środa, 30 listopada 2016

Święta a sprawa polska

Bardzo lubię Święta. Dla mnie dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy jest absolutnie bezcelowa - wiadomo, że Święta Bożego Narodzenia, heloł. Nie chodzi mi tu o kwestie teologiczne, bo tu nie jestem absolutnie kompetentna. Po prostu gdybyśmy nie mieli jakichś Świąt pod koniec grudnia, to zaczęlibyśmy się mordować albo masowo skakać z 10. piętra wielkiej płyty albo oba naraz. Jest ciemno, zimno, kolejny kijowy rok dobiega końca, a nasze życie jawi się beznadziejne jak nigdy. Ponadto, na grudniowe Święta jest, z perspektywy wegetarianki uzależnionej od cynamonu, sporo wybornego żarcia, czego o kiełbasach, szynkach i wielkanocnych żurach powiedzieć nie sposób. A ja cynamon i inne przyprawy korzenne sypię do wszystkiego, jak leci, przez cały rok. Święta to dla mnie okazja na wykupienie wszystkich paczek cynamonu z Tesco i sypania go bez umiaru.

Nie każdy ma też takie szczęście, że rodzina wprost promieniuje wsparciem i pierniczkami. Czasami jest tak, że blask choinki pięknie rozświetlałby grudzień, gdyby nie gasiło go życie rodzinne (by Magdalena Tulli, "Szum"). Wtedy polecana jest pidżama w renifery, wielki kubeł dobrych rzeczy i piosenki Wham! w samotności albo z kotem w pierwszy lub drugi dzień świąt. Grzane wino z przyjaciółmi też brzmi rozsądnie. Whatever works. Ten czas i kaloryczne przekąski powstały po to, żebyśmy nie zwariowali w najtrudniejszym klimatycznie momencie roku i nie dajmy sobie tego odebrać kłótniami frakcji PiS i frakcji PO w rodzinie (podczas gdy frakcja PSL oraz frakcja posłów niezrzeszonych oraz opozycja pozaparlamentarna milczy, jak zawsze), zbyt dociekliwymi pytaniami ani werbalnym usg macicy. Tu trzeba być twardym i nie dyskutować z terrorystami. Jeśli rodzina nie współpracuje, nie dać się, a potem zrobić sobie detoks. Jeśli rodzina współpracuje, jesteście szczęściarzami, podobnie jak ja, i o ile nic nie tąpnie 23. grudnia, czekają Was przemiłe Święta. Ja zamierzam, tradycyjnie, spędzić Święta z rodziną, a okres okołosylwestrowy z przyjaciółmi w domku w górach, dojadając resztki ze Świąt kilku rodzin, jedząc tosty z serem i zupki chińskie obficie podlewane winem, oglądać słabe filmy klasy B, poświąteczny nadmiar jestestwa ukrywać w cieplutkiej bluzie uniwersyteckiej i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo wystarczy, że robotę mam inteligentną i żywię się zdrowo przez cały rok, a Święta nie są od tego, żeby oglądać Bergmana jedząc jarmuż.

Czemu o tym piszę akurat teraz, jak grudzień się jeszcze dobrze nie zaczął? Gdyż mieszkam w kiepsko wentylowanym bloku, co na co dzień jest okolicznością przykrą, a dziś, dla odmiany, było okolicznością miłą. Mieszkamy na samym szczycie tej perły budownictwa peerelowskiego, tj. na 4. piętrze i zanim doczłapiemy do siebie, mamy pełen przegląd, co je cała klatka schodowa. Zwykle czujemy: rosół, który w mojej ocenie śmierdzi okrucieństwem i wygotowanym trupem, kotlety, smażeninę, rybę, coś tak cuchnącego, że nie dziwota, że sąsiad ma taką minę, pewnie boli go brzuch, kalafiora (tu muszę się przyznać, że sami często emitujemy ten fetorek, podobnież eau de brokuł oraz biedacurry z koszmarów prawdziwego Hindusa). A dziś gdzieś koło 2. piętra czułam... pierniczki. Pierniczki z lukrem. I poczułam magię Świąt. Chociaż moja mama uważa, że to nie pierniczki pozwalają poczuć magię Świąt, a kilka kilo kapusty kiszonej w trakcie gotowania. Z grochem. No ale dzięki magii Świąt mój nie najpiękniejszy blok pachnie w środku jak ekspozycja w galerii handlowej, czyli generalnie Zachód, luksus, dobrobyt i sukces życiowy.

