wtorek, 29 grudnia 2015

Bagnet na broń, a Matka Polka zęby w tynk, czyli rzecz o obowiązkach

Dorosłość polega na tym, że ma się obowiązki. Jedne z nich nakładamy na siebie sami - zawierając małżeństwo, przygarniając kota z ropniem zamiast oka, zapisując się na studia. Inne wynikają z naszego tzw. stosunku pracy i konieczności comiesięcznego płacenia rachunków: jak nie skończysz tych projektów na czas, to cię wyleją, a jak cię wyleją, to kawalerka w wielkiej płycie się sama nie opłaci. Jest też cała masa obowiązków, które wynikają z ról i funkcji społecznych: córki, siostry, matki, obywatelki. Niektóre z tych obowiązków reguluje nasze poczucie przyzwoitości, inne reguluje prawo. Są i takie, które powinny być regulowane przez obydwie te instancje. Należy do nich płacenie zasądzonych alimentów na własne potomstwo, nawet jeśli cholernie nie lubimy ich ojca/matki. Nawet jeśli postanowimy swoje geny przekazać dalej i zakładamy nową rodzinę, to jej założenie nie znosi praw dzieci z poprzedniego związku.

Nie będę tu dochodzić, na jaką kwotę Mateusz Kijowski zalega z płaceniem alimentów, ile ich zapłacił, czy w ogóle płacił i dlaczego. Prawdy w tej materii się nie dojdzie - "Gazeta Wyborcza" napisze, że płacił, ile mógł, i że wcale tak dużo nie zalega i w ogóle sprawa jest złożona, "Do Rzeczy" z kolei napisze, że zalega na milijony i nie płaci, bo liczy na to, że Petru zapłaci za niego. Faktem jest, że nie płacił tyle, ile miał zasądzone. I że to odbija się na jego działalności społecznej, czyli na Komitecie Obrony Demokracji. Czy działacze społeczni są pomnikami ze spiżu? Nie są. Mają prawo do swoich błędów i niedoskonałości, jednakowoż mimo wszystko uważam, że domaganie się praworządności w sytuacji, kiedy zalega się z płaceniem alimentów na własne dzieci jest cokolwiek marne. Jasnym jest, że gdyby Kijowski nie stał na czele KODu, to byłby tylko kolejnym we wcale licznej armii "alimenciarzy". Teraz jest "alimenciarzem" z pierwszych stron gazet. Więc skoro nie o Kijowskim, nie o jego alimentacyjnych długach i obowiązkach oraz ich stanie rzeczywistym, to o czym właściwie chcę pisać? Ano, o jednoosobowym Komitecie Obrony Dzieciorobów, Jacku Żakowskim.

Czasami mam wrażenie, że Jacek Żakowski orbituje wokół naszej planety i czasami tak mu trajektoria wypadnie, że nie wie, co tu się dzieje. Ale ostatnio to już popłynął. Krytą żabką na dystans. Otóż oznajmił, że skoro Kijowski działa społecznie, to dzieci muszą ponieść koszty. Wybrane cytaty w formie gorzkich memów przygotował "ASZdziennik" tutaj. Bo przecież zawsze tak było, że jak mężczyźni idą na wojnę, to Matka Polka zęby w tynk. Jak "brutalnie" sam zauważył red. Żakowski. I gdyby tak nie było, to nie mielibyśmy takich fajowych powstań. I konspiracji. I "Solidarności". No i że taki jest porządek wszechrzeczy, że ojciec bagnet na broń, a matka niech się martwi, jak wykarmić dziatki. A wykarmić trzeba, bo kto będzie walczył w kolejnych powstaniach? Piękny popis patriarchalnego Braterstwa Siusiaków w Słusznej Sprawie. Jest nadzieja dla tego podzielonego narodu - i ci bardziej z prawa i ci bardziej z lewa jednoczą się w Braterstwie Siusiaków, kiedy Sprawa woła. Cudnie, mamy płaszczyznę porozumienia! O taki breweriach, o jakich pisała Agata Komosa tutaj - że kobiety też brały udział w powstaniach, w "Solidarności" i że mimo to zawsze miały z tyłu głowy, że jest jakaś granica, bo jak one pójdą siedzieć, to kto się dziećmi zajmie (i że niewiele ma to wspólnego z równością, czy coś...) - w ogóle Żakowskiemu nie przychodzi do głowy. Dla tego niby to lewicowego publicysty historia Polski wygląda tak jak na tym filmiku Bagińskiego. I nadal powinna tak wyglądać. Bo przecież mężczyzna idzie na wojnę, a kobieta płacze, tuląc do czarnej spódnicy gromadkę dziatek.

Jak się ma dzieci, to ma się obowiązki. Niezależnie od tego, kim się jest i co się w życiu robi. Zaniechanie obowiązków wobec własnych dzieci jest haniebne i choćby najszczytniejsza działalność społeczna tego nie równoważy. O takim drobiazgu jak to, że Kijowski nie zalega z alimentami od listopada - czyli od powstania KOD - nie wspominając. Widać długo był na tej mentalnej wojnie. A może bił się z myślami - płacić czy nie płacić? Zaleganie z alimentami to nie jest "poświęcenie" i "cena" jaką muszą zapłacić dzieci. A domaganie się płacenia alimentów nie jest "ckliwym kawałeczkiem o dzieciach". Pozwolę sobie, jako bezczelna smarkula, udzielić red. Żakowskiemu rady, której i tak zapewne nie przeczyta, a już tym bardziej do serca sobie nie weźmie: to, że ma się fallusa, a przez to ma się głos, jeszcze wcale nie znaczy, że zawsze warto go zabierać.


wtorek, 8 grudnia 2015

Niewłaściwi ludzie na niewłaściwych miejscach

Nie, to nie jest notka polityczna. To nie będzie komentarz dotyczący rządu, choć tytuł mógłby sugerować coś wprost odwrotnego. To będzie wpis o innych niewłaściwych ludziach na niewłaściwych miejscach. Oczywiście, zawsze można napisać o stanowczych przeciwnikach antykoncepcji i współżycia przed/pozamałżeńskiego wśród ginekologów, którzy powinni zajmować się czymś, nomen omen, zgoła innym, niż sumienie pacjentki i jej życiowe wybory. Albo o dziennikarzach z bożej łaski, którzy nie potrafią napisać akapitu poprawną polszczyzną. O wszystkich wujkach Mietkach, zawołanych trenerach kadry narodowej w dowolnej dyscyplinie, ekspertach od podatków, polityki, a ostatnio także od Trybunału Konstytucyjnego. Ogólnie rzecz biorąc - otacza nas olbrzymia masa ludzi, którzy uwielbiają wypowiadać się na temat, na którym się kompletnie nie znają. Co więcej, są to ludzie wysoce przekonani o własnej kompetencji. Niezachwiani w swoich sądach. Największe ich stężenie na metr kwadratowy występuje na międzywydziałowych indywidualnych studiach humanistycznych oraz w mediach.

Otóż piszę zainspirowana newsem z Pudelka, który to portal jest dla mnie bardzo często źródłem wszelkiej inspiracji. Wypowiedziała się tam o hejcie, który jest problemem poważnym, bo ofiary wpadają w depresję oraz w skrajnych przypadkach wieszają się na skakankach, pewna domniemana hejtu ofiara. Edyta Pazura nie zamierza się wieszać na skakance, ale błyskotliwie diagnozuje problem hejtu w Internecie, jakiego regularnie pada ofiarą. Pozwolą Państwo, że przytoczę:

Za bardzo wpuściliśmy ludzi do świata mediów. Jednak po to te programy tworzą dziennikarze i wydawcy są za to odpowiedzialni, żeby ludzie, którzy się na tym nie znają, nie wchodzili do świata mediów. A za bardzo jednak gdzieś ich wpuściliśmy, przez to dając im anonimowość i możliwość wypowiedzenia się na tematy, na których się nie znają.

Źródło: klik

Sekunduje jej inna ofiara własnego buractwa i przekonania o supremacji w Europie, Jarosław Kuźniar:

Zaczęło się jakieś siedem-dziewięć lat temu i ma związek z marketingiem mediów - narzekał w wywiadzie. Zaczęło się od listów i mejli do redakcji. A potem same redakcje zaczęły zachęcać i się otwierać: "Piszcie, mówcie, dotykajcie nas". Rozwinął się Facebook, a my dalej prosiliśmy: "Chcemy być jeszcze bliżej Was, współredagujcie nas, głosujcie, co myślicie, zróbmy sondaż w każdej sprawie". Nie spodziewaliśmy się, że to może być zły dotyk. Zakładaliśmy, że mówimy do ludzi rozsądnych...

Źródło: klik 

Niesamowite, prawda? Celebrytka znana z tego, że wyszła za aktora komediowego i teraz wypowiada się na każdy dowolny temat - historycznych zaszłości polsko-ukraińskich, gotowania, wychowania dzieci, pigułki blokującej owulację, pracy menadżerki i organizowania iwentów oraz talentu jej małżonka - twierdzi, że do mediów wpuszczono niewłaściwe osoby, które wypowiadają się na tematy, które są im więcej, niż obce i winę za to ponoszą dziennikarze i wydawcy. Cóż za przenikliwa analiza własnej sytuacji! No i ten podmiot zbiorowy: "za bardzo wpuściliśmy". My, elita. My, ludzie mediów. My, kreatorzy przestrzeni społecznej dyskusji. Bez udziału społeczeństwa. Bo to my, w tym Edyta Pazura, śniadaniowa ekspertka od wszystkiego, się znamy i wiemy. No, klasyczna, by nie rzec - romantyczna sytuacja: "Dziewczyna duby smalone bredzi, / A gmin rozumowi bluźni". Edyta Pazura jest mądrzejsza od przeciętnego obywatela, więc ona mówi, a obywatel słucha. A jak obywatel się ośmieli powiedzieć, że pani Edyta nie ma pojęcia, o czym mówi, to panią Edytę hejtuje, bo jest bydłem, któremu niepotrzebnie dano klawiaturę i stałe łącze w atrakcyjnej cenie. Podobnie Kuźniar. Niestety, opcja wpisywania komentarzy pogrążyła chyba jego dobre samopoczucie.

Żeby była pełna jasność: ludzie w Internecie nad wyraz często komentują, dając wyraz swojemu zdziczeniu i niekompetencji. Jak w którymś filmiku powiedział Krzysztof Gonciarz, korzystanie z Internetu z opanowaniem podstawowych prawideł retoryki to męka i krwawe łzy. Nie wiem, jak z Internetu korzysta kadra Zakładu Literatury Baroku i Dawnej Książki, która nauczała mnie podstawowych prawideł retoryki, ale podejrzewam, że przy czytaniu komentarzy w Internecie prof. B. robi jeszcze smutniejsze i bardziej zawiedzione miny niż wtedy, kiedy usiłowaliśmy wymyślić poprawny sylogizm dwurożny. Z ludzi w Internecie wychodzi najgorsze zwierzę, to prawda. Ale podział na "my - elita, co wie i się zna" i "niekompetentnych, dzikich hejterów po drugiej stronie" nie obrazuje złożoności sytuacji. Bo niekompetentni kretyni zaskakująco często otrzymują czas antenowy, nieadekwatne gaże i poczucie, że są elitą...

czwartek, 26 listopada 2015

"Fun with Flags" - dr Sheldon Cooper zaprasza serdecznie do Polski!

Znacie sitcom "Big Bang Theory" (jak chcą tłumacze na polski: "Teoria Wielkiego Podrywu")? Na pewno większość z Was zna. Tym, którzy nie znają, skrótowo objaśniam: to komedia o amerykańskich naukowcach, fizykach i ich perypetiach życiowo-uczuciowych. Jednym z bohaterów jest dr Sheldon Cooper, fizyk teoretyczny, a także entuzjasta flag (i kolei. i "Star Treka". i czego tam jeszcze). Prowadzi on w Internecie swój show, zatytułowany "Fun with Flags". Dzisiaj zapraszam na "Fun with Flags: special edition in Poland"!



Otóż my kochamy flagi. A zwłaszcza naszą flagę, narodową. I w ogóle wszelkie symbole narodowe. I narodowe dobra. Ale flagę najbardziej. Uwielbiamy ją wywieszać, kiedy okazja po temu - czyli z okazji rozmaitych świąt narodowych. Podczas wystąpień polityków. Na marszach, paradach i świętach wojskowych. Każda szkoła ma swój poczet sztandarowy, dumnych i bladych (nie licząc pryszczy) gimnazjalistów z drzewcem. Sztandar wprowadzić. Cała szkoła na baczność. Sztandar wyprowadzić. Ale dopiero jak dyrekcja przemówi. "Ojczyznę kochać trzeba i szanować / Nie deptać flagi i nie pluć na godło", śpiewał niegdyś Muniek. W Urzędzie Stanu Cywilnego kierownik urzędu też każe spojrzeć na orła na dywanie i upodobnić się do niego przyszłemu małżonkowi. Żeby jak orzeł szponami ojczyzny, tak on swego gniazda - rodziny polskiej, prawdziwej, gdzie chłopak i dziewczyna - także szponami bronił. Na koszulkach lubimy ją mieć, na dresach i na ustach. Zwłaszcza, kiedy zataczamy się pijani w lobby jakiegoś egipskiego czy tunezyjskiego hotelu olinkluziw. Flagi polskiej można też używać w mniej oczywistych kontekstach. Na przykład można na biało-czerwono zabarwić sobie zdjęcie na Facebooku. I to nie z okazji 3. maja czy 11. listopada, a z okazji uchwalenia federalnego prawa w USA, które stanowi, że małżeństwa homoseksualne mogą być zawierane w całych Stanach. Więc Facebook, na cześć tej decyzji, zabarwiał ochotnikom zdjęcia profilowe tęczą. Więc my, w kontrze, zawsze w kontrze, w powstaniu, w konspiracji, w utajnieniu, przyszli więźniowie polityczni niezłomni, polską flagą w międzynarodowe gejostwo! Niech wiedzą, że tu jest Polska, schabowy i witamy w piekle! Możemy też nosić na koszulkach taki miks narodowy, kolaż huzara z Polską Walczącą, żołnierzem wyklętym i wiedźminem Geraltem (a czemu nie...?) na tle flagi. I z podpisem "Sierpień 1944 - Pamiętamy!". Albo "Wielka Polska Piastowska". Wszystkie chwyty dozwolone. Premier decydująca się na jakże odważny, niezłomny wręcz, patriotyczny gest występowania wyłącznie na tle flag narodowych. Żeby bardziej widzieli, że tu jest Polska. Tu, cała za premier Szydło, a nie gdzieś tam, gdzie zakładka gorsetu Pannę Młodą na "Weselu" Wyspiańskiego cisnęła, nie w sercu, tylko tu. Na sztandarach, powtykanych wszędzie. A to Polska właśnie. Gdyby się ktoś nie zorientował jeszcze po marszach i okrzykach, to oznakujemy sobie przestrzeń graficznie, dla łatwiejszej identyfikacji (narodowej). Mimo to nadal można utyskiwać na flag narodowych (pardon, przecież mamy też osobną typografię narodową, wyrażaną w losowym i uznaniowym - duch Polski zawsze niepodległy! - zastosowaniu liter wielkich i małych, powinnam więc była napisać Flag Narodowych) niedobór, zwłaszcza kiedy użytkownicy portali społecznościowych "wywieszają" sobie na profilach flagi innych państw, w solidarności z ofiarami zamachów. Bo nigdy dość polskiej flagi. I polskiego godła. Dlatego naszą reprezentantkę na Miss Universe po prostu przebierzemy za orła w koronie.

