sobota, 18 października 2014

Eksperckie społeczeństwo wybitnych teoretyków

Jestem, co się rzadko zdarza, pozytywnie zbudowana i podniesiona na duchu. Otóż żyję w społeczeństwie eksperckim. Mało jest społeczeństw tak eksperckich, jak nasze. I nie będę pisać o tym, że każdy Polak, a już najbardziej taki wąsaty, lepiej by się sprawdził jako trener kadry narodowej w piłce nożnej niż ten obecnie urzędujący. I że każdy Polak zna się na medycynie, a taki, co to obejrzał całego "Doktora House'a", to ma co najmniej dwie specjalizacje, z czego jedną z neurochirurgii dziecięcej. I że absolutnie każdy byłby lepszym premierem/premierką, niż obecnie urzędujący/urzędująca (co jest pewnie czkawką po wolnej elekcji, bo kiedy inne narody w pokorze znosiły, że rządzi nimi owoc lędźwi poprzedniego władcy i nikt nie ma na to wpływu - przynajmniej do Rewolucji Francuskiej - to nasza szlachta swobodnie wybierała sobie jaśnie panującego, mając zarazem głębokie przeświadczenie, że nawet jeśli się ma tylko dwie chude krowy, jeszcze chudszą żonę, dziurę w dachu i długi, to i tak można zostać Najjaśniejszym Panem Rzplitej Polskiej; przynajmniej teoretycznie). To wiadomo. Ale ostatnio spotykam się z superludźmi. Superekspertami w każdej dziedzinie. Fachowymi i kompetentnymi. Bardzo chciałabym umieć zrobić taką kompetentną minę, mogłabym nią nadrabiać braki we wzroście, urodzie i lekturze. Ale nie, bo jak postulował na swoim blogu niegdysiejszy kolega ze studiów, ja się wstydzę. I tu akurat Adam (kto ma ochotę poczytać Adama, to polecam: http://bara-barasz.pinger.pl/) by mnie pochwalił, bo ja się wstydzę dość często, za siebie i za innych, co tego wstydu mają niedomiar. Palnę coś głupiego i przeżywam cztery lata, płoniąc się za każdym razem. Nie wiem czegoś, co powinnam wiedzieć i mi głupio. Ktoś powie coś głupiego bezdennie (na zajęciach na przykład), wykazując się elementarnym brakiem ogaru (bo to się już nie kwalifikuje pod brak wiedzy - oburzanie się, że autor z końcówki XIX wieku ma Indian za bandę przygłupów i jak tak można w ogóle pisać, chociaż jest się studentką IV roku i jest się w połowie semestru zajęć poświęconych literaturze kolonialnej...), a ja czuję, jakby mi kto lodu do kiszek nasypał i pocą mi się dłonie. No ale to ja. To, że ja tak mam i kilka znajomych mi osób, nie czyni tego ogólnie obowiązującym prawem psychologii stosowanej. Inni tak nie mają. Bo są kompetentni i zorientowani, zorganizowani, zwarci i gotowi. Ten typ "sprytny i wybitny" (szczegółową charakterystykę podaje Karolina Czarnecka, do obejrzenia i posłuchania TUTAJ), co wie i zna się, ma też wiele opinii na wiele tematów i uważa te opinie za tak cenne, że koniecznie musi się nimi podzielić z ogółem.

Przodują w tej konkurencji oczywiście komentatorzy internetowi, którzy są obeznani z każdym tematem. Więcej o tym pisała Małgorzata Łukowiak z bloga "zimno" (link do artykułu na "Wysokich Obcasach"), komentując cenne rady dotyczące macierzyństwa, niedoczasu i ogólnego ogarniania rzeczywistości, kiedy się pracuje i ma kilkoro dzieci, których udzielają bezdzietni. Bezdzietni doskonale wiedzą, jak można sobie perfekcyjnie zorganizować życie i jeszcze zrobić manikiur, mając trójkę pociech, pracę, dom, psa, zepsutą pralkę i gości na kolacji. Bo ich mama miała X dzieci i... Albo ich ciocia, która z kolei... Jednak w konkurencji eksperckiej wygrywają, jak zawsze, doktoranci. Ci to dopiero mają jakąś opinię na każdy temat. No doprawdy, siedzę na tych wykładach z dydaktyki akademickiej i jestem oczarowana. Zbudowana. Dumna, że jestem w otoczeniu tak wybitnych i kompetentnych jednostek. Siedzą bowiem ci doktoranci w obszernej auli Wydziału Nauk Społecznych i teoretycznie mają słuchać, jak kompetentna pani profesor mówi o tym, jak prowadzić dydaktykę szkoły wyższej. I siedzą ci doktoranci ze wszystkich wydziałów. I poza tym, że dość dobrzy w swojej dziedzinie - jako młodzi prawnicy, fizycy, psychologowie, geolodzy, kulturoznawcy i kto tam jeszcze - to część z nich jest jeszcze kompetentna w każdej innej dziedzinie. Ja tam siedzę i chciałabym się dowiedzieć czegokolwiek o prowadzeniu zajęć, bo dostanę studentów w przyszłym semestrze i jestem przerażona. Nigdy nikogo nie uczyłam. Dwa razy prowadziłam warsztaty o literaturze w liceum, raz miałam ucznia na korepetycjach (co było porażką dydaktyczną z mojej strony na pełnej linii). I wiem, że uczenie to rozpoznanie bojem i 20 godzin wykładów z dydaktyki nie zrobi ze mnie tego nauczyciela ze "Stowarzyszenia umarłych poetów", ale czułabym się lepiej, gdyby mi ktoś (najlepiej pani profesor, która zjadła zęby na dydaktyce i od lat uczy innych, jak uczyć) coś podpowiedział. Więc chodzę na te wykłady. Ale po co duża część współdoktorantów tam chodzi, jest dla mnie zagadką. Garść swobodnych przykładów:

1.  Wiele osób bardzo pewnie i swobodnie wypowiada się o tym, jaki powinien być dobry wykładowca akademicki. Oni wiedzą, jak powtórzyć ich sukces. Ja jestem pod wrażeniem i milczę w pokorze, bo choć znam kilkoro fantastycznych wykładowców i wykładowczyń, to za chińskiego boga nie wiem, jak być tak dobrą wykładowczynią, jak moi mistrzowie i mistrzynie. W ogóle wszyscy wypowiadający się na ten temat brzmią tak, jakby wykładali i to z pokaźnymi sukcesami, od jakichś 20 lat. Matko, ja chyba pomyliłam sale. To miał być wykład dla doktorantów, żółtodziobów, a to chyba jakieś seminarium królów dydaktyki.
2. Wszyscy doskonale znają się na systemie edukacji i swobodnie krytykują go z każdej strony. No wszystko jest źle, coraz gorzej i ogólnie banda kretynów. Pouczają panią profesor, bo co dydaktyczka pracująca z przyszłymi nauczycielami i pracująca nad programami szkolnymi może wiedzieć o polskiej szkole i jej bolączkach. Oni wiedzą.
3. I wisienka: królowie argumentacji. Oni wiedzą, jakie jest obecne pokolenie licealistów. Wiedzą doskonale. Bo mają kuzynkę w klasie maturalnej i ona... Ci bardziej zorientowani mają siostrę albo brata w klasie maturalnej, więc doskonale wiedzą, jakie jest pokolenie z rocznika '96. Ja znowu siedzę w niemym zachwycie, bo chociaż sama mam siostrę w klasie maturalnej, to mogę co najwyżej powiedzieć, jaka jest moja siostra, czego chce, o czym myśli i co planuje (z pewnym marginesem błędu). Na wyższym poziomie uogólnienia mogę ewentualnie powiedzieć, jaka jest moja siostra i jej koleżanki. Ale żeby całe pokolenie? I żeby od razu takie zupełnie inne od nas? No kaman, to tylko 5-6 lat różnicy. Może i są trochę inni, ale żeby tak całkiem? No dobra, moja siostra Ania jest zupełnie inna niż ja (do tego stopnia, że gdybyśmy nie były minimalnie podobne fizycznie, to byłabym przekonana, że jednak podrzuciły ją żaboludy, jak usiłowałam ją przekonać jakieś 15 lat temu), ale do tej pory nie wydawało mi się, żeby ta różnica sięgała pokoleń. A to psikus.
4. Nowe technologie. Ileż to cennych minut wykładu zeszło nam na dyskutowanie o Internecie. Ogólna teza jest taka, że młodsze pokolenie jest głupie, bo nie umie czytać strony tekstu i non stop klika i wiecznie te Internety. Jak pisała Pawian przy drodze, "Czasy się zmieniły. Coś jakby przełom z ruchomą czcionką Gutenberga. My jesteśmy średniowieczni, a oni już nowocześni. My przepisujemy manuskrypty, a oni walą Psałterz moguncki w kolorze. Proszę nie wrzeszczeć, nie krytykować, tylko z zadziwieniem patrzeć na rewolucję dokonującą się na naszych oczach. Nie zrozumiemy ich, tak samo, jak oni nie zrozumieją nas. Mają kciuki wyrobione od ekspresowego pisania sms-ów." (źródło: http://pawianprzydrodze.wordpress.com/2011/06/29/bezradnosc-czy-innosc-czyli-pokoleniowa-zmiana-warty/). No i wszystko fajnie, pani Pawian jest wykładowczynią w instytucie, w którym ja robię doktorat. I pisała to o MOIM pokoleniu, bo w 2011 roku byłam na III roku studiów. No, ale jak się jest magistrem z perspektywą na bycie doktorem, to się już nie wali "Psałterza mogunckiego" w kolorze, tylko wraca do manuskryptów. Ja tam nie wiem, ja tam walę "Psałterz..." w kolorze.
5. I na koniec, powszechna głupota. No wszyscy są głupi (poza śmietanką, która zebrała się właśnie na tym wykładzie, tu są sami eksperci w każdej sprawie). A najgłupsi to są studenci. Ci, co teraz przyjdą i co będziemy mieć z nimi zajęcia. I koledzy z roku też byli głupi. No, dobra, nie podejmę się dowodzenia, że cała ponad dwusetka, która była ze mną na roku, to nobliści. Tak, byli ze mną na roku ludzie bezdennie głupi i jeszcze z siebie zadowoleni. Ale żeby tak od razu skreślać wszystkich? Może tak jest łatwiej - założyć, że studenci to kretyni, więc i tak nic z nimi nie osiągniemy, więc nie ma sensu się wysilać, tylko dalej przechadzać się we własnej glorii i chwale. Jeszcze jeden kolega dodał, że to pokolenie (obecnych maturzystów) jest głupie, bo jego siostra nie wie, co to znaczy "kobieta w wieku balzakowskim", ale wie, że Hanka Mostowiak wjechała w kartony i umarła. I że to pokolenie odwołuje się tylko do popkultury, a my wyłącznie do kultury wyższej. No ba. Ja w życiu żadnego mema nie widziałam. Ani "Gwiezdnych Wojen". Tylko Balzac. A z muzyki to żadne Rihanny, jeno Jan Sebastian Bach i ewentualnie Mozart dla urozmaicenia.