W kwestii Świąt moim manifestem mogłaby być piosenka Tima Minchina "White Wine in the Sun" (w zasadzie w wielu kwestiach jego utwory satyryczne mogłyby robić za moje manifesty, chociaż czasami jest zbyt pro-Dawkinsowski jak dla mnie). Oczywiście realia są trochę inne, Tim jest Australijczykiem i dlatego jego rodzina może pić sobie białe wino w słońcu na Święta. U nas w tym czasie słońca jak na lekarstwo, a wino króluje raczej czerwone. Ale ja może zacytuję:

"I really like Christmas
It's sentimental, I know, but I just really like it
I am hardly religious
I'd rather break bread with Dawkins than Desmond Tutu
To be honest
And yes, I have all of the usual objections
To consumerism, the commercialisation of an ancient religion
To the westernisation of a dead Palestinian
Press-ganged into selling Playstations and beer
But I still really like it
I'm looking forward to Christmas
Though I'm not expecting a visit from Jesus"

No, może z taką różnicą, że ja chyba wolałabym podać rękę abp Tutu niż Dawkinsowi, ale chodzi mi raczej o ideę. Tak, wiem, że Święta są kiczowate, wiem, że oczekiwanie na nie jest nieco sentymentalne, ale fuck it. Nie dam sobie tego zabrać i będę bronić każdej jednej śnieżynki w brokacie i czerwonego papieru w złoty nadruk. I nie, nie jestem religijna. Nie jestem katoliczką. Ani zwolenniczką komercjalizacji martwego Palestyńczyka. But I still really like it. Tak, Święta się skomercjalizowały, obchodzą je (i to niekoniecznie szerokim łukiem) nie-chrześcijanie i wszystkim zdegustowanym tym faktem chrześcijanom chcę powiedzieć: zjedzcie pierniczka, nie będziecie tak gwiazdorzyć. I dostrzeżcie pozytywne strony tej sytuacji: na pasterce będzie mniejszy ścisk, mniej woni naftaliny, intensywnych perfum i gorzały, będzie można w spokoju przeżywać narodziny Jezusa bez ryzyka omdleń. A skoro już ustalono Święta wtedy, kiedy świętowano w rozmaitych kultach pogańskich po prostu przesilenie zimowe, w rozmaitych anturażach, to nieco zajiżdżo, panie tego, hipokryzją mówienie o "prawdziwej naturze i istocie Świąt"... Toteż - zjedzcie pierniczka, wyluzujcie, może nam być wszystkim miło i przyjemnie i taka jest bazowa idea tych Świąt dla mnie.