Źródło: http://www.zeberka.pl/art/tak-wygladaja-projekty-strojow-polki-na-miss-universe-2015-38747

Na szczęście, poza flagą i godłem, mamy też w Polsce absurd i groteskę. A przynajmniej tak by się mogło wydawać, bo czasami, choć człowiek ma dyplom literaturoznawcy, trudno jednoznacznie orzec, czy mamy do czynienia z groteską i absurdem, hiperbolą czy prozą realistyczną. Na przykład czytając Masłowską:

I to nie żaden halun na bańce, żaden fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę, real tv. Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma. Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. (...) Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów. Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany. Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe. Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy jasnej jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy. (...) Chorze, no chorze wprost to wygląda, miasto mogą sputniki zrobić zdjęcie z kosmosu, paranoja. (s. 61-62)

Oni patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo takie zarządzenie  burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? - mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy się nie - mówią do mnie - to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta z mieszkańcami rasy polskiej (...). Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona wpływa. Niby nic, a raptem wszystko. (...) Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem. (...) Tak albo nie, Polska dla Rusków czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją. (s. 68-69)

 Dorota Masłowska: Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Warszawa 2002.

I choćbyśmy chcieli zapomnieć o korzeniach, wynarodowić się, skosmopolityzować - to się nie da. Bo na każdym kroku - Polska dla Polaków, Poooolskaaaaa, biało-czerwooooniiiiii. Tu jest Polska. A w ilu przypadkach Ty umiesz odmienić słowo "Polska"?

PS.: A debiutu Masłowskiej - mimo wszystko i moim zdaniem - wciąż należycie nie doceniono.

czwartek, 19 listopada 2015

Obrazki z codzienności

Chyba nie ma takiej siły, która sprawiłaby, żebym pisała regularnie. Dlatego nigdy z blogowania nie będzie piniądzów i nigdy nie zostanę twarzą rajstop, suplementów diety albo sprzętu AGD/RTV. Ostatnio siedzę głównie nad tzw. literaturą podmiotu w sprawie własnego mego doktoratu, nad kotami, które okazują się nie tak znowu różne od dzieci w wieku przedszkolnym, nad kosztorysem konferencji, który powstał już w miliardzie wersji - co jest najlepszym dowodem na to, że byłabym marną księgową, nad fejsbukowym ogarnianiem wydarzeń, w które się włączyłam i nad wózkiem w supermarkecie (choć w tym wypadku to akurat stoję i drepczę, a nie siedzę). Toteż moje życie nie obfituje w głębokie przemyślenia poboczne (tj. niedotyczące bezpośrednio prozy Magdaleny Tulli), a w efekcie - nie mam nic ciekawszego do zaprezentowania, niż kilka obrazków z codzienności.

Obrazek I

Postanowiłam dzisiaj zakupić prezent mikołajkowy dla Obywatela Małżonka. Jako że notorycznie jestem brana za smarkulę, postanowiłam na okoliczność zakupu tego prezentu ubrać się jak dorosły człowiek, żeby nie wzbudzać sensacji, kiedy zapytana przez asystenta sprzedaży bezpośredniej w czym można mi pomóc, odpowiem "szukam prezentu dla męża". Taki ze mnie przemyślny szlachcic Don Quijote z Manchy. A więc, od góry lecąc, czerwona szminka w klasycznym, obecnym na rynku od lat 50. odcieniu czerwieni "Fire&Ice". Granatowa sukienka. Kozaki na irracjonalnie wysokim obcasie, pamiątka z podróży poślubnej do Włoch - bo czyż można przywieźć z Włoch lepszą pamiątkę, niż kozaki na obcasie?! Płaszcz granatowy, po Pani Matce. Paznokć czerwony. No, jednym słowem, przebranie za dorosłą kobietę, mężatkę. Wchodzę zatem do sklepu z konfekcją męską, oglądam wystawiony towar i zagaja mnie subiekt, na oko w moim wieku, bardzo piękny obiekt męski w błękitnej koszuli i granatowym swetrze:
- Czy mogę pani w czymś pomóc?
A ja na to, z pewnością siebie:
- Szukam prezentu dla MĘŻA, chciałabym kardigan, ale cieńszy niż ten, który pan ma na sobie.
Subiekt wywala błękitne oczy, pod które dobrał sobie najwyraźniej koszulę, ale zachowując się profesjonalnie, jak go na szkoleniu uczyli, prezentuje mi dwa warianty towaru "kardigan męski ciemny". Bardzo usilnie próbuje zamaskować zdziwienie tym, że smarkacz przebrany za dorosłego człowieka chce kupić sweter dla MĘŻA. Wybieram kardigan, idziemy do kasy. Nie, wcale nie widać, że przy płaceniu obczaja mą prawicę w poszukiwaniu straconego czasu, tj. obrączki. Znalazł. Zdziwienie nie ustąpiło.

Obrazek II

Wieczór, wracamy do domu, ja płacę wysoką cenę za moją maskaradę. Mam ochotę wyć z rozpaczy w kozakach na wysokim obcasie. Czuję się jak mała syrenka z andersenowskiej baśni, która przehandlowała głos za nogi i teraz przy każdym kroku ma wrażenie, że chodzi boso po ostrzach noży. Usiłując nie krzyczeć w ciemną, katowicką noc i nie skręcić kostki na nierównym, ochojeckim bruku, mówię do Obywatela Małżonka:
- Jak kupowałam te obłędnie piękne buty w Rzymie to nie mogłeś mi powiedzieć: "kochanie, nie kupuj tego szczytowego osiągnięcia włoskiego szewstwa, bo co prawda są piękne i wyobrażasz sobie, że będziesz w nich wysoka, smukła, ponętna i z zadkiem wypiętym jak pawian, ale ty, kochanie moje, jesteś lebiodą stworzoną do chodzenia w martensach, a nie we włoskich kozakach na irracjonalnym obcasie"?!
- Ale jakbym ci tak powiedział, to byś mnie ofukała i się obraziła.
- Nie. Bo to była podróż poślubna i byłam ciężko zakochana.

Obrazek III

Przygotowujemy konferencję naukową i podjęłam się, heroicznie, działki "kosztorys". Zapomniałam, jak to wyglądało w 2013 roku i na własne życzenie zostałam najgorszą księgową w historii rozliczeń. Powstało już miliard wersji tego dokumentu i został on dwukrotnie zakwestionowany przez Instancję Wyższą. Poprawiając go dzisiaj kolejny raz, nuciłam sobie w tle Domowe Melodie: "Grażka, Grażka, weź przestań, bo do nieba nie pójdziesz"... Żart hermetyczny i to bardzo, ale znając skądinąd przekrój moich czytelników, to większość zrozumie. A uwagi Instancji w zasadzie były słuszne. Ja po prostu jestem do rzyci księgową. Nawet mimo moich zapierających dech w piersiach referencji od referentki z wydziałowego działu kosztów, która kiedyś podsumowała mój arcypoprawny opis faktury słowami "no, w końcu się pani czegoś na studiach nauczyła!". Umiem opisywać faktury (a przynajmniej umiałam), a teraz to już degrengolada, płacz, zgrzytanie zębów i tabelki z wydatkami.

Obrazek IV

Znowu jestem u weterynarza. Na przemian z obydwoma kotami. Od końca października, kiedy przygarnęliśmy Inkę, jestem z którymś albo z obydwoma kotami na raz średnio dwa razy w tygodniu w przychodni dla zwierząt. Jak nie oczko, to nosek. Jak nie nosek, to ogonek. Odrobaczanie. Szczepionka. Rzadka kupa. Jeden kot. Albo drugi. Albo oba w jednym czasie. Jedna się wyleczy, to się zarazi zaraz od drugiej. Kołomyja. Ostatnio byłam we wtorek. Z kotem młodszym na okoliczność łzawienia i kichania. Dostałam leki i instrukcję reperacji kotka, nie omieszkałam się też pochwalić, że młoda może i nie domaga, ale starsza za to jest okazem zdrowia, jutro kończymy stosowanie kropelek do oczu i oczęta kocie prezentują się pięknie. Wróciłam do domu. Oczko Szartoki, lewe, leczone, zaiste prezentowało się pięknie, duże, żółte i szeroko otwarte. Natomiast prawe, do tej pory zdrowe, wyglądało tak, jakby kot postanowił wrazić sobie w nie patyk i jeszcze nim pomajtać. Jak dzieci w wieku przedszkolnym, zarażają się od siebie błyskawicznie i naprzemiennie. Może wykupię w przychodni dla zwierząt jakiś abonament...? A może przy uporczywym leczeniu dwóch kotów leczenie trzeciego gratis i przygarniemy jeszcze jakąś kocią bidę z nyndzom?

poniedziałek, 26 października 2015

"Bo nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje"

Znacie utwór "To je moje"? Jeśli nie, to koniecznie posłuchajcie, do wyboru nowszy Kazik albo klasyczny Grześkowiak: To je moje, Silny Kazik Pod Wezwaniem, Kazimierz Grześkowiak. Niestety, niektóre charakterystyki nigdy nie przestają być celne. Solidarność społeczna jest u nas bliska zeru, zgodnie z zasadą "bo nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje". To wyjaśnia sukcesy, bądź co bądź, zarówno Korwin-Mikkego, jak i Petru. Piszę sprowokowana komentarzem, jaki przeczytałam na Facebookowym profilu znajomej, która pisała o wyniku wczorajszych wyborów. Ja tam osobiście szat nie rozdzieram - będzie tak, jak było, tylko trochę gorzej. PiS ma tę zaletę, że nie zwodzi nikogo, jak usiłowało to robić PO. Wiadomo, że nie będzie związków partnerskich, wyprowadzenia religii ze szkół, liberalizacji (albo chociaż przestrzegania obecnej...) ustawy aborcyjnej, porządku w ustawie o in vitro czy ogólnie rzecz biorąc - świeckiego państwa. Świeckiej służby zdrowia. Świeckiej edukacji. Poszanowania praw wszelkiej maści mniejszości oraz wspierania praw kobiet (w tym, przede wszystkim, praw reprodukcyjnych - wiadomo, wszystko sprywatyzować, macice upaństwowić). I przynajmniej wiemy to od początku i wiemy, czego dalej można się spodziewać. Polityki wprost z zakrystii, podlanej narodową dumą i martyrologią. Jacek Dehnel tak powiedział o tandecie martyrologicznej w naszym kraju: "Że zaleje? Dawno zalało. Teraz po prostu podnosi się poziom wód" (źródło tutaj) - i tak będzie ze wszystkim innym. Po prostu poziom wód się podniesie. Różnica jest w zasadzie taka, że PO próbuje udawać liberalną, nowoczesną partię, a PiS nie próbuje. Więc wszystko to, co do tej pory było półjawne, będzie całkiem jawne. Wszelkiej maści dziwokom mojego pokroju zostaje zacisnąć zęby, zainwestować w coś na ciśnienie i za cztery lata (a być może wcześniej) znów zagłosować z nadzieją na podobnych sobie dziwoków z fioletowym sztandarem. Ale ja nie o tym, a o komentarzu, który napisała znajoma znajomej. Otóż, parafrazując, napisała, że chociaż nie jest wyborczynią PiSu, to PO jej nie żal (mnie też nie) i ostatecznie nie będzie wiele gorzej, niż było (też tak sądzę), a takie na przykład małżeństwa homoseksualne nie są kwestią palącą. I tu we mnie zawrzało dziko. Nie odpisywałam na komentarz, bo pomimo tego, co sądzą o takich jak ja tzw. "prawacy", mam jakieś zasady, a naczelną z nich jest - nie wdawać się w pyskówki z obcymi ludźmi na Facebooku, bo to tylko przybliża do zdiagnozowanych wrzodów, a żadnych pozytywnych skutków nie przynosi. Dlatego sobie założyłam bloga, gdzie ulewam nadmiaru jadu i uspokajam ciśnienie. A więc, raz, dwa, trzy, jadymy:

Pewnie, że małżeństwa homoseksualne, czy, w wersji light, związki partnerskie, nie są kwestią palącą. Zwłaszcza, kiedy się nie jest osobą homoseksualną albo biseksualną. Dla mnie nie są kwestią palącą w ogóle - od niedawna jestem mężatką, bo mam "poprawną" orientację i to szczęście w życiu, że stosunkowo wcześnie spotkałam miłość swojego życia. Mnie ten problem nie dotyczy. Się znaczy, nie jest palący. A że sprawa wygląda trochę inaczej z perspektywy ludzi, którzy wiedzą, że mogą nigdy nie zawrzeć żadnego oficjalnego związku w jakiejkolwiek formie w swoim kraju, to już mnie nie obchodzi. To nie jest aż takie ważne. Temat zastępczy, ot co. A ważna jest gospodarka! Na przykład, "gdyby Petru mógł, oddałby Polskę w leasing do GE Money Bank" (Make Life Harder) i to jest jakiś pomysł na gospodarkę. Jak jesteś silny, sprytny i pracowity, to ciebie nie odda w leasing do GE Money Banku - bo to ty będziesz szefem GE Money Banku. Wszyscy możemy nim być. Jeśli tylko na to ciężko zapracujemy. Tak, zdecydowanie są ważniejsze i bardziej palące kwestie do rozwiązania, niż związki partnerskie osób jednopłciowych. Na przykład, ten parszywy komuch Zandberg chce zabrać wam wszystkim 75% dochodów! Swoją drogą, sądząc po facebookowym poruszeniu, sporo mamy w kraju krezusów. I jeszcze więcej ciołków, ale to akurat żadna nowość. W zasadzie, wszystko jest ważniejsze od równości małżeńskiej - zwłaszcza, że miażdżąca część społeczeństwa może sobie legalnie poślubić upatrzoną osobę. Za jej zgodą, oczywiście. Żeby się tak nie żołądkować, zacytuję Marię Janion, bo zawsze dobrze jest czytać i cytować Marię Janion. Pisząc o miłości jako filarze kultury europejskiej - miłości koncentrującej się na jednym obiekcie, będącej nie tylko pożądaniem, ale także pragnieniem tej właśnie, jedynej, konkretnej osoby, "ty - albo żadna, ty - albo nikt" - pisze też, że "miłość, która jest równocześnie wolnością i oddaniem, może połączyć ludzi w małżeństwie albo poza nim, osoby przeciwnej płci lub tej samej, jednostki różnych ras i rozmaitych stanów społecznych i majątkowych" (M. Janion: Żyjąc tracimy życie. Niepokojące tematy egzystencji. Warszawa 2001, s. 348). Jednak "jeśli wyrzekniemy się miłości w jej odwiecznym europejskim rozumieniu, stracimy jeden z najważniejszych filarów podtrzymujących naszą cywilizację. (...) Przywrócenie jej obecności, przywrócenie właściwego jej ideału wolności i oddania musiałoby się stać powrotem do wyobrażenia osoby, jej niepowtarzalności, niezamienialności, jedyności, tej osoby, która tkwi u podstaw Europy" (s. 356-357). Więc jeśli jeszcze mamy w Europie jakichś straceńców, którzy chcą umacniać europejską wizję osoby i miłości i wspólnym wysiłkiem podpierać ten filar cywilizacji, to czemu im nie pozwolić publicznie i prawnie zadeklarować "ty - albo żadna, ty - albo nikt"? To jest paląca sprawa. Teraz uwaga, odrobina sentymentalizmu i tandety: bo cóż jest ważniejszego na tym świecie niż to, że ludzie, mimo wszystko, jeszcze się kochają? A więc apeluję: wyjrzyjmy czasem poza swoją zagrodę, bo tam są ludzie. Świat nie kończy się za stodołą, a wspólnymi siłami można więcej, niż w duecie "ja ze szwagrem". I z korzyścią dla wszystkich, a nie tylko dla siebie samych.


