsche), jak ludzie mogą być tak głupi?! Przecież to taka rezolutna rasa... Internet to straszne miejsce, bo każdy może napisać, co myśli. A niektórzy ludzie nie są dobrzy w myśleniu i nie powinni chyba robić tego na własną rękę. Wiem, że to bardzo mało "lewackie i wrażliwe", co właśnie napisałam, ale co innego można pomyśleć, jak się czyta, że:

- Anna Grodzka nie powinna kandydować, bo nie jest osobą poważną (?), bo zmieniła płeć (wprawdzie stosunek ilościowy mężczyzn-głów państw do kobiet-głów państw mógłby wskazywać na co innego, ale czy taki urząd sprawuje się jakimś konkretnym organem płciowym?), bo co o nas pomyślą zagranico, bo się powinna leczyć, bo na urząd powinni kandydować "normalni" ludzie, bo "pedały będą chodzić za rękę po ulicach"...
- Prof. Płatek nie zna treści konwencji antyprzemocowej i nienawidzi mężczyzn, a konwencja sprawi, że mężczyźni nie będą się chcieli żenić, bo jak się pokłócą z żoną, to ona może zadzwonić na policję, a jak urzędnik będzie mediował, to mężowi się nie będzie chciało naprawiać związku... A w ogóle to DŻENDER! Dalej niewiele osób ochoczo i rączo używających tego terminu wie, co on właściwie znaczy, ale kto by się przejmował, DŻENDER przyjdzie i nas zje. I poucina penisy. A obcięte zinwentaryzuje, rozdystrybuuje po kraju metodą centralnego planowania i przemocą przyszyje dziewczynkom. Tak będzie. I feministki będą tym zarządzać i logistycznie ogarniać. Ja już mam obiecaną fuchę w dziale spedycji.
- A teraz ćwiczenia praktyczne z teorii postkolonialnej: biała kobieta w związku z Francuzem o marokańskich korzeniach: a) nie szanuje się, b) łapie "od murzynów" różne choróbska, co to nie wiadomo jak je leczyć, c) nie ma szans na "białego" męża, bo nikt nie zechce takiej "po Arabie", d) zdradza naród i "jedną rasę, białą rasę". Oraz budzenie się obok "tego czegoś", a także widok "tego czegoś" w jasnej pościeli jest obrzydliwy. I nie chciał jej żaden "biały", więc ma "czarnucha". Matko jedyna, skąd się tacy ludzie z takim syfem w głowie biorą?! Jak powiedział kiedyś kolega W., u nas to zaścianek i Mikołów żyje przez tydzień tym, że w 37 czarnoskóry jechał: "Sensacja, murzyn w trzy siódemie jedzie!".

Poza tym na antenie Trójki jest taka audycja, że ludzie dzwonią i mówią, co myślą na zadany temat. Zwykle jest to jakiś "gorący" news. I im bardziej ten news "gorący", tym wypowiedzi ludzi bardziej kretyniczne. I to nie są jakieś chłopki-roztropki, jak z piosenki Silnej Grupy pod Wezwaniem, że "nieważne czyje co je, ważne to je, co je moje", tylko ludzie z jakimś wykształceniem. Bo mówią o tym, że studia jakieś pokończyli, że firmy jakieś prowadzą... Zresztą, nie szukając daleko - czasami moja ukraińska przyjaciółka coś napisze na Facebooku o Ukrainie i Polsce... I zaczyna się piekło. Piekło komentarzy studentów historii UŚ. Wierzę, że w piekle jest osobny krąg, który Dante omyłkowo zapomniał opisać, obsługiwany przez studentów historii UŚ, gdzie opowiadają, co myślą. I nie masz, nie masz nadzieje ani drogi ucieczki i słuchasz tego nacjonalistycznego bełkotu, a na dodatek wyświetlają tekst na telebimach, ze źle powstawianymi przecinkami i źle zastosowanymi wielkimi literami. CAŁĄ WIECZNOŚĆ.

I pewnie jeszcze tak pojojczę, pojojczę, wypiję ze 3 butelki wina z Humanistycznym Obliczem Temidy (jeśli jeszcze nie widzieliście tego oblicza, to też zapraszam i polecam, Humanistyczne Oblicze Temidy), kolejnych kilka z niezrównanym Kołem Teorii Literatury, ustalimy, że będzie lepiej i dalej trzeba ochotnie zapieprzać na rzecz i z nadzieją na lepsze jutro. I weźmiemy się za swoją robotę. Ale chwilowo odmawiam gotowości do życia, mam rodzinę w szpitalu, kolokwium z francuskiego i nie ogarniam subjonctifu i naczytałam się komentarzy. Co koniecznie muszę rzucić, bo bardzo źle mi wpływa na zdrowie.

niedziela, 1 lutego 2015

"Fly me to the moon", czyli Międzyplanetarne Targi Ślubne

Wychodzę za mąż we wrześniu. Zaręczyliśmy się 5.09.2013, pobierzemy się 4.09.2015. Przygotowania są na dość zaawansowanym etapie. Otóż:

1. Znalazłam męża i jest on wielce super,
2. Wybraliśmy wspólnie motyw przewodni i brzmi on "chill out, bro!". Żadnej spinki i napinki. Żadnego zadęcia, sztuczności i tzw. "cipca ślubnego".