Ale nie. Tak być nie może. Nie tu, nie w Polsce, która niedawno kolejny raz intronizowała sobie martwego Palestyńczyka. To jest kraj katolicki, tu się odbywa prymitywne znaczenie terenu, tylko że cywilizacja poszła do przodu i zamiast obsikiwać terytorium, teraz się je kropi wodą święconą i okadza, żeby było wiadomo, dla wszystkich było absolutnie jasne, że kraj jest to katolicki. Jak kogo temat interesuje, to szczegółowo i w stylu biczującym zajął się nim ks. Charamsa o tutaj. Do tego z kolei nawiązuję dlatego, że obejrzałam dzisiaj reklamę Lidla, która ma taki lekko, ale to lekko feminizujący przekaz (taki niskotłuszczowy i lekkostrawny). Otóż kampania nazywa się Santa Clara i nie ma żadnego związku ze św. Klarą od zakonu i św. Franciszka. Żadnego. Podobnie jak Santa Claus, pulchny pan w czerwonym kubraku, jeżdżący saniami zaprzężonymi w renifery, nie ma żadnego związku ze św. Mikołajem, biskupem z Miry. Santa Clara została dobrana brzmieniowo pod Santa Clausa, koniec pieśni. A kampania lidlowska sugeruje, skądinąd wielce słusznie, że kobiety sprzątają, pieką, gotują, podają i wytwarzają atmosferę i należy im się trochę splendoru z tej okazji, który ma zapewnić właśnie Santa Clara, ubrana, w przeciwieństwie Santa Clausa w kolorach Coca-Coli, w kolory Pepsi. Reklama jest zabawna, jedną panią ściga fantomowy drób pieczony, inna ogarnia wszystko sama, jeszcze inna kupuje prezenty, które wręcza Santa Claus, ucharakteryzowany na podstarzałego playboya-celebrytę. Aż dochodzi do rewolucji Santa Clar, które organizują wszystkim wspólne Święta i przekrzywiają choinkę. Ja uważam, że bardzo słusznie, bo w moim domu, jak żyję te 26. lat, choinka jeszcze nigdy nie była prosta i dopiero kilka lat temu dojrzeliśmy do tego, że najwyraźniej tak ma być i krzywe choinki w naszym domu należy pokochać. No i Lidl mówi nam, że niezależnie od wszystkiego, jest z nas, kobiet przygotowujących Święta, zawsze dumny i my też powinnyśmy, bo jesteśmy superekstra, że to wszystko robimy. Kampania, jak to kampania międzynarodowej marki, jest maksymalnie zglobalizowana - dla wszystkich jest jasne, że w Polsce na Święta nie jada się raczej indyków faszerowanych, w kampanii nie ma słowa o barszczu i karpiu. Ale też ciężarówka Coca-Coli nie obwozi nam kompotu z suszu po kraju, nieprawdaż? Taka natura takich kampanii, próbują nam z okazji Świąt sprzedać niekoniecznie "świąteczne" produkty. Mimo wszystko - przekaz kampanii mi się podoba, Święta dla wszystkich (tak jak Lidl, dodają sprytni spece od marketingu), doceńmy trochę nasze matki, żony, siostry i ciotki, bo się spracowały. No i może trochę im pomóżmy. A przede wszystkim - trochę luzu. Większości, tak jak mnie, kampania się podoba, a trochę lajcikowego feminizmu tylko nam pomoże, nie zaszkodzi. Ale zawsze znajdzie się jakiś obrońca-mąciciel spod znaku "Święta a sprawa polska", oburzający się na to, że my przecież w Polsce nie jadamy faszerowanych indyków, dlaczego w tej reklamie nie ma karpia, święty Mikołaj to nie playboy w kolorach firmowych niezdrowego napoju, tylko biskup turecki z pierwszych wieków chrześcijaństwa i się nie godzi, święta Klara założyła zakon klarysek (i jest patronką telewizji, co jest superśmieszne, bo jest nią dlatego, że chciała iść na pogrzeb św. Franciszka, ale nie mogła, więc zesłano jej wizję. Tele-wizję i to od razu w formacie live, z relacją z pogrzebu. Super, nie?), a w ogóle czemu w kampanii mówi się o "Świętach", a nie "Świętach Bożego Narodzenia" i co to w ogóle za antypolski i antykatolicki spisek, ha?!

I naprawdę mogłabym napisać sążnistą replikę, ale wiecie co? Zaparzę sobie herbatki z cynamonem i będę mieć w nosie. Poczujcie magię Świąt. Niezależnie od tego, czy wolicie o nich mówić "Święta" czy "Święta Bożego Narodzenia", czy jecie kutię czy kluski z makiem, barszcz czy grzybową, czy już macie dość zanim się jeszcze zaczęło, czy nie możecie się doczekać i wprost uwielbiacie spacery po galeriach handlowych spryskanych obficie pierniczkowym aromatem. Mój blok pachnie pierniczkiem - jeśli to nie jest magia, to ja już nie wiem, co nią jest.

I nie dawajcie dzieciom węgla, nawet jeśli Wasi milusińscy przypominają raczej małe pomioty szatana jak rok cały. Jeśli naprawdę są małymi pomiotami szatana, to nie skończy się to dobrze.


środa, 23 listopada 2016

Jak nie być tym gościem? Krótki poradnik

Jesteś przerażony wymysłami niedorżniętych feminazistek? Boisz się, że niedługo to już nawet skomplementować kobiety nie będzie wolno? Ani klepnąć? Cóż, klepnąć nie wolno, chyba że masz wyraźną zgodę na klepanie. Generalnie: jeśli masz wyraźną zgodę, to można wszystko. Ale jeśli dalej boisz się ograniczenia świętych praw Twojej płci, to trochę boisz się słusznie, a trochę nie. To, że nie można obcych i znajomych kobiet bezkarnie klepać po tyłkach bez ich zgody to na pewno potężny zamach na Twoją wolność. Liczenie się ze zgodą drugiej strony (najlepiej: entuzjastyczną!) najprawdopodobniej też, ale istnieje spore ryzyko, że laski (z wypranymi przez feminazistki mózgami, oczywiście) nie odpuszczą w tym temacie i trzeba będzie ostatecznie dopuścić je do rodziny ludzkiej. Dla wszystkich przerażonych tak nieoczekiwaną zmianą przygotowałam krótki poradnik. Jeśli dwa pierwsze pytania dotyczą Twoich obaw, ten poradnik jest dla Ciebie. Spisany na podstawie doświadczeń własnych.