niedziela, 11 października 2015

"Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi!", czyli nie wiesz kiedy odnajdziesz swoją magdalenkę

Uderzyła mnie dzisiaj w twarz moja dorosłość. Szłam po supermarkecie, pchając przed sobą wózek, stukając butami na obcasie, w spódnicy, która nie podoba się mojej siostrze i w płaszczu zwężanym po mojej matce. I nagle uderzyło mnie to, że mam 25. lat, męża, tytuł magistra, kozaki na obcasie i idę przez supermarket, żeby kupić wędzoną makrelę. Kiedy to się właściwie stało?! Jestem dodatkowo w takim wieku, że moje koleżanki z liceum także wychodzą za mąż albo już wyszły i teraz spodziewają się dziecka. Widzę to wszystko na fejsie i serce roście. A wzięło mnie tak sentymentalnie, bo po powrocie z supermarketu (z makrelą) przeglądałam katalog firmy Avon, z której katalogami nie miałam kontaktu od liceum. A teraz zdarzyło się tak, że przyjaciółka mojej siostry sprzedaje te kosmetyki i zrobiłam sobie wizualną podróż sentymentalną. Właściwie niespecjalnie mnie to ruszało na początku - zamówiłam kredkę do oczu i waniliowe kosmetyki do ciała, bo pasjami uwielbiam kosmetyki waniliowe. Ale dzisiaj natrafiłam na pachnącą karteczkę z perfumami "Incandessence", co okazało się być proustowską magdalenką. Przed oczami przeleciało mi w trybie przyspieszonym całe liceum. Które, jak się okazało, pachnie dla mnie "Incandessence". Próby teatralne w starej kotłowni w szkole. Fajki palone w bramie na Stawowej. Baleriny z H&M, czarne, z czaszkami w środku - nigdy nie miałam tak wygodnych balerin, regularnie zadeptywanych co weekend na kolejnych imprezach w "Strasznym Dworze", który był wtedy jednym z nielicznych klubów w Katowicach. A Cafe Zaszyta jedną z niewielu knajp. Kiedy jeszcze nie było zakazu palenia w lokalach, więc po każdym listopadowym wieczorze w pubie człowiek śmierdział jak stary Kubańczyk. Kiedy miałam czarny golf, grube czarne oprawki i marzenie, że kiedyś będę jak Kazimiera Szczuka, tyle że bez wady wymowy. Kiedy jeszcze mi się chciało chodzić na pomarańczową trasę Kultu. I kiedy S., świadek na naszym ślubie, był dla mnie tylko kolegą z Internetu, którego znałam wyłącznie ze zdjęć i długich rozmów na Gadu-Gadu. Gadu-Gadu! Dobry Jeżu Anaszpanie, ileż ja tam egzystencjalnych rozmów odbyłam! Ile drżeń serca przy zmieniających się kolorach słoneczek! Rozwodnione tyskie w każdej knajpie, waniliowe papierosy, smak błyszczyka z Maybelline. Zapach materacy przy sali gimnastycznej. Czerwony nos i podwiewający kieckę zimny wiatr na 11. listopada, kiedy stałam w poczcie sztandarowym III LO pod pomnikiem konnym (jak głosi legenda, natchniony rzeźbiarz uczynił z Kasztanki ogiera - bo przecież wielki dowódca musi jeździć na ogierze - i na szybko odpiłowywano Kasztance zbędne atrybuty) wąsatego Marszałka. Mapa Imperium Rzymskiego, która wisiała w naszej klasie nawet w momencie, w którym uczyliśmy się o II wojnie światowej. Nieco przerażający półmrok pracowni geograficznej, w którym czaiła się prof. D., zawsze obstawiona milionem map i wykresów, kolorową kredą i globusami. Nurkowanie w koszach i między wieszakami lumpeksu w Superjednostce, z charakterystycznym smrodkiem ciuchów z lumpa. Wiedziona przeznaczeniem, wydałam jakąś astronomiczną kwotę na "Teorie literatury XX wieku. Podręcznik" Burzyńskiej i Markowskiego w EMPiKu. Wtedy nie miałam pojęcia, kim są Burzyńska i Markowski. Teraz mogę z detalami opowiedzieć, jak Markowski dał w twarz znanemu pisarzowi i jaka wynikła z tego awantura. A "Teorie literatury XX wieku" czytałam od deski do deski, kilkakrotnie, od przodu, od tyłu i na wyrywki. Rok, w którym poznałam zascenie teatru Korez, jadłam najlepsze lody w Turynie i myślałam, że będę kiedyś reżyserką. Kiedy wydawało mi się, że jestem strasznie poważna i strasznie dorosła i zaczytywałam się Kurtem Vonnegutem. Długi sweter w czarno-czerwone pasy i wiśniowe martensy, które miałam od gimnazjum, a które rozpadły się dopiero w zeszłym roku. Złamany obcas w dniu odbierania świadectw.

Jesień za oknem, zmarznięte stopy, makrela w lodówce i "Incandessence" wciągane łapczywie ze stron katalogu i oto proszę - człowiek robi się sentymentalny i go bierze na wspominki. Czy cofnęłabym się do tych czasów? BROŃ BORZE! Więc czemu poważnie rozważam zakup tanich perfum tylko po to, żeby je wąchać raz po raz...?

niedziela, 4 października 2015

Disco polo(nistyka)!

Jak zapewne Czytelnikom już wiadomo, jestem z wykształcenia polonistką, doktorantką Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej. Więc, jak mawia prof. K., "moim zawodem jest Polska", w całej rozkosznej dwuznaczności tego stwierdzenia. Niezmiennie fascynuje mnie fenomen disco polo. I choć nie mam żadnych kompetencji, żeby wypowiadać się o disco polo z perspektywy muzykologicznej, niemalże żadnych, żeby wypowiadać się z perspektywy folkloroznawczej czy socjologicznej, zaryzykuję dziś podzielenie się kilkoma moimi obserwacjami i fascynacjami. Będzie też sporo o tekstach, rymach i potędze Matki Filologii i córy jej, Poetyki Opisowej. Kto ciekaw, niech czyta dalej.

Otóż disco polo wróciło do łask. Z mojego okresu licealno-osiemnastkowego pamiętam, że disco polo owszem, bywało na imprezach, ale raczej, jak to mawia młodzież, "dla beki". Czy, jak mawiają hipsterzy, ironicznie. Poleciało jakieś "Jesteś szalona", tłum ruszał w tany, ale wiadomo było, że to tak trochę z przymrużeniem oka. No nie na serio przecież. A przynajmniej nie w moim środowisku, na które składali się głównie uczniowie "elitarnych" i "prestiżowych" liceów katowickich - każdy oczywiście przekonany o supremacji już to Mickiewicza, już to Kopernika, już to Konopnickiej. A teraz disco polo wróciło do łask otwarcie i przeżywa szalony renesans w klubach. Tak przynajmniej donosi mój szpieg w krainie clubbingu, Siostra Ma Anna. I to właśnie Siostra Ma Anna podrzuciła mi arcydzieło w postaci utworu "Ona czuje we mnie piniądz" zespołu Łobuzy. Obejrzenie tego teledysku będzie konieczne do dalszej lektury tego wpisu, więc obejrzyjcie "Ona czuje we mnie piniądz" i wróćcie do lektury.

Obejrzałam to i spłakałam się ze śmiechu, rozpoznając utwór jako parodię. Podzieliłam się moją refleksją z Anią, która powiedziała, że to nie jest parodia. Bo na imprezach to leci i ludzie tańczą do tego i słuchają całkiem na serio, jak każdego innego disco polo w rodzaju "Słodka kotka" czy "Ruda tańczy jak szalona". Zaczęłam więc śledztwo i udało mi się ustalić, że zespół Łobuzy nagrał tylko jeden utwór, ale za to znaleźli się na liście hitów radia VOX, specjalizującego się w disco polo. I że zespół składa się z muzyków Eweliny Lisowskiej (tej, co włączała niskie ceny w Media Expert) i Dawida Kwiatkowskiego. Jak ustaliło moje dalsze śledztwo, Lisowska i Kwiatkowski to gwiazdki muzyki pop, ale nie disco polo. Zaczęłam więc, jak Matka Filologia i córa jej Poetyka Opisowa nakazują, szukać wyznaczników tekstowych - bo autorskie już mamy, Łobuzy to nie zespół sceny disco polo, zresztą, co to za pseudonimy: Discomił, DJ Yalla i DJ Yolo, a żart profesjonalnych muzyków. Doceniam natomiast pseudonim Discomił: jest kwintesencją disco polo, z przedrostkiem disco i końcówką -mił, charakterystyczną dla słowiańskich imion. Perfekcyjny w tym kontekście. Jak całe disco polo, jest wypadkową naszego przaśno-siermiężno-pszenno-buraczanego folkloru wiejsko-miejskiego i naszych wyobrażeń o zachodnim clubbingu i zabawie. Jak mawia mój znajomy ze studiów, Polska jest Radomiem Europy. A jeśli chodzi o wyznaczniki tekstowe, to jest nim przede wszystkim tytułowy "piniądz", zwrot tyleż gwarowy, co kolokwialny. W zwrotkach pojawiają się charakterystyczne dla disco polo rymy dokładne, często gramatyczne, np. dyla - krokodyla, błyszczy - zapiszczy, skanuję - obserwuje itd. Por. z rymami "szalona - ona", "lalę - wspaniałe", "kotka - słodka - fotka - frotka - toto lotka" (źródła: "Ruda tańczy jak szalona" oraz "Słodka kotka", absolutny majstersztyk). Jednak to, co wybija się w tej strukturze, to niezwykle pomysłowy, refrenowy i często powtarzający się rym "piniądz - Beyonce", wypowiadany jako "bijons". To mój koronny dowód na to, że utwór ten jest parodystyczny. Zrymować kolokwializm z niepoprawnie wymawianym imieniem gwiazdy pop w sposób niedokładny - no sorry, to przewyższa możliwości piewców słodkich kotek. Dodatkowo mamy sygnały w teledysku: dmuchany krokodyl, przebijające symbole dolarów oraz sam gwarowy "piniądz", pokazujący dystans autora do opisywanej w tekście sytuacji - podrywu w dyskotece. Ponadto, kaman, szota jej funduje i po tym czuć ten "piniądz"?! Litości... Jakby modżajto jakieś, to ja rozumiem, ale szota?! To, jak mawiają miłośnicy anglicyzmów, "opcja budżetowa". Jako że utwór został wypuszczony w lipcu i, jak deklarują ironicznie autorzy, klip został nakręcony w Dubaju - o czym mają świadczyć stroje "na szejków", ostrze satyry zostało wycelowane w "dubajskie modelki" - pośród dziewczyn oddających się szejkom za grube miliony miały być ponoć także polskie gwiazdki (można o tym poczytać tu, na ile to jest prawdziwe - nikt nie wie...).

Inna sprawa, że ta parodia (a raczej - pastisz) została odczytana poza kontekstem parodystycznym i znalazła się na listach przebojów disco polo. Nie pierwszyzna to - parodiujący boysbandy utwór T.Love "Chłopaki nie płaczą", choć jest bardziej czytelny jako parodia, jest bodaj najpopularniejszą piosenką T.Love, poza "Warszawą", a z kolei "Trzepała Zośka dywan" jednym z hitów Kukiza i Piersi (i nie mógł przy parodiowaniu radiowych hitów pozostać...?).

Polonistyka jest królową - gdzie indziej nauczyłabym się tyle o rymach i mogła to wykorzystać do słuchania disco polo?! A samo disco polo jest czymś rdzennie polskim na bardzo głębokich pokładach. Nie ma się czego wstydzić - więc bez zgrywania się, kochani, i następnym razem jak usłyszycie "Jesteś szalona", to nie wybrzydzać, nie marudzić, nie udawać, że wolimy jakieś dark electro, tylko ruszyć w tany, bo to niemalże patriotyczny obowiązek. Nie prześnijmy kolejnej rewolucji - rewolucji disco polo(nistyki)!

czwartek, 1 października 2015

Drogeryjne macantki, czyli jak liberalna ironistka skłania się ku krwawym karom cielesnym

Uwielbiam kosmetyki. Każdy ma jakieś słabości. Ja uwielbiam kosmetyki, ze szczególnym naciskiem na szminki. Lubię używać, kupować, oglądać, mieć. Uspokaja mnie to. Po ciężkim dniu, jeśli nie mogę jechać do stajni i zabrać kopytnego do lasu, zrelaksować się miarowym przesuwaniem szczotki po końskim grzbiecie, posłuchać, jak szumi las i wygalopować frustracji na łące, oglądam kosmetyki. W Internecie na przykład, wchodzę sobie na strony internetowych drogerii i oglądam. Nie żeby od razu kupować, po prostu sam ich widok mnie uspokaja. Jak już pisałam, każdy ma jakieś wstydliwe słabości. Lubię robić zakupy w drogerii. No, tak mam i trudno. Trzymam nałóg w ryzach, nie kupuję za dużo, nie przysypują nas hałdy cieni do powiek i z szuflad nie wysypują się róże do policzków. I jedyne, co odbiera mi przyjemność z mojego grzesznego nałogu, to drogeryjne macantki. Babony, które jak niewierny Tomasz, muszą wrazić paluch w kosmetyk, bo inaczej nie uwierzą, że zaiste jest na półce i można nabyć za walutę krajową. Ileż razy zdarzyło mi się kupić tusz do rzęs, który zmienił formułę z nowoczesnej, płynnej, na nieco retro - w kamieniu, bo drogeryjna macantka musiała go otworzyć z miesiąc temu i tak sobie wysychał na półce, aż go nie kupiłam. Albo znaleźć szminkę, która wyglądała na ugryzioną. Przez niedźwiedzia, oceniając po odciskach szczęki.  W niektórych drogeriach foliują kosmetyki albo obklejają je taśmą klejącą. Ale drogeryjnej macantki nic nie powstrzyma. Dlatego jeśli się zdecyduję na zakup czegoś, to najpierw, zanim zaniosę to do kasy i pozbędę się uciułanego grosza, otwieram i sprawdzam, czy ktoś nie wraził palucha w mój krem do ciała. Albo nie przejechał sobie szminką po ręce. Albo, co gorsza, po ustach. Nie upaćkał nakrętki błyszczyka. Uratowało mnie to kilkakrotnie przed zakupem takiego towaru drugiej świeżości. Doprowadza mnie to do szału, owszem, ale jestem zawodowo, jako humanistka, wykształcona do podejmowania niekończących się prób zrozumienia człowieka. I choć uważam otwieranie kosmetyków przeznaczonych na sprzedaż (nie testerów, kosmetyków przeznaczonych na sprzedaż! choć wystawiony tester i tak nie chroni wystawionych na sprzedaż sztuk przed zmacaniem przez armię drogeryjnych macantek) za rzecz naganną i nie do obrony, to z zawodowego obowiązku jestem w stanie zrozumieć, dlaczego macantki to robią. Oto, co wymyśliłam:

- bo muszą sprawdzić, jak wygląda kolor podkładu / korektora / szminki,
- bo muszą wiedzieć, jaką ma konsystencję,
- bo muszą wiedzieć, jak pachnie (chociaż odrywanie aluminiowych zabezpieczeń w kremach do ciała, żeby sobie je poniuchać, uważam za grube przegięcie),
- bo daje im to namiastkę posiadania tego kosmetyku, gdyż...
- ...są zachłyśnięte późnokapitalistycznym nadmiarem dóbr i usług, a że nie są Kim Kardashian i nie mogą mieć ich wszystkich, to chociaż wszystkich osobiście dotkną.