Przepraszam, że tak się dzisiaj rozpisałam, ale zebrało się we mnie wiele zachwytu. Zachwytu dla współdoktorantów, że oni tak potrafią, a ja nie. No, ale przynajmniej jest mi dane poobcować z takimi wybitnymi jednostkami.

sobota, 4 października 2014

Co to jest doktorant i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie?

W tytule odwołuję się do jednego z pierwszych tekstów teoretycznych, jakie przeczytałam na studiach. Jonathan Culler "Co to jest literatura i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie?", w "Teoria literatury. Bardzo krótkie wprowadzenie", polecam przeczytać całość, nawet jak się nie jest literaturoznawcą, to przyjemnie się czyta, przystępnie napisane i są w środku obrazki-dowcipaski. Drugim tekstem, który przeczytałam na studiach, była "Poetyka w świetle językoznawstwa" Jakobsona, co naznaczyło mnie na całe życie, gdyż zwątpiłam w sens, własną inteligencję (przeczytałam tekst chyba ze 3 razy przed zajęciami i dalej nie bardzo wiedziałam, o co też może chodzić) oraz chęć do zajmowania się literaturą, bo jeśli ma to polegać na czymś takim, to ja dziękuję, ja wysiadam, jednak zostanę wizażystką. I jak już jestem przy konfesjach, trzecim tekstem, który przy okazji zrobił mi z mózgu kaszę, było "Che cos'e la poesia?" Derridy, z którego zrobiłam, w dobrej wierze, notatkę. Notatka brzmiała: "Poezja - jeż na autostradzie". Stan kaszy mózgowej utrzymuje się do dziś, jako dowód mogę powiedzieć, że jako absolwentka polonistyki i doktorantka literaturoznawstwa dalej nie bardzo wiem, czym jest literatura. Ale przynajmniej mogę o tym długo mówić/pisać i dodać parę przypisów. I bibliografię.

A więc, przechodząc do pytania postawionego w tytule, co to jest doktorant i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie? Odpowiadam: nie wiadomo i właściwie dla nikogo nie ma to znaczenia. Poza samym doktorantem, oczywiście, który z tytułu bycia doktorantem ma ego rozdęte do granic możliwości, wyobraża sobie bóg wie co na własny temat oraz z powagą i namaszczeniem dzierży klucz do zakładu, do którego jest podpięty i otwiera zamek z trzaskiem, żeby wszyscy na korytarzu słyszeli, że oto DOKTORANT otwiera ZAKŁAD. KLUCZEM. Co mu ten klucz wydali na portierni. Gdyż ma upoważnienie. Gdyż jest DOKTORANTEM. Na szczęście doktorancka kluczowa ekstaza mnie nie dotyczy, bo klucz do Zakładu Teorii Literatury został mi udostępniony jeszcze na studiach, jako przewodniczącej Studenckiego Koła Naukowego Teorii Literatury i mogę zdradzić, że otwieranie zakładu nie różni się specjalnie niczym od otwierania innych pomieszczeń. Co do ego niektórych doktorantów, przytoczę anegdotkę, opowiedzianą mi przez Moniczkę, która to Moniczka jest doktorantką podwójnie - na UŚowym literaturoznawstwie i UJotowym prawie, więc zgodnie z postępem matematycznym powinna mieć ego dwa razy większe, a nie ma. Otóż Moniczka opowiedziała mi anegdotkę o pewnej świeżo upieczonej doktorantce (przyjętej na studia w lipcu), która, odbierając decyzję o przyjęciu na studia III stopnia w drugiej połowie lipca w studium doktoranckim, odbyła następującą rozmowę z pracownicą tegoż studium (poza obowiązkami administracyjnymi, także doktorantką):