Zasada jest prosta: dalej można podrywać dziewczyny! W różnych miejscach i na różne sposoby. I komplementować! Jak to robić, żeby nie być "tym gościem"?

Po pierwsze: jeśli dziewczyna powie Ci, że nie chce z Tobą tańczyć, rozmawiać, pić drinka od Ciebie, dać Ci swojego numeru telefonu ani iść na kawę, pogódź się z tym. Ona naprawdę nie ma obowiązku. Nie ma też obowiązku być dla Ciebie miła, chociaż mogłaby. Jeśli odmówi, nie wyzywaj jej od kurew i dziwek, nie rzucaj groźbami, ani mięsem, ani tym bardziej ciężkimi obiektami. Nie śledź jej, zarówno w realu, jak i w social mediach. Tego kwiatu jest pół światu, inna może mieć ochotę z Tobą tańczyć albo iść na kawę. Ta nie. Jeśli łapiesz ją za rękę i próbujesz wyciągnąć na parkiet, a ona kręci głową przecząco i zabiera rękę, to znaczy, że woli sobie posiedzieć tam, gdzie siedzi. Powodów może mieć mnóstwo: jest zmęczona, słabo się czuje, nie podobasz jej się. W tej sytuacji szukaj partnerki dalej, a nie próbuj jej łapać za rękę, obie ręce albo twarz i tym sposobem ruszyć ją do tańca. Z tobą. Ryzykujesz, że chodziła na kurs wendo albo, co gorsza, sztuk walki. Albo że jest trzeźwiejsza i przez to szybsza w reakcjach, a że się boi, bo jesteś natarczywym bucem, możesz nie przewidzieć jej zachowania. Nie bądź natarczywy. Jedno, góra dwa "nie", jeśli koniecznie musisz się upewnić, że Twoja uderzająca wszechzajebistość nie zrobiła na niej wrażenia, bo nie dowierzasz, wystarczą.

Po drugie: jeśli rozmawiałeś z jakąś dziewczyną albo próbowałeś ją poderwać, a ona po całym zajściu rozgląda się nerwowo, ogląda za siebie, wracając do domu, ściska w kieszeni kurtki klucze do domu, przygotowane do samoobrony, zamawia taksówkę, chociaż mieszka dwie przecznice stąd i prosi taksówkarza, żeby  nie odjeżdżał, póki nie zamkną się za nią drzwi klatki schodowej albo nie zaświeci światło na 3. piętrze, dzwoni po ojca/brata/chłopaka/możliwie groźnie wyglądającego kumpla albo dzwoni do przyjaciółki, że jeśli nie oddzwoni za 15 minut to ta druga ma wszcząć alarm - you're doing it wrong.

Po trzecie: kiedy wiesz, że zrobiłeś to dobrze i nie jesteś "tym gościem"? Cóż, najprościej, jeśli Ci się udało. A jeśli to nie jest Twój szczęśliwy dzień i Ci się nie udało? Jeśli zaczepiłeś dziewczynę przed londyńskim barem, mówiąc coś o strajking bjuti i możliwości zwiedzenia tego lub innych pubów lajk, rajt nał, a ona Ci na to, że sorri, ale w dalekim Tiutiurlistanie (możliwe, że powiedziała "Poland", ale kto by rozróżniał te azjatyckie republiki...) ma chłopaka, a tutaj pod opieką młodszą siostrę i niestety, ale nie dziś, a Ty się uśmiechasz, mówisz, że wielka szkoda, życzysz miłego wieczoru i odchodzisz w swoją stronę - i chociaż minęło parę ładnych lat, to ona dalej wspomina to jako komplement od miłego faceta w Covent Garden, a nie przerażający, creepy moment zagranicznej wycieczki. Wtedy poszło Ci po prostu marwles i jesteś fajnym gościem.