Ale dzisiaj macantki przeszły same siebie. Otóż kupiłam w drogerii wazelinę. Zwykłą, najzwyklejszą wazelinę w plastikowym słoiczku. Przezroczystą, bezzapachową, pozbawioną absolutnie jakichkolwiek bajerów. WAZELINĘ. Otwieram ją w domu, celem aplikacji na odrapany od ciągłego smarkania nos i co widzę? Odcisk palucha z malowniczym rozmazem. Taki znak, taka wiadomość, "Tu byłam, Ilona". I ogarnęła mnie pasja. Dziki szał. Furia. No kto maca bezzapachową wazelinę w ekonomicznym opakowaniu?! Nie pachnie, ma konsystencję, no... WAZELINY! Nie ma w niej nic, co trzeba sprawdzić przed zakupem, bo jest to najzwyklejsza WAZELINA, nieobiecująca, że uczyni nas pięknymi, młodymi, pachnącymi albo stylowymi. WAZELINA, do kroćset!

Dlatego postuluję, aby drogeryjne macantki karać, jak onegdaj karano złodziei. Odrąbaniem ręki, która została zanurzona w niebędącym testerem kremie, podkładzie, po której jeżdżono różowobeżową szminką. Na miejscu i przy świadkach. Przysięgam, jak następnym razem zobaczę w moim pobliżu drogeryjną macantkę, to o ile nie będę mieć przy sobie ostrego narzędzia do odrąbania ręki, wytargam za kłaki, że mnie Ilona razem z Żanetą do końca życia popamiętają. I jeszcze ostrzegą Mariolę, że w Rossmannie jakaś furiatka kłaki ludziom niezbyt dobrej woli wyrywa.


Wnioski: nie otwierajcie kosmetyków w drogeriach, bo nigdy nie wiecie, kiedy ktoś wam za to wyszarpie wszystkie kłaki z głowy, odreagowując w ten sposób wszystkie swoje smutne frustracje. Dziękuję za uwagę.


środa, 16 września 2015

Wyszłam za mąż, zaraz wracam

Przerwa w nadawaniu spowodowana była zamążpójściem piszącej, które to zamążpójście okazało się bardzo absorbujące - czas, uwagę i pieniądze. Cipca ślubnego się nie uniknie. Można tylko minimalizować straty. I choć na ślubie i przyjęciu cieniem położyły się znaczące nieobecności bliskich nam ludzi, którzy żadną mocą nie mogli z nami być tego dnia, to wyszłam za mąż i nie zwariowałam. Chyba. I teraz z pozycji ekspertki, o małżeńskim stażu wynoszącym, uwaga, 12 dni, będę się wypowiadać o organizacji przyjęć. I małżeństwie. I wariactwie. Jak było widać w poprzednim wpisie, bez nerwów się nie obyło. Bez drobnych katastrof też.

Po pierwszej, nie ufajcie kosmetyczkom. Ja już żadnej nie zaufam. W kwestii urody i pielęgnacji jestem samosią. Czytam w Internetach, oglądam filmik instruktażowy i robię wszystko sama. Tylko włosy ścina mi nieoceniona imienniczka z salonu na ul. Jankego. Ale ślub to ślub i lepiej niektóre rzeczy oddać w zarząd armii profesjonalistów. Nie ma nic gorszego, niż profesjonaliści. Fryzjerka, jak zawsze, stanęła na wysokości zadania, a zadanie nie było łatwe - uczesać na ślub kogoś ściętego, jak ładnie mówią na to cięcie w krajach anglojęzycznych, na "pixie" - chochlika, to wyzwanie. Ale pani Agnieszka ze wszystkim sobie poradzi. W wyczarowaną przez nią konstrukcję wsunęłam opaskę z kamyczkami i było cudnie. We władanie profesjonalistek postanowiłam też oddać stopy i dłonie. Błąd. Trzeba było zrobić to chałupniczo. Mało, że ponoć pancerny lakier hybrydowy, który miał wytrzymać na moich paznokciach w stanie nienaruszonym trzy tygodnie, rwanie włosów z głowy oraz układanie kostki Bauma we wszystkich mały miasteczkach w Polsce gołymi ręcami, zaczął odpryskiwać już dzień po nałożeniu. Mało, że zabieg momentami był bolesny, bo kosmetyczka postanowiła rozprawić się ze wszystkim ogniem, mieczem i acetonem. Moje mikrostopy w rozmiarze 35 okazały się jednak zbyt dużym wyzwaniem. Niemal na każdym placu zostawiła mi strupki przy paznokciach. Takiej sieczki na stopach to nie miałam chyba nawet wtedy, kiedy nosiłam glany w upalne lato anno Domini 2004. Dobrze, że szłam w czółenkach, bo gdyby to były sandały, zalałabym się rzewną łzą. Nigdy więcej nie pójdę do kosmetyczki. Ze szczególnym uwzględnieniem manikiurzystek. Jak wściekła na wszystko opowiadałam o tej sieczce ze stóp mojemu ojcu, on jak zawsze wykazał się empatią:

Ja: No i mam sieczkę ze stóp. Co za babon, a niby to miała być profesjonalistka!
Ojciec: No ale wiesz... Może to jest jakaś, nie wiem, ekonomistka albo specjalistka od PR, która nie znalazła pracy w zawodzie i zrobiła kurs na kosmetyczkę...
Ja: To znaczy, że jest do dupy w aż dwóch wyuczonych zawodach.

Dobrze, że pomalowałam się sama, bo po doświadczeniach z manikiurzystką podejrzewam, że mogłabym wyglądać jak drag queen po całonocnym show w najbardziej podłym klubie w południowej Arizonie. I choć kultura drag mnie fascynuje, to nie na tyle, żeby stać się marną kopią kampowej kopii. Nie dla mnie ten poziom postmoderny.

Po drugie, nie ufajcie urzędnikom. Wydaje wam się, że tacy jesteście świeccy, nowocześni i hop do przodu, że jak weźmiecie sobie ślub cywilny, to nie czekają was żenujące przemowy celebrującego wasz ślub? Błąd! Może jak pojedziecie sobie do Słupska, żeby was nie do końca świętym węzłem związał Biedroń, to wam to nie grozi. W każdym innym przypadku bądźcie gotowi na:
- seksizm,
- żenujące żarty prowadzącego,
- cytaty z czapy,
- obraźliwe uwagi,
- homofobiczne spostrzeżenia dotyczące małżeństw
... i wiele innych w pakiecie. My to otrzymaliśmy od kierownika USC. Który się spóźnił, miał przekrzywiony łańcuch, zrobił z naszego ślubu szopkę (i to nie bożonarodzeniową w stylu krakowskim) i dostarczył tematów do żartów i dyskusji zgromadzonym pracownikom, studentom i doktorantom Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej UŚ, którzy przybyli tłumnie. Podobno wśród gości szły zakłady, czy rzucę się na urzędnika z szałem i czy w końcu przestanę się uśmiechać. Teraz to się z tego śmiejemy, no bo cóż począć? Płakać? Najważniejsze, że jesteśmy małżeństwem. Ale dla tych, co nie byli, a być chcieli, zaprezentuję poniżej krótki wyciąg z przemowy urzędnika wraz z komentarzem:

- "Mężczyzna musi być silny, mężny i logiczny, choć nigdy nie zrozumie uczuciowego, emocjonalnego świata kobiety, to te światy będą się uzupełniać" - jestem przekonana, że słyszałam wtedy chichot Moniki i Sary, a także czołowych szyderczyń dżenderowych, reprezentujących Zakład Literatury Poromantycznej oraz Zakład Literatury Baroku i Dawnej Książki.
- "Poznali się na studiach i zamiast uczyć się do egzaminów, patrzyli sobie w oczy. No ale jakoś te egzaminy zdali..." - tak było, potwierdzam. A stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia otrzymałam za to, że znalazłam heteroseksualnego mężczyznę na filologii polskiej. Rzadki ponoć okaz. Jak mawiała nieoceniona Małgorzata Szalona Filolożka, faceci na filologii najczęściej mają już chłopaka na kulturoznawstwie.
- "Małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny i bronimy tego jak niepodległości" - abstrahując od moich i Obywatela Małżonka poglądów na ten temat (a brzmią one: miłość nie wyklucza, małżeństwa i żenujące wpadki ślubne dla wszystkich!), poczułam, jakby mi ktoś lodu nasypał do trzewi. Przede wszystkim ze względu na bardzo bliskie mnie i Obywatelowi Małżonkowi osoby na sali. Które są jedną z najbardziej uroczych par, jakie nosiła ta ziemia. A przed którymi się tej instytucji małżeństwa broni "jak niepodległości".
- mój Obywatel Małżonek ma mieć szpony jak orzeł na godle Polski - na sali reprezentowany przez dywan, na modłę radziecką powieszony na ścianie - aby bronić swojego gniazda jak Ojczyzny. Nasuwa mi się tylko jedno: ojaprdle. Godło na dywanie już nam zostało przyobiecane jako podarek ślubny. Od dżenderowej szyderczyni Pawiana przy Drodze.
- "Bo jeden plus jeden daje w tym wypadku jedenaście. A jak będziecie mieć dzieci, to 111. A jak więcej dzieci, to więcej jedynek, które tworzą całość" - nie wiem, czy dobrze przytoczyłam, bo się zagubiłam jakoś w tej algebrze. Ale ja nigdy nie byłam orłem (ze szponami) z matematyki. I to Obywatel Małżonek ma być silny i logiczny. Może mi, biednemu głupiątku, kiedyś objaśni te zawiłości matematyczne.
- "Faceci są wzrokowcami i mąż musi być jak Książę w <<Małym Księciu>> - będzie widział wszystkie te piękne róże wokół i będzie widział, że są tak piękne albo piękniejsze od jego róży. Ale on nie zostawi swojej róży, bo jest za nią ODPOWIEDZIALNY!" - no biedny ten mój logiczny, a zarazem prosty i wiecznie pobudzony przez doznania wzrokowe Obywatel Małżonek. I jedyne, co go trzyma przy mnie, to poczucie odpowiedzialności. Bo pokusa czeka na każdym rogu. A facet, to wiadomo. Wzrokowiec i naturalny poligamista.

Sypał jeszcze jak z rękawa cytatami z "Małego Księcia", "Człowieka Ringu" (sic!) i Gałczyńskiego. Gałczyński był najbardziej na miejscu - w końcu to wszystko przypominało "Teatrzyk Zielona Gęś". Czekałam, aż zza węgła wyskoczy na przykład Porfirion Osiełek albo Hermenegilda Kociubińska. No, ale będzie co wspominać. Goście też łatwo nie zapomną tego ślubu. Ale jeśli to miała być reprezentacja powagi urzędu i powagi instytucji małżeństwa, które w Polsce jest ponoć święte i traktowane z czcią nabożną jako podstawa zdrowego społeczeństwa, to brak mi słów. Groteska widać weszła nam w krew.

Po trzecie, nie ma ślubu bez disco polo. Nawet jeśli ułożyliśmy własną playlistę na przyjęcie. Braki pośpiesznie uzupełnił Pan Samochodzik, który w drodze na ślub puszczał nam ckliwe, sentymentalne ballady pseudorockowe o miłości, a w drodze na przyjęcie miłosne disco polo. Disco polo nie unikniesz. Dziedzictwo muzyczne szanuj i do ludu się zbliż, a nie się teraz wyzłośliwasz, niby lewicowa humanistka, a proszę, z pogardą dla muzyki klasy pracującej. Wyszło szydło z worka.

Przydługi ten wpis skończę tylko uwagą, że z fryzury, która miała przetrwać 24 godziny ślubu i przyjęcia, a więc była utrwalona wedle procedur opracowanych przez niemiecki przemysł ciężki (nie mogę się uwolnić od tego Różyckiego, no nie mogę...), bardzo trudno wydłubuje się ryż jaśminowy. Ostatnie ziarenka spłynęły dopiero po namaczaniu tej konstrukcji dnia następnego rano... I jak w ostatniej księdze "Pana Tadeusza" - "Kochajmy się!".

środa, 26 sierpnia 2015

"Kiedy rozum śpi, budzą się demony..."

Przerwa w nadawaniu spowodowana była tym, że w moim życiu nie działo się nic szczególnie interesującego bądź pobudzającego do pisania. Niestety, moje życie codziennie nie jest tak fascynujące, jak innych blogerek i nie wszystko, co się dzieje w moim życiu, warte jest zdjęcia i notki. Ostatnio na przykład głównie pisałam artykuł o literackich celebrytach i napłodziłam tego 22 strony, dziś czeka mnie korekta. Na myśl o tym jest mi słabo. Spędziłam dwa miesiące, skrzętnie katalogując wpisy na Pudelku o pisarzach. I przygotowywałam się do ślubu. Właściwie wszystko jest dopięte, pozostały już drobne, kosmetyczne sprawy, wieczór panieński i wyjść. Za mąż. Niestety, zauważyłam niepokojące symptomy w moim zachowaniu i w moich snach. Otóż intensywnie śnię ślub. Zawsze w jakichś fatalnych wariantach i o krok od katastrofy - albo po prostu śnię katastrofę - i z ulgą budzę się na nieco zdezelowanej kanapie BEDDINGE obok narzeczonego, dochodząc do wniosku, że to był tylko zły sen i ostatecznie wyjdę za właśnie tego mężczyznę, który śpi obok z porozrzucanymi po poduszce czarnymi lokami i kotem zwiniętym na klatce piersiowej. I zdążę. Na pewno zdążę.