Cipiec ślubny to bardzo powszechna choroba, sprytnie nakręcana przez media i sektor usług. Są w stanie wmówić ci, że serwetki oraz słomki do picia są kwestią KLUCZOWĄ dla zawarcia małżeństwa. Podobnie krój poduszeczki pod obrączki. Oraz fontanna czekoladowa, fotobudka, odcień herbacianych róż do dekoracji, sceneria sesji zdjęciowej i tort. Koniecznie trzypiętrowy. I cała masa innych rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. My postanowiliśmy przede wszystkim nie robić nic przeciwko sobie i tym bardziej nic przeciwko estetyce i zdrowemu rozsądkowi. W związku z tym:

- bierzemy wyłącznie ślub cywilny, w siedzibie USC
- świadkami będą moja siostra i kuzyn Lubego
- nie robimy wesela (bo nie znosimy wesel, obydwoje), robimy małe przyjęcie z obiadem dla rodziny i najbliższych
- nie będzie wielkiej sukni, welonu, bukietu, tortu, powitania chlebem i solą, sesji ślubnej, specjalnego pojazdu ślubnego z numerami rejestracyjnymi zakrytymi napisem NOWOŻEŃCY, pierwszego tańca i wielu innych rzeczy; robimy też wszystko, żeby NIE BYŁO KICZU, a jest to bardzo, ale to bardzo trudne zadanie w warunkach polskich

Oczywiście nie mam nic przeciwko wielkim sukniom, weselom i sesjom ani tym bardziej przeciwko ludziom, którzy tego wszystkiego chcą. Tyle że my po prostu nie chcemy. Głównie dlatego, że ślub i wesele otacza koszmarny CIPIEC ŚLUBNY, kicz, tandeta i ceny wywindowane w kosmos. Z tego kiczu to nawet mamy wiele zabawy. Ja na przykład lubię opowiadać, że będę mieć wielką suknię "księżniczkę" z masą tiulu, koronek i perełek, rękawiczki bez palców, zahaczone tylko o palec środkowy, białe buty z cyrkoniami, bolerko obrębione perełkami oraz wielkiego koka, w którego wepnę welon i białe różyczki, a po bokach głowy będę miała dwa sztywne, sprasowane lokówką na ostateczność "swobodne loczki, które niesfornie uciekły z koczka", zalane litrem lakieru do włosów. A także, obowiązkowo, toporny french manicure z cyrkoniami i "delikatny" makijaż ślubny, który widać z kilometra. I że będę kroić wielki, biały, ustrojony tort z figurką młodej pary na szczycie trzymając nóż wspólnie z Jankiem. A potem będziemy się tym tortem karmić. I całować na każde gromkie "gorzko, gorzko". I w związku z tym znalezienie czegokolwiek związanego ze ślubem, co zarazem nie byłoby kiczowate, jest naprawdę trudne. Mimo to jednak postanowiliśmy wybrać się na Międzyplanetarne Targi Ślubne. Ta nazwa jest AUTENTYCZNA. Nie zmyśliłam jej złośliwie. Postanowiliśmy się wybrać w nadziei, że znajdziemy firmę robiącą ładne, eleganckie zaproszenia, firmę szyjącą proste sukienki oraz fotografa i być może coś na głowę dla mnie. Wiedzieliśmy, na co się piszemy. Że mają być występy zespołów. Na stronie wydarzenia widziałam zdjęcia przedstawiające "januszów muzyki biesiadnej" - łososiowe koszule z krótkim rękawem, identyczne krawaty, wiek mocno średni, przynajmniej jeden ma na imię Mieczysław albo Waldemar i będą grali "daj mi tę noc, tę jedną noc". Że będą suknie-bezy, wielkie torty i narzeczone z obłędem w oku ganiające od stoiska do stoiska. I producenci wielu rzeczy, o których byśmy nie pomyśleli. Z targów wynieśliśmy niewiele, ale postanowiłam przyznać subiektywne nagrody w rozmaitych kategoriach.

I. Mistrz konkretu i świadomego konsumenctwa

Nagrodę przyznaję mojemu narzeczonemu Jankowi, który ze stoickim spokojem maszerował między stoiskami. Przyznaję ją za rozmowę z panem projektującym i drukującym zaproszenia, którego oferta przypadła nam do gustu. Poniżej rozmowa:
Sprzedawca: To, co państwo tu widzicie, to tylko propozycje spośród tych, jakie zrobiliśmy do tej pory. Wzory można modyfikować, łączyć, przerabiać, możemy zaprojektować też nowe wzory...
Janek: Czy może mi Pan pokazać najbardziej minimalistyczne zaproszenie, jakie Pan zaprojektował?
Sprzedawca (podając trzy różne zaproszenia): To trzy najbardziej minimalistyczne, jakie mam tutaj, ale w firmie mamy jeszcze inne...
Janek (oglądając): To jest za bardzo złote. To nie. Ale to jest bardzo ładne. Jest proste. Dobrze, poproszę wizytówkę firmy, skontaktujemy się. Dziękujemy Panu, do widzenia!