Po czwarte: nie bądź wijem. Kim jest wij? Wij to taki typ faceta w klubie, który upatruje sobie dziewczynę, po czym zachodzi od tyłu i wije się dookoła niej, ocierając o nią różnymi częściami ciała. Nie chodzi o to, że nie można się w tańcu ocierać. Można. Może nawet ona chciałaby się o Ciebie poocierać, bo jesteś miłym i niebrzydkim facetem. Ale jak ona Cię nie widzi, a za to czuje i czuje, że to nieprzypadkowe otarcie spowodowane ściskiem na parkiecie, to może się poczuć nieswojo. Najlepiej takie operacje zaczynać frontalnie, wtedy gramy w otwarte karty i się widzimy i jest komfort.

Po piąte: catcalling. Po prostu tego nie rób. To nie komplement. Poza tym, jeśli czytasz ten poradnik, nie chcesz być jednym z tych gości. Catcalling zdarzył mi się w życiu raz, na ul. Słowackiego w Katowicach, latem, w południe. A i tak się bałam, czułam się brudna, zagrożona i chciałam wstąpić do sklepu "Cora" po najbardziej obleśną babcio-sukienkę w drobny rzucik, jaką znajdę. Nie wiem, jak znoszą to dziewczyny, którym zdarza się to częściej, niż mnie.

Po szóste: nikt nie jest idealny. Każdemu zdarzają się wpadki, najbardziej zdeklarowanym feministom i kolegom Kazi Szczuki też. Jeśli chciałeś być po prostu miły albo zabawny, ale Twoja rozmówczyni się zdenerwowała albo poczuła niepewnie - a przecież to widzisz, przecież jesteś miłym i empatycznym gościem - przeproś i/lub (opcja minimum) więcej tego nie rób. Mówienie "ej, no weź, wyluzuj, Kasię śmieszy" (zawsze znajdzie się jakaś Kasia albo Andzia, którą śmieszy, która jest "równą babką", dramatycznie pragnącą dostać się do "męskiego klubu siusiaków") nie jest fajne.

Po siódme: traktuj każdą dziewczynę tak, jakby była równoprawnym Tobie człowiekiem. Tak, wiem, na początku nie będzie łatwo, ale uwierz mi, warto. Choćby dlatego, że relacje z innymi ludźmi są bogatsze i ciekawsze, niż te z obiektami.

Wszystkie te sytuacje przydarzyły się mnie osobiście, co może oznaczać kilka rzeczy:

- feministki na tyle dobrze się maskują, że możesz takiej nie rozpoznać na ulicy i niechcący uznać ją za atrakcyjną;
- takie niemiłe sytuacje spotykają nie tylko dziewczyny, które tylko i wyłącznie złośliwym zrządzeniem losu nie są w ekipie aniołków Victoria's Secret, ale te mniej "żurnalowe" też.

niedziela, 6 listopada 2016

Czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę?

Piszę zainspirowana artykułem z "Wysokich Obcasów", poświęconym rodzinie Grochowiaków, a przede wszystkim jego żonie, Madzi. I nie chodzi mi o to, czy pani Grochowiakowa była złą czy dobrą żoną i matką, czy powinno się wysyłać dzieci do wujostwa, czy wybaczać mężowi zdrady - bo to mnie w gruncie rzeczy guzik obchodzi, bo są to kwestie do rozwiązania między Stanisławem a Madzią. Interesuje mnie coś innego - mój moralny oburz na zupełnie "naturalną" nieporadność życiową Poety i zupełnie "naturalną" zaradność jego małżonki. To znaczy - do szału mnie doprowadza kolejny opis rozgarniętej małżonki Wybitnego Umysłu, która musi się zaopiekować Geniuszem, gdyż Geniusz jest tak zajęty pisaniem wierszy / malowaniem obrazów / stawianiem kamieni milowych w wybranej dziedzinie naukowej, że nie umie zaparzyć sobie herbaty, zrobić kanapki, ugotować zupy i wbić gwoździa w ścianę oraz załatwić sprawy w urzędzie.