Sen I

Śni mi się, że z niczym nie wyrabiamy. Nie zdążyłam pójść do fryzjera, więc na głowie mam kompozycję własną, a na dodatek "bad hair day". Nie miałam czasu zrobić sobie mojego dopracowanego, sumiennie zaprojektowanego i przećwiczonego makijażu, więc tylko pociągnęłam rzęsy dwa razy tuszem, a usta bezbarwną pomadką (makijaż typu "dwie grahamki i pełnoziarnisty krojony poproszę"). Zapomniałam założyć moją piękną opaskę z kamyczkami i jestem wściekła, bo to jedyna okazja w moim życiu, żeby założyć tą śliczną opaskę z kamyczkami. Przyjeżdżamy na miejsce, tacy nieco niedorobieni, zziajani i i tak spóźnieni, urzędnik na nas krzywo patrzy... I wtedy gdzieś zza węgła wychodzi Piotrek, świadek Janka i jego kuzyn. Piotruś uśmiecha się szeroko i bardzo przyjemnie. Ubrany jest bardzo modnie i bardzo elegancko. Zakładając, że mamy XVIII wiek. Ma białą peruczkę z loczkami, upudrowaną twarz i różowe poliki. Turkusowy, wzorzysty surducik. Koszulę z żabotem i wystające, koronkowe mankiety. Wielki, kurka siwa, pierścień z oczkiem. Złote pantalony, białe podkolanówki i buty na obcasie i z klamerką. Złotą. Ponadto podpiera się laseczką. Budzę się zlana potem.

Sen II

Śni mi się, że zajeżdżamy pod urząd, a tam pustka. Stoją tylko świadkowie, jacyś tacy smutni, szarzy, brzydcy jacyś, jakby żywcem wyjęci z kina moralnego niepokoju. W ogóle cała sceneria jak z kina moralnego niepokoju. Rodzice też, moralny niepokój. A poza tym - nikogo. No, po prostu nikogo. Nikt nie przyszedł. Dalsza rodzina, przyjaciele, 3/4 Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej, no po prostu nikt nie przyszedł. W grobowej i moralnie niepokojącej atmosferze bierzemy ślub. W równie grobowej i moralnie niepokojącej atmosferze, a ponadto nie w ładnej restauracji, a w obskurnym barze szybkiej obsługi z boazerią na ścianach i menu wypisanym na tekturowej tacce od frytek siorbiemy barszcz z tytki. Budzę się zlana potem.

Sen III

Śni mi się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Ja wyglądam jak milion dolarów na wysoko oprocentowanej lokacie, Luby, jak to Luby, wygląda jak dwa miliony dolarów, odsetki rentiera i Jon Snow w garniturze. Goście dopisali. Wszyscy się do mnie uśmiechają. I już mamy wchodzić na tę salę, kiedy moje dwa miliony dolarów, odsetki i Jon Snow w garniturze w jednym znikają. No nigdzie go nie ma. Ślub trzeba brać, a pan młody zniknął. Jestem bliska załamania. Ale prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Z pomocą rzuca się niejaki Adam Barabasz, kolega ze studiów, który ofiarnie proponuje, że skoro pana młodego nie ma, a czas goni, to on w zastępstwie się ze mną ożeni. I że nikt się nie zorientuje, na spokojnie. Ocieram łzy, trochę mi to nie w smak, bo ostatecznie, choć Adam jest miłym kolegą, to chciałam wyjść za Janka. Ale robię szybki rachunek zysków i strat, na konto Adama doliczając, że za darmo będzie mnie uczył francuskiego i ostatecznie ocieram łzy i z mieszanymi uczuciami wychodzę za Adama. Janek zjawia się tuż po ceremonii. Na fajce był. Budzę się zlana potem, ale obok Janka, więc zasypiam ponownie.

Codziennie trę zęby mieszanką białej glinki z Ukrainy i sody oczyszczonej, raz po raz zapytując Janka, czy mam dostatecznie białe zęby, żeby się ze mną ożenił. On prycha i mówi, żebym nie przesadzała, bo hollywoodzka biel z błękitnym połyskiem a la Tom Cruise mu się nie podoba. A poza tym nie mogę mieć za białych zębów, bo on będzie wyglądał głupio przy mnie. Pierwszy raz od studniówki idę na profesjonalny manikir do kosmetyczki. I na czesanie do fryzjera. Nauczona doświadczeniem mojej matki, poszłam na fryzurę próbną, chociaż mojej fryzjerce o oczach smutnego jamniczka ufam - ona wie, co ja mam na myśli i czego chcę. Moja mama w roku '88 nie poszła na fryzurę próbną. Nie poszła też do swojego fryzjera. Poszła do tego, którego miała najbliżej bloku na ul.Miłej na Giszowcu. I wyszła z czymś, co Tomasz Różycki w "Dwunastu stacjach" nazwał szczytowym osiągnięciem niemieckiego przemysłu ciężkiego - śląską fryzurą odświętną. Wyglądało to mniej więcej jak blond chałka, natapirowana i utwardzona lakierem do włosów. I tak moja matka wyszła za mąż z żydowskim wypiekiem na głowie. Człowiek uczy się na błędach, a powinien na uniwersytecie, jak mawia mój Ociec. Który z kolei ze ślubu ma bardzo korzystne zdjęcia, na których ma szeroko otwarte oczy i brwi podjeżdżające mu pod linię włosów. Ręce mu się pomyliły i moja mama szepcze do niego "Jasiu... Jasiu... NIE TA RĘKA". Na wszelki wypadek przećwiczyłam z moim Jankiem ręce. Jak na próbach przed inauguracją roku akademickiego, kiedy starannie wyselekcjonowana grupa świeżo upieczonych studentów i doktorantów powtarzała, którą rękę podać rektorowi, a którą odebrać indeks. Cztery razy. I jeszcze dla pewności tuż przed inauguracją.

Nie da się wyjść za mąż i nie zwariować. No, po prostu nie da się. Próbowałam i zaświadczam - nie ma takiej opcji. Rozdeptuję codziennie moje buty na obcasie. Te dodatkowe dziewięć centymetrów sprawi, że nie będę wyglądać jak Bubamara przy Grdze Piticiu Młodszym. Kto nie widział "Czarnego kota, białego kota", niech sobie zobaczy, o: tak się właśnie poznali.

poniedziałek, 13 lipca 2015

"Czy można etycznym pisarzem być i o paznokcie mieć staranie?"

... czyli słów kilka o pewnej awanturce literacko-medialnej. Parafraza z Puszkina otwiera ten tekst, a dorzucić pragnę kilka swoich uwag i spostrzeżeń w sprawie tzw. "Twardochgate", licząc na to, że skoro dołączę do licznego zastępu odwalających za Szczepana Twardocha lwią część roboty przy promowaniu mercedesów, sam wielki pisarz da mi się karnąć albo przewiezie mnie po pilchowickich bezdrożach. Nagrodę tego typu mogę scedować bez żalu na jakąś większą fankę jego twórczości, zaczesu i szczęki jak kowadło. Ale - od początku.

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że Twardocha - prozaika cenię (no, przynajmniej od pewnego momentu w jego twórczości... a że o wczesnych dziełach - a było ich trochę - sam pisarz pragnie elegancko milczeć, to ja też spuszczę na nie miłościwą zasłonę milczenia). Nie żebym zaczytywała się pasjami, bo pasjami to ja się zaczytuję w innych pisarzach młodszych i średnich pokoleń (na mojej prywatnej, subiektywnej i niepoukładanej liście faworytów są Magdalena Tulli, Dorota Masłowska, Michał Witkowski i Jacek Dehnel; może i nieco egzotyczny kwartet, ale cóż - eklektyzm górą!). Ale uważam Szczepana Twardocha za naprawdę dobrego pisarza. Który włożył w siebie mnóstwo pracy, bo powieści pisze coraz lepsze, widać, że pracuje nad prozą, efekty tej pracy są naprawdę świetne. Proza jednak nie jest jedynym obszarem, w który Twardoch włożył masę pracy, wysiłku i samozaparcia. W siebie też włożył. Kto ciekaw, ten na Pudelku może prześledzić fazy larwalne pisarza, niezbyt (delikatnie mówiąc) atrakcyjne. Szczepan Twardoch schudł, ostrzygł się porządnie, ogarnął cerę i zaczął się ubierać w coś innego, niż mundurek niepokornego intelektualisty (czyli sztruks w kolorze musztardy sarepskiej). I wygląda dobrze. To co prawda nie mój "typ", bo dla mnie szczytowym osiągnięciem w dziedzinie męskiej urody jest mój własny narzeczony, czyli tyczkowata i nieco wychudzona wersja Jona Snowa o zacięciu intelektualnym. A blondyn Twardoch (a jak wiadomo od Telimeny, "Hrabia blondyn - blondyni są mało namiętni"...) ze wspomnianą już szczęką jak kowadło, zaczesem i ogólną krzepką, acz smukłą postawnością jest dla mnie niezbyt pociągający. Niemniej - wysiłki oraz efekt tych wysiłków należy docenić. Tak w prozie, jak i w wizerunku. Zarówno w pisarstwie, jak i w prezencji zestawienie próbek "przed" i "po" robi piorunujące wrażenie.

No i trwał ten marsz Twardocha ku szczytom, z obowiązkowymi przystankami na prestiżową nagrodę literacką, inscenizację powieści, sesje fotograficzne, wywiady i ogólny "szum medialny". I oto na swoim profilu facebookowym Twardoch pochwalił się, że został "ambasadorem marki Mercedes-Benz" i w związku z powyższym prezentuje urbi et orbi siebie oraz swój nowy samochód. Wszystko okrasił niezbyt zgrabną i dość kiepską stylistycznie notką, wychwalającą otrzymany model samochodu oraz całą markę. I jak dla mnie to to jest najsłabszy punkt kampanii. Bo jeśli zatrudnia się pisarza do ambasadorzenia marce, i to pisarza dobrego, to można oczekiwać, że notka promocyjna będzie się literacko bronić. Nie mówię tu o arcydziele prozy, ale żeby chociaż od czytania zęby nie bolały. Więc opcje są dwie: albo napisał to sam Twardoch, albo "pani Mariola z działu PR" i doprawdy nie wiem, która opcja jest bardziej żenująca: bardzo dobry pisarz częstujący nas takim tekstowym piardem, czy bardzo dobry pisarz wklejający tekst "pani Marioli z działu PR". Podniosły się zaraz głosy oburzenia, głównie zaś głos Pawła Dunin-Wąsowicza, że oto Twardocha nie można już traktować jak poważnego pisarza, gdyż zdradził etos. I w tym momencie opadły ręce, szczęki, liście, bitewny tumult i kurtyna. Po czym kurtyna wzniosła się i zaczęły się walki yntelygentów w kisielu.

Twardocha można przestać traktować jak poważnego pisarza, jeśli porzuci pisanie prozy i zawodowo zajmie się pisaniem marnych piardów (piard od "PiaR", oczywiście). Ale o jakim etosie mówimy? Jaki etos ma na myśli Paweł Dunin-Wąsowicz, który bardzo chętnie oraz obszernie korzystał z medialnej sieczki, jaka poszatkowała Dorotę Masłowską po jej debiucie? Który na tej medialnej sieczce, wywiadach w "Zwierciadle" i innych tego typu mediach z Masłowską ciągnął swoje wydawnictwo przez ładnych kilka lat? Skoro może Dunin na obróbce skrawaniem Masłowskiej w mediach zarabiać, to może i Twardoch swój medialny kapitał przekuć w wymierne korzyści materialne w postaci mercedesa. I ambasadorzenia. Chcieliście wolnego rynku, no to go macie, skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!

Podniosły się głosy, że się pisarzowi nie godzi. W ogóle pisarzowi mało co się godzi. Dobrze zarabiać się nie godzi. Ani na twórczości własnej, ani na innych, pobocznych a bardziej od literatury dochodowych poletkach. Ale jeśli na twórczości własnej nie zarabia i śmie się poskarżyć, polecą na niego gromy, że gdyby był bardziej obrotny albo był rzeczywiście dobrym pisarzem, to by zarabiał. No i jak się pisarzu nie obrócisz, tak wiadomo, co zawsze pozostaje z tyłu. Atoli zarabiać się nie godzi. A panegiryki na cześć władców się godzi? A godziło się Kochanowskiemu robić "product placement" i w swoich utworach zwracać się do imć Podlodowskiego, który mu mecenasował? Zapewniając zarazem panu Podlodowskiemu obecność w kanonie literatury, podręcznikach szkolnych i akademickich oraz pamięci potomnych. Swoją drogą, Paweł Huelle wydając "Mercedesa-Benza" jakoś słabo medialnie zagrał, że to Twardochowi zaproponowali ambasadorzenie, a nie Huellemu, który za darmola im zrobił reklamę. Ponadto pragnę zwrócić uwagę, że casus Twardocha ucina możliwość biadolenia, że celebryci to puste i tępe jak łyżeczki do herbaty lale płci obojga. I że tacy dostają kontrakty i promują luksusowe marki, choć sami sobą niewiele prezentują. I oto macie Twardocha: wygląda dobrze, na zdjęciach zwłaszcza, ma talent i coś do powiedzenia. I znowu źle.

Ponadto chciałabym zauważyć, że przyjęcie propozycji Mercedesa jest ze wszech miar do Twardocha pasujące. Bo wszem i wobec deklaruje on swoją miłość do motoryzacji, dobrych win, ubioru itd. Jego wizualna metamorfoza wskazuje też na zawziętą skłonność do elegancji. A elegancja, zwłaszcza ta w wydaniu Twardocha, jest nieco luksusowa. I stąd Mercedes. Nie był to wszak pisarz, który dawał nam do zrozumienia, że wszystko poświęcił jakiejś Sprawie i że oto będzie Wieszczem. I oto Wieszczy, Narodzie, posłuchajta, komu Sprawa na Sercu leży. Pisze on świetną, wysokoartystyczną prozę, a przy tym chciałby, żeby jego życie nie przeleciało w musztardowych marynarkach ze sztruksu. Oczywiście, do luksusu, ładnych ubrań i dobrych win można mieć stosunek światłego eremity, prychnąć z pogardą, wspomnieć Koheleta i kontemplację zagryźć korzonkiem. Ale Twardoch nikomu nie obiecywał, że będzie eremitą, że będzie prychał na wszelkie vanitasy i zagryzał korzonkiem. A wszystkim zajadłym wrogom, krytykom i zwolennikom jego współpracy z Mercedesem Szczepan Twardoch powinien serdecznie podziękować i naprawdę rozważyć przejażdżkę ze wszystkimi zainteresowanymi owym podarowanym mercedesem: bardzośmy mu wszyscy ułatwili promowanie marki.


piątek, 26 czerwca 2015

Przyjemność narracji w czasach twittera

Na filologii polskiej znajduje się kilka zasadniczych typów studentów. Bez wchodzenia w szczegóły można ich podzielić na:

- grupę miłośników i pasjonatów - to ci, którzy przyszli na te studia, bo po prostu kochają książki,
- grupę pod kryptonimem "ireny" (określenie zawdzięczam nieocenionym w złośliwościach, a bujną fantazją obdarzonym Miśce i Adamowi), czyli dziewczyny, które właściwie nie wiedzą, po co znalazły się na polonistyce albo na studiach w ogóle i na piątym roku potrafią się rozkosznie zdziwić, np. tym, że Derrida to jednak ważny jest,
- "dawcy numerów PESEL", czyli studenci-widmo; nie interesuje ich studiowanie, interesuje ich tytuł magistra bądź czego. Uczelnię z kolei interesuje, żeby pozostali na studiach, więc relację dawca PESEL - uczelnia można określić mianem symbiotycznej.