II. Mistrzyni marketingu

Nagrodę przyznaję pani ze stoiska z sukniami ślubnymi, na które patrzyłam bez przekonania. Dialog:
Sprzedawczyni: Może chce pani nasz katalog?
Ja: A macie państwo w ofercie krótkie i proste sukienki?
Sprzedawczyni: Modele są oczywiście dopasowywane, a pani jest drobniutka, więc sukienka na pewno będzie krótsza, niż te, które pani tu widzi...
Ja: Ale ja pytam, czy mają państwo sukienki krótkie, np. takie "w kolanko"?
Sprzedawczyni: No nie... Ale zawsze można skrócić... Tyle że one wtedy stracą nieco fason. Ale skrócić można! W kolanko, nad kolanko albo i krótsze! Tylko nie gwarantuję, że sukienka będzie się wtedy dobrze układać... Staramy się spełnić wszystkie marzenia klientek!

III. Mistrz dziwnych obiektów

Bezapelacyjnie wygrywa pan od świec wodnych. Świece wodne to duży zbiornik, w którym pływa coś bezdennie brzydkiego, np. plastikowa róża, puszka piwa "Tatra" (serio!) albo figurka przedstawiająca młodą parę, a na tym wszystkim płomyczki. Voila!

IV. Mistrzyni obłędu

Tytuł przyznaję niejakiej Ani, której nie widziałam, ale słyszałam jej narzeczonego. Który bardzo żałościwym tonem krzyczał za wybranką, znikającą w tłumie przy stoisku z obrączkami: "Aniu, ale przecież obrączki już mamy!".

V. Mistrzyni szaleństwa cenowego

Tytuł pragnę przyznać autorce jedynej sukni, która, po drobnych przeróbkach, byłaby idealna dla mnie. Prosta, biała, bez żadnych ozdób. Tylko skrócić. Zapytałyśmy o cenę.
Autorka sukni: Ach, ta suknia powstała dwa dni temu, nie ma jeszcze ceny... Ale jest taka prosta, więc nie będzie droga. Do 2 500 zł.
Ja rozumiem, że wielka "księżniczka" z ogromną ilością tiulów, haftów i aplikacji, wykonana z wysokiej jakości materiałów może kosztować kilka ładnych tysięcy. Bo projekt, materiały drogie, w końcu sama robocizna. Ale na boga, sukienka z dość przeciętnego materiału, bardzo prosta i 2 500 zł?! Obserwacja: jeśli do opisu białej sukienki dodasz przymiotnik "ślubna", spokojnie możesz podnieść jej cenę o 2000 zł.

VI. Retorka roku

Tytuł retorki roku, a nawet retorki wszechczasów pragnę przyznać pewnej narzeczonej, która wraz z przyszłym mężem brała udział w jednym z konkursów. Nie wiem, co można było wygrać (z opisu imprezy wynikało, że do wygrania będą suknie, obrączki itd.), ale sam konkurs polegał na tym, żeby jak najpiękniej wyznać wybrankowi/wybrance uczucia. A publiczność za pomocą oklasków wybierze, które wyznania podobają jej się najbardziej, a do zwycięskiej pary gruchających gołąbków polecą cenne fanty. Oto, co usłyszeliśmy ze sceny (dykcja - FA-TAL-NA, niech lepiej poćwiczy przed ślubem, bo marnie widzę przysięgę):
Ona: Rafale... Kocham cię, bo jesteś dobry. Jesteś po prostu dobrym człowiekiem. A to, co dobre, jest czyste. Jest prawdziwe. Jest piękne. A ty jesteś najlepszy. Bo jesteś dobry. Bardzo dobry. Kocham cię!

Drogi Czytelniku, jeśli do tej pory nie wiedziałeś, po co ludzkości poezja, to już wiesz. Czasami lepiej nie myśleć samemu, tylko skorzystać z pracy profesjonalistów. Nie polecam tylko metody z popularnej piosenki, tj. "Kto Tuwima wiersz przepisał, jako własny tobie wysłał, kto, no powiedz kto?", bo można niechcący wysłać to polonistce, ona się zorientuje i klops.


I na koniec: jaki sens ma bycie "księżniczką" na ten jeden, wyjątkowy dzień, wielka suknia, cyrkonie, cyrki i cykorie, hafty, tafty i upięcia, jeśli wraz z ukochanym mieszka się na 37 m2 w gomułkowskim bloku i biega w dżinsach z wyprzedaży?

"Międzyplanetarne" to była dobra nazwa dla tych targów. Były nie z tej Ziemi. Kosmiczne. I z innej galaktyki. Albo to ja jestem z innej galaktyki. I jako że przygotowuję się do ślubu, wątek cipca ślubnego i rozmaitych ślubnych zabaw, kiczów i dziwnych sytuacji na pewno jeszcze powróci. Miłość boli. Głównie w zęby, jak się patrzy na białe róże z niby-satyny w towarzystwie niby-cyrkoni. Na białych butach ślubnych.