Historii małżonek, które były zarazem redaktorkami, korektorkami, kucharkami, sprzątaczkami, prywatnymi asystentkami ds. rzeczywistości jest na pęczki. Grochowiakowa to tylko jedna z miliona. Jasne, możemy powiedzieć,  że patriarchat, rola kobiety i tak dalej, że "w tamtych czasach" to było oczywiste, że żona zajmuje się domem na wyłączność, ale jak facet jest artystą, to już w ogóle może sobie odpuścić. Wiadomo, artysta, a już zwłaszcza poeta, to jednostka szczególna i niejako na pograniczu genderowym, co dodatkowo po końcówkach (nomen omen!) łacno widać, gdyż zarówno "artysta" jak i "poeta" to rzeczowniki męskoosobowe, ale z końcówką -a, którą zwykle w polszczyźnie mają rzeczowniki w rodzaju żeńskim. No więc - chłop, skoro rzeczownik męskoosobowy, a skoro chłop, to sprzątać, gotować i zajmować się dziatwą nie będzie. Ale skoro ta końcówka -a, to też trochę baba, jak baba, to wiadomo - trochę nierozgarnięty, młotkiem operować nie potrafi, w urzędzie sprawy nie załatwi, nierozsądny, trochę roztrzepany, emocjonalnie niestabilny. Potrzebuje kogoś racjonalnego i poukładanego, kto mu życie ogarnie. I wiktu. I opierunku. Słowem: żony. Potwierdzają to dzieci poety: "W domu [Madzia - AW-Z] zajmuje się wszystkim. Tata nawet gwoździa nie przybije. Jak raz próbuje, od razu leci mu krew. W końcu jest artystą*." No, w końcu jest. Więc skoro błąka się tam, gdzie "Liryka, liryka / Tkliwa dynamika / Angelologia i dal" (to, co prawda, z innego podejrzanego typka), to ma prawo do swoich drobnych dziwactw. Taka danina za iskrę bożą. Toteż: "Dwie godziny spędza w łazience, w końcu wychodzi: „Madziu, jadę do redakcji”. Taksówkarz najczęściej czeka już od godziny. Mama pilnuje, by ojciec niczego nie zapomniał. Z powrotami z redakcji bywa różnie.". Różnie, ale zawsze punktualnie. Na ten uroczy, poetycki sposób, rzecz jasna: "Jest bardzo punktualny. Jak mówi, że wróci do domu o 16, to wraca, choćby tydzień później. Kiedy nie wraca, mama już wie, że pewnie poszedł w tany. Wydzwania do redakcji, mówią jej, że może jest u kochanki albo w domu pracy twórczej. Bywa, że nie ma go miesiąc. Kiedyś wychodzi i z domu pracy twórczej w Radziejowicach wraca po pół roku. Kiedy pytamy, Madzia nie komentuje. Ojca po prostu nie ma. I tyle.". Ale przecież wszystko można mu wybaczyć, gdyż "Staszek to nieprawdopodobna osobowość.". A skoro taka nieprawdopodobna, to i wygląda należycie. Jak dandys. Jeno nieco turpistyczny, wszak poeta-turpista, więc nie może być zbyt cacanie:
"Stroje domowe nie obowiązują. Zawsze gotowy na przyjęcie gości. Nigdy nie oglądamy go bez koszuli. Wciąż wypachniony. Podąża za modą, ale nie ma gustu, źle się ubiera. I to nieprawda, co mówią, że odpowiedzialna jest za to Madzia. Na tysiąc sposobów próbuje go odwieść od takiego ubierania. A on po swojemu: nieudolnie, bez fasonu.". Ale trzeba jej oddać, że próbowała, tylko on taki duch wolny i niereformowalny. I bardzo, bardzo wrażliwy: "Boi się ciemności i duchów, ten strach to pamiątka z powstania warszawskiego. Więc gdy wydaje się, że straszą, Madzia, jedyna odważna, idzie na strych i przegania koty. Bez niej jest nieporadny. Darzy ją zaufaniem, jeśli chodzi o zdrowie, o jedzenie. Przy niej czuje się bezpiecznie.". Że ktoś ma lęki po powstaniu to rzecz ani dziwna, ani wstydliwa, to się nazywa trauma i nie jest to doświadczenie łatwe. Ale skoro jest poetą, to od tego ma żonę, żeby tym także się zajęła. Jako że jest wrażliwy, jest też niesłychanie emocjonalny i nieracjonalny: "Jaki on jest zazdrosny. Mama ogląda przemówienie Cyrankiewicza, a jemu do głowy uderza, że jest w nim zakochana. W takich sytuacjach obraża się, zamyka się w łazience albo spaceruje po Sadybie. A mama jest racjonalna, tylko puka się w czoło.". Taksówki pojawiają się jako stały motyw tych wspomnień. Najczęściej czekające już od godziny pod domem, kiedy poeta siedzi w łazience, ale okazuje się, że stoją tam nie bez powodu, gdyż: "Panicznie boi się podróży. Po poznańsku mówimy, że ma reisefieber. Akceptuje tylko rodzinne wyjazdy na wakacje [...]. Kiedy Staszek ma sam wyjeżdżać, od razu łapie anginę. Kładzie się w łóżku:
»Madziu, jestem taki chory, odwołaj wszystko«. Madzia odwołuje. Schodzi do taksówki, bo często już taksówka czeka, tłumaczy, że pan Stanisław się rozchorował.
Staszek jeździ tylko taksówkami. Jak wyjeżdżamy poza Warszawę, mama zajmuje się pakowaniem, szykuje dzieciaki, biegnie z nami i tobołami na dworzec, jedziemy pociągiem. On dojeżdża taksówką.". Taksówką. Na wakacje. A jak ma jechać sam, to ma nagły atak anginy i małżonka odwołuje taksówkę. No, ale trzeba mu przyznać, że utrzymuje ich wszystkich: "Staszek dojeżdża na gotowe. To prawda, pilnuje, by było za co żyć. Madzi pieniądze się nie trzymają. Ale formalności, urzędy – prawie wszystko załatwia ona. Ojciec nawet nie wie, co podpisuje. »Madziu, załatw to«, prosi.". Z jednej strony, ojciec-poeta pilnuje, aby było za co żyć, z drugiej - wspomnienia o klepaniu biedy i jedzeniu śledzi na 100 sposobów oraz o robieniu swetrów na handel przez Madzię. Czyli raczej pilnuje, aby było za co przeżyć, co w moim (skażonym być może kapitalistycznym konsumpcjonizmem) odczuciu stanowi znaczną różnicę od "było za co żyć". Wiele rzeczy jest dla niego za trudnych, nie tylko urzędy i komunikacja miejska: "W połowie lat 70. Staszek jest już schorowany, coraz częściej mówi, że chce mieć swoją pracownię. Dostaje kawalerkę na Czerniakowskiej. Dojeżdżać? Nie on. Za trudne. Więc przeprowadzka. Mama musi jechać z nim, bo on nawet herbaty nie umie sobie zrobić. Dwie lewe ręce. Raz próbuje naprawić coś w łazience, po chwili wybiega z podwiniętymi nogawkami: »Madziu, ratunku, topię się!«. Na zakupach mama dźwiga torby, on jej towarzyszy.". Oczywiście pojawia się też kwestia kochanek: "Tak do końca zdajemy sobie sprawę z jego romansów dopiero po śmierci ojca. Kiedy mieszka u pani Marysi, nie zapomina o nas, wysyła ją na pocztę, by Marysia wysłała nam pieniądze. Z Marysią do dzisiaj mamy dobry kontakt.". Żona to funkcja, nie osoba. Pani Marysia też może być żoną.