I najbardziej oszukani są ci pierwsi. Nikt ich na pierwszym roku nie ostrzega. Nikt ich nie odwodzi od pomysłu studiowania filologii. A filologia odbierze im to, co ich przygnało na ten wydział. Filologia odbierze im nieprzespane noce z latarką pod kołdrą. Filologia odbierze im przyjemność czytania książek dla samego śledzenia fabuły. Filologia odbierze im zaskoczenie tym, "co będzie dalej". I radość z utożsamienia z bohaterem. Uzbroi ich w narzędzia, pojęcia, terminy i techniki analizy i interpretacji. Da do ręki metodologię, nauczy robić wiwisekcję poezji i prozy. I skończy się to czytanie z wypiekami na twarzy. Będą pochłaniać książki na kilogramy, to jasne, będą rzetelnymi studentami. Ale odkąd jestem na studiach filologicznych, to tylko raz udało mi się wyrwać z żelaznego uścisku kompetencji czytelniczych filologa i czytać z wypiekami na twarzy. To byli "Trzej muszkieterowie". Ponoć wstydliwa lektura. Oczywiście, filologia da im inne przyjemności lektury. Wyposaży ich w terminy, techniki i metodologie. Będą mogli rozbierać teksty, czytać je głębiej, widzieć więcej, otworzą im się nieoczekiwane portale, przejścia, pasaże, ukryte wiadomości. W tym też jest, muszę przyznać, wiele frajdy. Ale innej frajdy. Wypieki nie wrócą. Co najwyżej triumfujące odkrycia, przenikliwe interpretacje. Ale nie wypieki. A jednak o tych wypiekach się marzy i każdy przebłysk niczym nieskrępowanej, czytelniczej frajdy cieszy jak porządnie rozbujana huśtawka w dzieciństwie. Ucisk w dołku, kiedy się leci w dół i lekki zawrót głowy, kiedy z rozbujanej huśtawki można zobaczyć niebo, zawisając poziomo w powietrzu. A cóż daje większą czytelniczą frajdę, niż porządna, gruba powieść? Saga? Taka, co się nie kończy? Wiem, że w tym pragnieniu nie jestem odosobniona.

Jak pisze (znany w pewnych kręgach...) Krzysztof Uniłowski, cytując Ryszarda Koziołka (też znanego w pewnych kręgach...):

Do tęsknoty za tradycyjną, opasłą powieścią w twardych okładkach oraz ze złoconym grzbietem przyznają się nie tylko czytelnicy naiwni albo niedzielni. Czynią tak również - choć można podejrzewać, że ich motywacje okażą się dużo bardziej złożone - pasjonaci literatury oraz profesjonaliści. Na przykład Ryszard Koziołek: "Zawsze lubiłem grube książki. Pycha opowieści, która chce ogarnąć świat. (...) Uczucie kresu <<wciągającej>> książki wywołuje żal, rozczarowanie, złość. Od dawna nie doznałem takiego uczucia".

(Krzysztof Uniłowski: "Mit powieści mieszczańskiej". W: Tegoż: "Kup pan książkę! Szkice i recenzje". Katowice 2008, s. 192. Ryszard Koziołek: "Zapomniane radości". "FA-art" 1999, nr 3, s . 19.)

W erze twittera i komentarzy typu "tl;dr"", kiedy notka albo post nie mogą być za długie, jednocześnie pragniemy sagi. Dlatego taką karierę robi "Gra o tron". Spełnia nam funkcję realistycznej powieści w odcinkach. Śledzimy ją dokładnie tak samo, zmieniło się tylko medium. A ja na fali tych pragnień wróciłam do "Wiedźmina". Tak, tak. Do "Wiedźmina". Przeczytałam setki (serio, setki) znacznie lepszych powieści. Nie tyle, ile bym sobie życzyła, ale jednak całkiem sporo arcydzieł literatury. Ale "Wiedźmin" jest dla mnie książką, którą czytałam z latarką pod kołdrą. Mając naście lat. Jak czytałam po kilka rozdziałów w jednym rzucie, żeby szybko wrócić do wątku Ciri. A po skończeniu rozdziału o Ciri znowu na wyprzódki czytałam dalej, żeby powrócić do mojej ulubionej bohaterki. W powrocie do "Wiedźmina" sprzyjają mi wakacje, które właśnie rozpoczęłam oraz... gra. Tak, gra. Nie znam się na grach W OGÓLE. Moje doświadczenie z grami obejmuje pasjansa, Simsy i... "Wiedźmina". Egzotyczny zestaw. Do zagrania w "Wiedźmina" namówił mnie Luby. I wsiąknęłam. Potrafiłam ocknąć się o 3. w nocy, chociaż miałam wrażenie, że siedzę przed komputerem od 15 minut zaledwie. Chociaż mój styl gry jest rozpaczliwy (najniższy poziom trudności, zero finezji i ładowanie w żywotność; po prostu wiedźmin-czołg, który idzie przed siebie i nic nie jest w stanie go ubić, a on bezmyślnie wali mieczem w ofiarę; o unikach, rzucaniu znaków albo parowaniu ciosów w wykonaniu mojego Geralta można zapomnieć), to śledziłam fabułę z wypiekami na twarzy. Więc zanim zagram w trzecią część (którą całą przez ramię prześledziłam, kiedy grał Luby), wróciłam do czytania sagi. Czy mam te moje upragnione wypieki na policzkach? Frajdę? Nie. Po pierwsze, już to czytałam, mniej więcej pamiętam fabułę, więc frajdy z odkrywania nie ma. Z porwania fabułą też nie. Nie jest to przecież najlepsza powieść... Ale jednak nie mogę się oderwać. I czytam, nierozsądnie, do 3. w nocy. Już bez latarki, bo obok Luby, wyprzedzając mnie o jeden tom, łoi prozę Sapkowskiego. On ma wymówkę, że w celach naukowych, bo artykuł do tomu będzie pisał. Ale ja? Dla przyjemności. Chociaż teraz ta przyjemność to głównie przyjemność inżyniera Mamonia: podoba mi się, bo to znam. Już to czytałam. Choć odkrycie, że Geralt na uczcie u królowej Calanthe w Cintrze przebiera się za szlachcica z Czteroroga i ma taki sam herb, jak Kmicic w "Potopie" - panna z rozpuszczonymi włosami i rękami uniesionymi w górę jedzie na niedźwiedziu - jednak sprawiło mi frajdę. I dowcip Sapkowskiego, zarazem intertekstualny i knajacki oraz rubaszny, też daje frajdę. Ze śledzenia rejestrów. Z tropienia śladów innych opowieści. Frajda. Ale to już nie to samo. Ostrzegam więc przyszłych filologów: coś zyskacie, coś stracicie. Zróbcie uczciwy rachunek zysków i strat zanim pójdziecie na filologię. Bo zatęsknicie za śledzeniem fabuły, oj, zatęsknicie. A ze ścieżki filologa nie ma powrotu.

DOPISEK: Luby zapytał mnie, czy grając w "Wiedźmina" wybiorę romans z Triss Merigold, czy z Yennefer. Oczywiście, że z Yennefer. Zawsze z Yennefer. Bo wierzę w prawdziwą miłość na całe życie (inaczej jaki byłby sens wychodzenia za Lubego...?), choć podobno dorosłym ludziom nie przystoi taka wiara. A Luby na to: "Bo w Internecie niektórzy piszą, że wolą Triss... Bo Yennefer jest złośliwa, zawsze robi swoje, nie zważając na innych i radzi sobie sama. A Triss jest słodka. I trzeba jej pomóc. A to jest takie typowe. I takie nudne... Yennefer, tylko Yennefer. Nie ma to jak związać się ze złośliwą, nieprzewidywalną babą, która wie swoje i robi swoje". Czuję, że to będzie udane małżeństwo...

piątek, 19 czerwca 2015

Żony poetów szorują pegazy w baliach za pomocą szczotek ryżowych...

... a natenczas Artysta Tworzy. Pisanie i twórczość to męska rzecz. Kto mi nie wierzy, tego odsyłam do koncepcji Harolda Blooma i jego trafnego skądinąd opisu lęku przed wpływem i patriarchalnej struktury literatury zachodniej, ojciec i syn, prekursor i następca, wpływ poetycki jako relacja synowska. A gdzie w tym wszystkim kobiety autorki? W kuchni, rzecz jasna, albo w łaźni, szorują pegaza szczotą ryżową, na chwałę talentu Mistrza. Bo pióro jest metaforycznym penisem, jak twierdzą Sandra Gilbert i Susan Gubar w "The Madwoman in the Attic. The Woman Writer and the Nineteenth-Century Literary Imagination". A prawdziwego macho w dyskusji można poznać po tym, że wyciąga fallusa i twierdzi. Nie wiem, kto jest autorem tego ostatniego, ale ja to usłyszałam od prof. K., naszego instytutowego szefa. Jeśli ktoś mi teraz zarzuci, że pióro nie ma żadnego związku z penisem, a nikt dobrze wychowany nie wyciąga fallusa jako dowodu rzeczowego w dyskusji, tego odsyłam do pojęcia "metaforyczności". To chyba najczęstszy problem z rozumieniem Freuda zresztą, że wszystko traktuje się dosłownie, a cała psychoanaliza jest metaforyczna. No, ale ja nie o tym chciałam. I nie popisuję się zaraz na wstępie moim zapleczem lekturowym li tylko po to, żeby Czytelnikom zaimponować (choć także, a co!). Chciałam podzielić się moją niepomierną irytacją, która narasta za każdym razem, kiedy Program Trzeci Polskiego Radia puszcza piosenkę niejakiego Kuby Badacha. Która na wielu poziomach doprowadza mnie do pasji. Piosenka nosi tytuł "Będziesz moją muzą" i drażni mnie w niej wszystko. Melodia, rytm, głos Kuby Badacha. Ale najbardziej drażni mnie tekst, bo na teksty jestem najwrażliwsza (skrzywienie zawodowe). W ogóle mam problem z polską muzyką, bo jest w niej tak mało dobrych tekstów (chlubne wyjątki to np. Lao Che, Maria Peszek, Kasia Nosowska...), że po prostu nie da się jej słuchać. Nie wiem, jak autorzy tych tekstów mają czelność brać pieniądze za tak marne, a do tego poronione płody swojej Muzy. No ale biorą, a polska piosenka kwitnie. Co roku. W Opolu, a potem w Sopocie. Polska piosenka festiwalowa jest, według mnie, dowodem na to, że Bóg Polaków jednak nie kocha i skazuje nas na wyrafinowane tortury. Jego kolejną zemstą na uzurpacjach Polaków jest piosenka Kuby Badacha. Przytoczę tekst w całości:

Niebanalny los chyba jest pisany nam
Ktoś dyktuje go, a ja zapisuję sam
Jeśli chciałabyś odrobinę pomóc mi
Musisz zmienić kurs i pozostać tu na kolejnych kilka dni


Słowem potrafię przenosić góry
Bądź muzą mojej literatury
Co ja wypowiem będziesz notować
W książki układać i ilustrować


Co podważysz ty, skoryguję znowu ja
I nie będę zły, że to bardzo długo trwa
Gramatyczny błąd nie przekreśli wcale nas
To stabilny ląd, nie uciekaj stąd, spróbujemy jeszcze raz


Słowem potrafię przenosić góry
Bądź muzą mojej literatury
Co ja wypowiem będziesz notować
W książki układać i ilustrować
/2x


Zacznijmy od tego "niebanalnego losu", który jest pisany podmiotowi lirycznemu (który jest Twórcą), oraz bezimiennej, acz piśmiennej adresatce utworu, która ma robić za korektorkę, edytorkę, ilustratorkę i muzę. Jeśli ktoś uważa, że Wielki Artysta oraz jego muza-żona, ogarniająca mu całą rzeczywistość, przepisująca rękopisy i załatwiająca wydania, wznowienia i wieczorki poetyckie to taki "niebanalny los", ten mało wie o historii literatury. Dalej - ktoś, kto twierdzi, że "słowem potrafi przenosić góry", powinien wysilić się na lepsze rymy, niż "nam - sam", "mi - dni", "góry - literatury" i hit nad hitami, najpłytszy z rymów gramatycznych, czyli rymowanie bezokoliczników, "notować - ilustrować". Łaaaaał, władca słowa, klękajcie narody, oto nowy Tuwim naszej ery. Furda Tuwim, nowy Miłosz z Szymborską pożenion! I na co ci jej pomoc, drogi podmiocie liryczny, kiedy "co ona podważy, ty będziesz korygować". No jasne, przecież ty wiesz lepiej. I cała ta zabawa w jej korekty jest właściwie po to, żeby jej wykazać, jaki jesteś genialny, a jaka ona niegenialna. I jeszcze dobrotliwy, nie będzie się gniewał, że te korekty tyle trwają. No bo ona tak wolno myśli i taka w ogóle jest zawalata. Ale urocza i rymy gramatyczne jej imponują. Mało jest piśmiennych kobiet, którym takie rymy mogłyby imponować, więc lepiej się jej trzymać i nie złościć, bo drugiej takiej próżno szukać. No i jeszcze - "co ja wypowiem, będziesz notować". Macho wyciąga fallusa i twierdzi. A ty, niewiasto, słuchaj, milcz i zapisuj, kiedy tryska na ciebie ta krynica mądrości i poetyckiego wyrafinowania. Zresztą, Żezu Krist, co to za pomysł na podryw? Ej, mała, umiem rymować ze sobą bezokoliczniki, więc bądź muzą mojej literatury, ja będę mówić, a ty będziesz to spisywać, potem ja cię będę poprawiać i dobrotliwie zgodzę się na twoją ociężałość i powolność. No już lecę.