Doktorantka w charakterze pracownicy studium (DwCPS): Gratuluję pani i życzę udanych wakacji!
Doktorantka świeżo przyjęta (DŚP - z dumą, zadęciem itd.): MY, NAUKOWCY nie mamy wakacji!

Kurtyna.

Także tego, doktoranci bywają przekonani, że są już nawet nie mgr omcd (o mało co doktor), ale mgr niemalże profesor, zresztą, jaki tam profesor, niech się posuną i zwolnią etaty te stare pryki, hołdujące przestarzałym metodologiom (w skrócie: mgr nmzjtpnspizetsphpm). Publikacji tak wiele, dorobek tak olbrzymi, osiągnięcia naukowe szokujące dla środowiska etc. Jeśli doktorant ma takie ego i mniemanie, najlepiej posłać go na inaugurację roku akademickiego albo po prostu wśród ludzi. Na inauguracji sama miałam przyjemność być (przyjemność, bo chór uniwersytecki jest ekstra i posłuchać go to zawsze przyjemność, a i rektora Koziołka posłuchać też zawsze warto) i przekonać się, że pytanie o to, kim jest doktorant, nie ma żadnego znaczenia. Gdyż siedzimy sobie, my, dekoracja doktorancka, służąca do wyjścia w odpowiednim momencie, złożenia ślubowania, a potem odebrania indeksu i uścisku dłoni od Rektora i grzecznego oraz w rządku powrotu na miejsce, w rzędzie nad dekoracją studencką (powołaną w tym samym celu, choć liczniejszą). Siedzi nas czwóreczka, kolejno: geolożka, literaturoznawczyni, politolog i prawniczka. Podchodzi pan z mikrofonem z radia i zagaja:
- Studenci pierwszego roku?
A ja na to, z uśmiechem:
- Nie, tu są doktoranci, studenci tutaj (wskazuje na rząd poniżej).
I pan, bez słowa i uśmiechu, spłynął do studentów i jął im zadawać pytania. Popatrzyliśmy po sobie, no ale cóż, bywa i tak. Za chwilę kolejny pan z mikrofonem z radia, znowu podchodzi do nas i znowu dialog:
- Studenci?
- Doktoranci i studenci - nauczeni doświadczeniem wskazujemy uprzejmie rządek poniżej.
- A mogą być i doktoranci! - schodzi poniżej i rozpoczyna rozmowę ze studentką. My na to:
- Tam studenci, tu doktoranci.
- Aaa, lepiej studenci.
Bo widzicie państwo, doktoranta najlepiej zdefiniować poprzez rozkrok. Otóż doktorant jest w wiecznym rozkroku - nie jest studentem jak wszyscy inni, bo dostaje do prowadzenia zajęcia ze studentami, a tacy na przykład studenci studiów magisterskich uzupełniających nie dostają w ramach praktyk do prowadzenia zajęć dla studentów studiów licencjackich. Więc doktorant to trochę więcej, niż student. Więc może doktorant to pracownik? A gdzie, skąd, a stfu, zapomnij. To, że ma godziny dydaktyczne i może otrzymać klucz do otwarcia zakładu, nie czyni go pracownikiem. Bo doktorant, w dzisiejszych realiach i w mojej dyscyplinie, nie jest zatrudniony. Jak dorwie jakąś cząstkę etatu, to jakby pana boga za nogi złapał. Więc raczej student. Legitymację ma, indeks ma, zniżki na komunikację zachowuje. Ale zniżek na pizzę w "Dominium", kino, teatr i wszelkie bilety wstępu nie zachowuje. Bo już nie student, a słuchacz. A słuchaczom nie przysługuje zniżka. Więc czym jest doktorant? Nie wiadomo. I dla nikogo nie ma to znaczenia. No chyba że dla organizatorów inauguracji roku akademickiego - wtedy zaproszą cię do wystąpienia w charakterze "drzewa" i w nagrodę dadzą bluzę z kapturem z godłem uniwersytetu i wielkim napisem "UNIWERSYTET ŚLĄSKI". Żeby, jak wyjdziesz na swoją dzielnię, wszystkie ziomki z Gieksy i wszystkie ziomki z Ruchu wiedziały, że jesteś fanatykiem i chuliganem uniwersytetu.

I może to jest odpowiedź na to, czym jest doktorant?