W podejściu Wielkich Twórców do kobiet można wyróżnić dwie zasadnicze drogi: ja jestem geniuszem, ty jesteś tylko kobietą, ale udzielam ci łaski pomocy mi oraz ja jestem geniuszem, a ty jesteś moją muzą, moją panią, moją Marylą Wereszczakówną. Więc najlepiej, żebyś była cudzą żoną, bo własną żonę można zobaczyć rozczochraną z rana w pieleszach, a pielesze i rozczochranie niedobrze robią muzie na natychanie Mistrza. A że każdy twórca z fallusem to Wielki Twórca, to Program Trzeci Polskiego Radia katuje nas tą fatalną piosenką. Bo każdy nastoletni poeta, który napisał trzy wiersze, z czego jeden o seksie (z pozycji teoretyka), drugi o wódce (ma za sobą pierwszy kieliszek, niezbyt mu smakowało, ale poecie wypada), a trzeci o samobójstwie w tonacji symboliczno-młodopolskiej, lubi sobie wyobrażać koleżankę z klasy w roli swojej, podrzędnej z natury, muzy. Litości.

wtorek, 9 czerwca 2015

Starość i niemożność, czyli rzecz o kontrowersyjnej kampanii

Mili państwo, oficjalnie jestem dojrzała i chyba nieco stara. Z kilku powodów. Ćwierćwiecze stuknie mi za niecałe dwa tygodnie (dowody uznania z tej okazji od wiernych czytelników zawsze mile widziane), to po pierwsze. Jak dzisiaj rano, przed wyjściem na uczelnię, wynosiłam do kontenera puste butelki bezzwrotne, podblokowe drobne pijaczki-obszczymurki zwróciły się do mnie per "szefowo, a to wszystko niesiecie puste?", a jak wiadomo, "szefowa" to dojrzała kobieta, która może dodatnio wpłynąć na los drobnego pijaczka, to po drugie. Po trzecie, najbardziej komfortowo czuję się w towarzystwie stabilnych, mieszczańskich stadeł (M. i Sz., to o Was), najlepiej z dobrym jedzeniem i kieliszkiem wina. Po czwarte, uczciwszy państwa uszy, nie wkurwiam się. A przynajmniej robię to znacznie rzadziej. Jeszcze jakiś czas temu jak czytałam / słyszałam, że jedynym spełnieniem dla kobiety jest macierzyństwo, a wspólne mieszkanie przed ślubem i antykoncepcja hormonalna to obraza moralności publicznej, to dostawałam białej gorączki. A teraz wychodzę z założenia, że skoro ludzie, którzy tak uważają, nie istnieją w mojej codziennej przestrzeni, to nie ma się co pienić, bo w życiu jest za dużo dobrego jedzenia do przeżucia i za dużo długich nocy do przegadania, żeby sobie je skracać zawałem. W związku z czym kretyńska ze wszech miar kampania Fundacji Mamy i Taty, która zbiera baty w tym kawałku Internetu, do którego mam dostęp (jak ustalono podczas minionego weekendu we Wrocławiu, niektórzy nie mają kabla do Frondy na przykład), uczciwszy ponownie państwa uszy, nawet mnie nie podkurwiła. Niemniej jednak jestem przekonana, że skoro na ten temat wypowiedziały się i znane feministki (np. Katarzyna Paprota), i lewackie portale (np. Strajk.eu), i twórcy rozlicznych, mniej lub bardziej śmiesznych memów, a także redaktorka "Tygodnika Powszechnego" i rzesze blogerów, to Internet wyczekuje teraz mojej opinii. Na bank wyczekuje i odświeża Nikczemne Pismo jak USOSa na minutę przed logowaniem (dla szczęśliwców, którzy studiowali przed erą USOSa: odświeża się go kompulsywnymi kliknięciami już na 10 minut przed otwarciem logowania, bo o zapisaniu się do wybranej grupy decydują nanosekundy). Spieszę więc zabrać głos w dyskusji. Gdyby kogoś jakimś cudem ominął spot tej kampanii, to usłużnie link podaję: KLIK.

Otóż w spocie widzimy kobietę pozbawioną wieku, możemy założyć, że jest gdzieś w okolicach 35-45 lat. Kobieta jest elegancko ubrana i przechadza się po stylowej willi z ogrodem, zarazem chwaląc się podróżami (Tokio, Paryż), specjalizacją, kupionym mieszkaniem i wyremontowanym domem. No wypisz, wymaluj kobieta sukcesu i to taka superwoman z Kongresu Kobiet. Nagle, patrząc na pusty ogród, niewypełniony zabawkami oraz dziećmi, słyszy GŁOSY. DZIECIĘCE GŁOSY. I teatralna łza toczy się po jej policzku, w który zapewne wklepała krem za pierdyliard euro. Albo jenów, bo w końcu z Tokio wróciła, więc pewnie nakupowała sobie zbytkownych, genialnych japońskich kremów. Bo zdążyła osiągnąć sukces życiowy (mierzony statusem ekonomicznym), a nie zdążyła zostać matką i żałuje. Ma to nas przekonać do "nieodkładania macierzyństwa na później". Jako niemalże dwudziestopięciolatka, która co prawda w Paryżu była, ale w Tokio nie, do tego z parciem na doktorat, uważam się za target tej kampanii. Pytanie, czy kampania trafiła do targetu. A kretynizmy (które w tytule, dla zachowania pozorów, nazwałam kontrowersjami) pozwolę sobie wyliczyć w punktach.

1. Pewnie istnieją kobiety, które nie zostały matkami i żałują. Pewnie są i takie, które zostały i też żałują. Oraz takie, które nie zostały i nie żałują oraz zostały i nie żałują. Tego kampania nie dostrzega, ale w zalewie mej dobrej woli pragnę uznać, że przecież całego spectrum zjawiska, jakim jest macierzyństwo, nie da się ująć w króciutkim spocie, więc dobrodusznie zakładam, że to jest w niewyrażonych założeniach kampanii.

2. "Seksmisja" to nie tylko mizoginiczna komedia, toż to nasza rzeczywistość. Wedle twórców kampanii możliwą ścieżką rozpłodu jest dzieworództwo. Wszak bohaterka spotu nic nie wspomina o przeszkodzie w postaci braku potencjalnego ojca. Aż dziw bierze, że to spot Fundacji Mamy i Taty. Gdzie ten niedoszły Tata? Może to tak, jak u Mickiewicza, "Tato nie wraca; ranki i wieczory / We łzach go czekam i trwodze; / Rozlały rzeki, pełne zwierza bory / I pełno zbójców na drodze". Ja wiem, że w Polsce dziecko to babski problem (świadczy o tym ściągalność alimentów...), no ale żeby organizacja, która chce promować pełne, dzietne heterorodziny pomijała ojca? No, no, widać zwalczane homolobby z LGBTQIA namieszało i w świadomości członków Fundacji Mamy i Taty. Punkt dla nas, obmierzłe dżendery!

3. Głównym "opóźniaczem" macierzyństwa jest szeroko rozumiana "kariera", specjalizacja, podróże i zarabianie na luksusową willę. Bo przecież kobiety opuszczają domowe obowiązki i własne dziatki wyłącznie z żądzy kariery. Na przykład w zawodzie kasjerki. Nie deprecjonując kasjerek i doceniając ich pracę, bo jest szalenie potrzebna. Tyle że praca zawodowa (z niebagatelnym sukcesem finansowym, a jakże) została w spocie przedstawiona jako fanaberia (podróże, zarówno dom, jak i mieszkanie, wyglądające na drogie wnętrze), a nie konieczność. Bo konieczność to zostanie matką. A byt zapewni ojciec rodziny. Którego nie ma w tym spocie. I jak żyć?

4. Albo praca i podróże, albo dzieci. Choose wisely. Or die alone. To chce nam przekazać spot. Oni tak na serio chcieli z tym trafić do młodych kobiet, które chcą pracować? Nie rozważyli radosnego spotu a la wspomniany już Kongres Kobiet, z superwoman, która godzi wszystkie role życiowe?

Spojrzałam też na dotychczasowe kampanie Fundacji. "Pomyśl o dziecku", "Miłość - lepiej na całe życie" i "Rozwód? Przemyśl to!". W moim wyobrażonym, idealnym świecie ludzie mają tyle dzieci, ile chcą (i jak ktoś chce i czuje się na siłach wychować ich fefnaście, to nic nie stoi mu na przeszkodzie, żeby cieszyć się fefnastką pociech), zakochują się i tworzą stabilne, trwałe związki na całe życie (najlepiej za pierwszym podejściem) oraz... nie rozwodzą się, bo się kochają i tworzą szczęśliwe związki. Ale nie żyjemy w moim wymarzonym świecie. A w tym, w którym żyjemy, ludzi nie stać na drugie bądź trzecie dziecko, chociaż bardzo by chcieli mieć ich gromadkę. I nie stają przed wyborem "kucyk dla jedynaczki czy jednak może młodsza siostrzyczka" (odnoszę się do spotu tej kampanii, gdzie roześmiana dziewczynka w toczku deklaruje, że fajnie mieć kucyka, ale siostrę jeszcze fajniej). Mam zarówno kucyka, jak i siostrę i z mocą eksperta stwierdzam: zarówno kucyka, jak i siostrę kocha się do szaleństwa i ma ochotę przerobić na mielone (średnio raz w tygodniu). Fundacja zwalcza też LGBT (bez reszty literek na ich stronie, wszystkich QIA przepraszam), konwencję antyprzemocową i antykoncepcję hormonalną. I wiadomo, czego się spodziewać po tych ludziach - skoro twórcom spotów i członkom Fundacji wydaje się, że Polki nie rodzą, bo są skupione na karierze, a jeśli już znajdą momencik, odstawią tabletki i zajdą w ciążę, to drugiego dziecka nie chcą, bo wolą kupić pierwszemu kucyka, a jakiekolwiek problemy materialne młodych Polek nie dotyczą, to o czym tu właściwie rozmawiać...? Dlatego nie toczę piany i nie zalewa mnie fala gniewu i frustracji, bo ja już swój strajk rozrodczy ogłosiłam, obrażam moralność publiczną i dobre obyczaje żyjąc bez ślubu (według członków Fundacji grozi mi przedwczesna śmierć z tego powodu), a moja przedłużona edukacja wpływa na moją bezdzietność. Tak długo i tak uparcie kobiety w Polsce są już traktowane jak zbuntowane inkubatory, która dla ich własnego dobra należy zagonić do rozrodu, że zobojętniałam. Tak często i tak uparcie przypomina mi się, że bez dziecka nie dojrzeję nigdy do prawdziwej Kobiecości (chociaż jak słyszę "prawdziwa kobiecość", to trochę mnie to jednak wkurwia), że zaczyna mnie to ryrać.

Przy okazji - Fundację Mama i Tata patronatem objęli Bronisław i Anna Komorowscy. Więc jeśli ktoś się boi "katotalibanu" za prezydentury Andrzeja Dudy, niech się grzmotnie mocno głową o ścianę. I obudzi. Jak już pisałam - żyjemy w Prawii i będziemy żyć w niej dalej. Ku chwale Wielkiej Prawii Niepodległej i Wszystkich Jej Oddanych Inkubatorów.

Dopisek: nie mam nic przeciwko macierzyństwu. Chyba że chodzi o moje. W tym przypadku uważam, że to ja mam najwięcej do powiedzenia.

wtorek, 26 maja 2015

Agnieszka, córka Jolanty, wnuczka Danuty i wnuczka Marii*

Kobieca genealogia jest tyleż ważna, co zapomniana. Ginie w mrokach dziejów. Matki noszą nazwiska naszych ojców (najczęściej), my będziemy nosić nazwiska naszych mężów (a jak dobrze pójdzie, może niektóre z nas będą nosić nazwiska swoich żon; albo udzielą swoich nazwisk swoim żonom; albo jakoś inaczej to sobie zorganizują w USC). Nawet te z nas, które zdecydują się dokleić nazwiska swoich mężów do swoich nazwisk panieńskich, będą nosić dwa nazwiska: ojca i męża. W formularzach najczęściej wystarczy imię ojca. Imię matki opcjonalnie. Genealogia matek zaciera się w coraz bardziej rozrośniętych drzewach rodowych. Stąd mój tytułowy gest, powtórzony po Jolancie, córce Ireny, wnuczce Bronisławy, prawnuczce Ludwiki (Brach-Czaina, "Błony umysłu"). A dziś to temat nieprzypadkowy, bo mamy Dzień Matki.

Mam to niebywałe szczęście, że mam cudowną matkę. I nie piszę tego tylko dlatego, że "26.05 po prostu wypada dobrze o matce". Moja matka jest świetną matką. Prawdopodobnie jest najlepszą matką w historii macierzyństwa. A z pewnością zawsze starała się być. Mam z mamą świetne relacje. Dzwonię do niej średnio co drugi dzień, choć widzimy się często i mieszkamy w tym samym mieście. Opowiadam jej o wszystkim. O moich studentach, o moich nagłych olśnieniach i zamroczeniach, lękach i porażkach, sukcesach i kocie. I koniu. I praniu i sprzątaniu. I o tym, jakie buty sobie kupiłam. Co wczoraj robiłam i co będę robić jutro. I ona mi opowiada o tym samym. A potem przyjeżdżam i przy herbacie w kuchni dostaję chrypki od gadania. Dużo się śmiejemy. Mamy podobne poczucie humoru. I wiem, że taka relacja to skarb. Z reguły nie rozmawiamy o niczym ważnym, o niczym przełomowym, ani o niczym epokowym. Ale czy codzienność nie jest przypadkiem ważniejsza od przełomów? Codzienność przydarza nam się znacznie częściej, niż epokowe wydarzenia. A to codzienność buduje relacje. I dlatego jest ważniejsza, niż kwiaty i czekoladki raz do roku.

Dzisiaj było słodko. Zabrałyśmy mamę (ja i Siostra Ma Anna) do Miss Cupcake, gdzie jadłyśmy babeczki z kremem i ciasto marchewkowe. I dałyśmy mamie prezent i bardzo zmoknięty bukiecik konwalii. Gadałyśmy znowu o wszystkim i o niczym i wymieniałyśmy się talerzykami ze słodkościami. Tradycja zabierania mamy do kawiarni w Dzień Matki narodziła się z mojej inspiracji, kiedy byłam w klasie maturalnej. Postanowiłam sprzedać zbędne już podręczniki, żeby za uzyskane w ten sposób pieniądze zaprosić mamę do herbaciarni Fanaberia. Pamiętam, że niemiłosiernie obtarłam sobie stopy w turkusowych sandałkach na korkowej koturnie (w liceum miałam jeszcze niepoważne ciągoty do obcasów i butów na koturnie, z których studia skutecznie i trwale mnie wyleczyły). A skoro przed Dniem Matki biegałam z podręcznikami po mieście w sandałkach (anno Domini 2009), to coś jest nie tak z pogodą w tym roku.

A że nie byłabym sobą, gdybym nie sprzedała Państwu trochę "feministycznego ideolo", to w Dniu Matki chcę się odwołać do ciekawej książki Agnieszki Graff "Matka feministka" (Warszawa 2014) i przypomnieć conieco o matce i macierzyństwie codziennym, a nie takim od święta:

O co mi chodzi konkretnie z tym "upolitycznianiem macierzyństwa" i koniecznością zmiany? o to wszystko, co w polskiej rzeczywistości budzi rozgoryczenie, wściekłość, a często wręcz rozpacz matek, a nie znajduje żadnego oddźwięku w debacie publicznej. Z jednej strony mamy rodzinne "ideolo": wciąż słyszymy, że dla Polaków, a szczególnie Polek, najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie - jak wiadomo - najważniejsze jest dobro dziecka. Łączy się z tym podszyta pogardą litość dla bezdzietnych i czułostkowe idealizowanie macierzyństwa: kwiatuszki, laurki i piosenki dla mamy, co ma włosy jak atrament. A z drugiej strony jest praktyka kulturowa i społeczna, która z osoby opiekującej się małym dzieckiem - czyli de facto matki, bo aktywne ojcostwo jest u nas zjawiskiem marginalnym - czyni w Polsce pariasa.
Żyjemy w społeczeństwie, które nieustannie deklaruje szacunek dla rodziny i macierzyństwa - a zatem dla więzi pomiędzy matką a dzieckiem - ale jednocześnie organizuje ludziom życie zgodnie z indywidualistycznym założeniem, że jednostki są bytami odrębnymi, autonomicznymi i w pełni odpowiedzialnymi za siebie. Te byty mają zarabiać kasę, płacić podatki, odkładać na emerytury, oczywiście każdy na swoją. Im bardziej osobno, tym lepiej. (...) Poświęć się dziecku, karm piersią, pracuj na pełnym etacie, rozwijaj się, inwestuj w rozwój dziecka. A przede wszystkim: radź sobie sama i nie zawracaj nam głowy swoimi potrzebami. (s. 8-10)

Tyle Graff, mogłabym pół jej książki przepisać tutaj, zamiast tego - polecam lekturę, choć nie we wszystkich punktach mogę się z autorką zgodzić. A zwłaszcza przeczytać polecam "specom od polityki prorodzinnej" i urzędnikom miejskim - może z okazji Dnia Matki doczekamy się infrastruktury przyjaznej dla matek z wózkami (a że skorzystają na niej nie tylko matki z wózkami - ekstra!)? Skoro tak kochamy nasze mamy (a kolejki w kwiaciarniach wskazują, że kochamy, i to wszyscy - pani w średnim wieku, łysy pan bez szyi, czternastolatka w adidasach, pan z brzuszkiem itd.), to bądźmy solidarni z matkami. I pamiętajmy nie tylko o kwiatkach, ale o codzienności. Codzienności naszych prywatnych matek i wszystkich innych matek w tym kraju (a jak ogarniemy własne podwórko, to warto też pomyśleć o tych matkach bardziej globalnie; ale na spokojnie, metodą małych kroczków, nie ma co wymagać za wiele na raz).

* - mam dwie babcie ze strony mamy, Danutę i Marię, siostry; ale to już osobna, długa historia o macierzyństwie, odpowiedzialności i poświęceniu...

czwartek, 21 maja 2015

Na ratunek piękności w opresji, czyli kilka rzeczy, których część widzów nie rozumie w "Grze o tron"

Widzowie serialu "Gra o tron" oburzają się zakończeniem poprzedniego odcinka. Oburzają się, gdyż Sansa Stark, budząca wielką sympatię wśród publiczności, została zgwałcona w noc poślubną przez Ramsaya Boltona. A Theon Greyjoy, zwany także Fetorem, patrzył, płakał i nic nie zrobił. I jakże się to mogło stać?! Niesmaczne, brutalne, niepotrzebne, epatujące okrucieństwem, uprzedmiotawiające Sansę. A ja patrzę na te komentarze i zastanawiam się: ludzie, czy wyście widzieli poprzednie sezony, czy zaczęliście od tego odcinka?!

Jeśli ktoś zabrał się do oglądania serialu bez czytania książki (jak ja), to już w pierwszym sezonie mógł się zorientować, że mało co będzie przebiegać tu po myśli widza. I że będzie wiele okrucieństwa, intryg, mordów, przemocy, manipulacji. Dla porządku przypomnijmy: w pierwszym sezonie ginie najuczciwszy, najsympatyczniejszy i najbardziej prawy oraz mężny bohater, kochający mąż i ojciec, bohater wojenny, etc. Eddard Stark. Grany zresztą przez najbardziej rozpoznawalnego aktora z całej obsady, Seana Beana. Już na początku oczekiwania widza, że prawda, dobro oraz rozpoznawalna twarz zapewniająca oglądalność show zwyciężą podłych Lannisterów, zostają zawiedzione. Skowyt wilkora Lady, należącego do Sansy, któremu Eddard podrzyna gardło na rozkaz króla, zmasakrowany przez Ogara syn rzeźnika, Bran Stark wypchnięty przez okno, pogarda lady Catelyn wobec ze wszech miar sympatycznego bękarta Jona Snowa, budzący odrazę kazirodczy związek Cersei i Jaime'iego, pałacowe gierki - czy po tym wszystkim komuś mogło się wydawać, że to wszystko dobrze się skończy? Że Eddard ujawni pochodzenie królewicza Joffreya, który zamiast być synem Roberta, jest owocem kazirodczego związku królowej i jej brata, lud i cała szlachta pójdą za nim, w podzięce za uczciwość dadzą mu tron, którego ten zrzeknie się na rzecz prawowitego władcy (który, przy okazji, będzie piękny, mądry, dobry, uczciwy i sprawiedliwy, jak Aragorn w Gondorze)? I że Eddard Stark wróci do Winterfell, do stęsknionej i kochającej żony, Bran odzyska władzę w nogach, Jon zostanie włączony do herbu za zgodą lady Catelyn, Sansa poślubi przystojnego i w pełni jej oddanego lorda z odpowiednio uroczą posiadłością, a Arya zostanie szlachetną rycerką? Pewnie, że byśmy tak chcieli. Bo Starkowie na ogół budzą sympatię. Ale już po pierwszych kilku odcinkach można się zorientować, że tak nie będzie. I dlatego właśnie oglądamy ten serial: bo zamiast znanego nam skądinąd schematu "dobro i prawda zawsze zwycięża" dostajemy krwawą sieczkę, w której nasi ulubieni bohaterowie albo giną, albo przydarzają im się koszmarne rzeczy.

Poza tym bohaterowie serialu nie są czarno-biali. Podział na złych i dobrych nie jest oczywisty, postaci ewoluują. Kto w pierwszym sezonie lubił Jaime'iego Lannistera? Nikt, podejrzewam. Postać zupełnie nie budziła sympatii. Sypia ze swoją siostrą, wypchnął Brana z okna wieży, jest pyszałkowatym bubkiem z dobrym nazwiskiem. Ale później? W trakcie jego podróży z Brienne? W niewoli u Boltonów? Po odcięciu ręki? Po powrocie do Królewskiej Przystani? I jak już go zaczęliśmy trochę lubić, bo wydawało nam się, że się zmienił, to on gwałci swoją siostrę przy zwłokach własnego syna. Ta-dam. No ale Cersei nie lubimy, więc może jej się należało. Trochę się widzowie pooburzali, że taki fajny Jaime był i znowu go zepsuli. A gwałt Khala Drogo na Daenerys (i żeby to jeden...)? No, też się specjalnie nie przejęliśmy, bo to był początek serialu, jeszcze się z Daenerys nie zżyliśmy, poza tym Khal Drogo jest nieziemsko przystojny. No i w końcu Daenerys przywiązała się i pokochała swojego męża, więc gwałt, który rozpoczął ich związek, jest niejako anulowany. I w końcu trzeci gwałt (piszę o gwałtach na pierwszoplanowych bohaterkach, oczywiście; inne, drugo-, trzecio- i szesnastoplanowe postaci są gwałcone regularnie, ale nikogo do tej pory to nie oburzało), Ramsay Bolton w noc poślubną gwałci Sansę Stark. I każe Greyjoyowi, który się z Sansą wychował, na to patrzeć. Nie widzimy samej sceny, widzimy krótko twarz Sansy, a potem widzimy tylko twarz zmuszonego do patrzenia Theona i słyszymy krzyki i płacz Sansy. Tylko czego właściwie, po tych pięciu sezonach, się spodziewaliśmy? Przecież wiadomo było, że Ramsay Bolton to sadystyczny psychopata (tortury i okaleczenie Theona, polowanie z psami na kobiety, które znudziły mu się jako kochanki, wreszcie, w ostatnich odcinkach widać, jak dwuznaczne jest położenie Myrandy, jego dotychczasowej kochanki, która zarazem chyba go kocha i boi się, że podzieli los poprzedniczek, rozszarpana żywcem przez myśliwskie ogary). Ramsay pokazał Sansie, co stało się z Theonem. Myranda wyraźnie powiedziała jej, jak kończą kobiety, które znudzą się Ramsayowi. Widzowie dali się zwieść uroczemu zachowaniu Ramsaya wobec Sansy przed małżeństwem? Serio? Nawet ona nie dała się zwieść i przeczuwała, w co się pakuje.

Zresztą stosunek do tych trzech gwałtów wskazuje na obłudę widzów (i nasze przyzwyczajenia narracyjne). Cersei nie lubimy, więc właściwie oburzenie dotyczyło tylko tego, że "ten miły facet, jakim stał się Jaime, nie mógłby zrobić czegoś takiego". Daenerys została zgwałcona zanim ją polubiliśmy, poza tym w końcu pokochała swojego oprawcę. Więc tamte gwałty nie spowodowały oburzenia fanów. Ale gwałt na niewinnej Sansie, która od początku serialu już wiele wycierpiała, tak. Bo ją lubimy, bo tam był Theon, czemu się nie broniła i czemu Theon nie zaatakował Ramsaya. Jest to bardzo proste do wyjaśnienia z kilku perspektyw (dobry tekst na ten temat jest tu: All (hopefully) of the bad arguments about rape on Game of Thrones debunked):

- świat przedstawiony w "Grze o tron" to świat osadzony w konwencji fantasy, ale oparty na quasi-średniowiecznym, feudalnym modelu społeczeństwa. W takim modelu kobiety są przedmiotami, które służą do zawierania sojuszy, nawiązywania kontaktów między rodami, są biernymi pionkami w rozgrywkach politycznych. Jeśli chcą osiągnąć silną pozycję społeczną i odgrywać rolę polityczną (vide Cersei), to muszą odpowiednio wyjść za mąż, pochodzić z odpowiednio bogatej rodziny i umiejętnie grać swoimi wdziękami, aby manipulować mężczyznami (vide Margery). Zarazem jednak twórcy serialu zadbali, aby kobiety nie były wyłącznie obiektami. A ściślej rzecz ujmując: chociaż struktura tego świata czyni je przedmiotami, to twórcy scenariusza z Geogrem R.R. Martinem na czele uczynili kobiety bohaterkami wielowymiarowymi, często silnymi i ambitnymi, dążącymi do własnych celów w świecie, w którym są wyłącznie obiektami. Aranżowane małżeństwa, czasem nawet kilkunastoletnich dziewczynek, mogą się skończyć różnie. Wielką miłością, jak między Catelyn a Eddardem, szacunkiem i pewnym rodzajem sympatii, jak między Tyrionem a Sansą albo, co najbardziej prawdopodobne, gwałtem w noc poślubną. Jak w przypadku Daenerys i Khala Drogo. Jak w przypadku Sansy i Ramsaya. I to powinno budzić sprzeciw, oburzenie i dyskomfort widza. Jak budzi, to dobrze, znaczy że poczyniliśmy pewne postępy od średniowiecza jako społeczeństwo. Więc czemu fala deklaracji bojkotu serialu nie przelała się przez Internet po gwałcie Khala Drogo na Daenerys...? "Gra o tron", choć to serial popularny, potrafi nam zadać bardzo niewygodne pytania o naszą własną kulturę.

- czemu Sansa się nie broniła i czemu Theon nic nie zrobił: z kilku prostych powodów. W świecie, w którym funkcjonują bohaterowie, żona po ślubie jest własnością męża. Więc nawet gdyby Sansa się wyrwała i uciekła, a po drodze zamordowała kilkunastu strażników gołymi rękoma, to ktoś w końcu zwróciłby ją mężowi. A ten raczej nie zrozumiałby swojego błędu i nie próbował przepraszać i zacząć od nowa, tym razem z poszanowaniem jej podmiotowości. To po pierwsze. Po drugie, Sansa wiedziała, że to się wydarzy. Czy tego chciała? Na pewno nie. Ale, zmanipulowana przez Baelisha, postanowiła wyjść za młodego Boltona, aby finalnie pomścić swoją pomordowaną rodzinę i odzyskać Winterfell. Sansa wiele przeszła, już wie, jak funkcjonuje świat, w którym przyszło jej żyć. Postanowiła przetrwać. Ze świadomością tego, co się wydarzy. Czy to czyni ją w jakiś sposób winną? Nie. Czemu Theon nic nie zrobił? Bo Bolton uczynił z niego wrak człowieka. Theon jest sterroryzowany. Wielokrotnie w serialu widzieliśmy, że tortury i okaleczenia uczyniły z niego absolutnie posłusznego, sterroryzowanego niewolnika Ramsaya, wiernego, bo przerażonego. Bolton nie tylko torturował go fizycznie. Dał mu złudną nadzieję na wyzwolenie i ucieczkę. Która skończyła się powrotem na miejsce kaźni. Od tej pory Theon nie próbuje uciekać. Kiedy Yara, jego siostra, próbowała go wyzwolić, bronił się i krzyczał, że jest wierny Ramsayowi i nie da się zabrać z zamku oprawcy. Jak taki człowiek miałby nagle rzucić się na swojego oprawcę? Jednakże niektórzy, w tym ja, upatrują w tej scenie szansę na odrodzenie się Theona Greyjoya w Fetorze. I na zmianę relacji Sansa - Theon.

- to było narracyjnie konieczne. Wiemy, że Ramsay to sadystyczny psychopata. Gdyby nagle przy Sansie zmienił się w czułego i troskliwego małżonka, który rozumie, co już wycierpiała jego świeżo zaślubiona (coś a la Tyrion), to byłoby to szalenie niewiarygodne psychologicznie. I jak na standardy okrucieństwa w tym serialu, twórcy pokazali tę scenę subtelnie. Straszne rzeczy dzieją się w "Grze o tron" od pięciu sezonów. Z reguły są szczegółowo i precyzyjnie pokazywane. A zdanie o tym, że wszędzie na świecie krzywdzi się niewinne dziewczynki (poza Dorne, to chyba najsympatyczniejsze z siedmiu królestw) padało kilkakrotnie w serialu z ust różnych bohaterów.

- jeśli ta scena wzbudziła w Tobie dyskomfort i oburzenie, to dobrze. O to chodziło. Znaczy, że masz jakieś uczucia i skala przemocy i okrucieństwa w tym serialu Cię nie impregnowała. A teraz pytanie: czemu wcześniejsze sceny okrucieństwa i przemocy, także seksualnej, nie wzbudziły Twojego oburzenia i dyskomfortu...?

Reasumując, "Gra o tron" na pewno nie jest widowiskiem dla wszystkich. Idzie pod prąd schematom narracyjnym, przyzwyczajeniom widza i konwencjom wszelkim. Jest przesycona okrucieństwem i często także golizną, co ma dawać efekt "realistyczności" i "prawdziwości". Jest to serial dla ludzi dorosłych. Przedstawia świat, gdzie słabsi i mniejszości mogą być dowolnie maltretowani. To nie jest dobry świat. Nie chcielibyśmy w nim żyć. Można po kilku odcinkach stwierdzić, że to jednak nie dla nas i oglądać seriale czy filmy, gdzie się takie rzeczy nie dzieją. Jest spory wybór, naprawdę. Tyle że magnetyczna siła "Gry o tron" polega właśnie na tym, że jest okrutna i akcja rozwija się wbrew konwencji "dobro zwycięża". Tu nie ma Łucji, która magicznym płynem wskrzesi wszystkich zabitych w bitwie. A siła sceny gwałtu na Sansie polega, paradoksalnie, na jej subtelności. Nie widzieliśmy aktorki nagiej (a wiele innych aktorek w tym serialu widzieliśmy). Nie widzieliśmy samego gwałtu. Widzieliśmy krótko twarz Sansy, a potem twarz Theona. I słyszeliśmy. Gdyby ta scena została nakręcona tak, jak zwykle kręcone są sceny przemocy w tym serialu, czyli pokazujące absolutnie WSZYSTKO, z pornograficznym wręcz zbliżeniem, to może by nas to nie ruszyło. Jak nie ruszała nas Daenerys gwałcona w namiocie Khala Drogo. Ale minimalistyczne środki zrobiły swoje, po tej scenie czuliśmy się źle. Pojawiały się głosy, że gwałt nie powinien w ogóle być pokazywany w tym serialu. Jestem za tym, żeby gwałt w ogóle nie występował, ani w serialu, ani, przede wszystkim, poza nim. Ale występuje. Na masową skalę. Dokładnie jak w "Grze o tron". Tyle że podobnie jak w przypadku serialu, tak i w życiu pozaserialowym, wolimy tego nie widzieć.