* - wszystkie podkreślenia w cytatach moje.

A miejmy świadomość, że to tylko jedna z setek podobnych opowieści. Małżeństw, gdzie nie tyle istnieje ścisły podział obowiązków na te kobiece (dom i dzieci) oraz męskie (zarabianie na to wszystko, czym ona się zajmuje i opiekuje), co tworzenie warunków cieplarnianych, aby rzadki kwiat talentu nie uwiądł przypadkiem. Tolerancję dla artystów mamy olbrzymią, wolno im więcej, bo to "nieprawdopodobne osobowości", malowane ptaki, emocjonalni wrażliwcy, którzy potrzebują kogoś, kto im zrobi herbatę, przegoni koty ze strychu i odwoła czekającą od godziny taksówkę oraz wymyśli, jak utrzymać liczną rodzinę za marną pensyjkę. Ale ostatecznie, czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę? Czy to ważne, czy ma od tego żonę, czy gotuje sam, czy jada w barze mlecznym? Cóż, być może nieważne. Na pewno nie z perspektywy literaturoznawczej, to znaczy pisarz nierozgarnięty życiowo nie musi być koniecznie ani lepszy, ani gorszy od pisarza rozgarniętego, bo nie od tego efekt końcowy w postaci literackiej udatności utworu zależy. Ale życie prywatne pisarzy nas interesuje. Nie tylko nas - "czytelników zawodowych", ale też wielu czytelników niezawodowych, miłośników literatury po prostu. Lubimy wiedzieć coś więcej o tej osobie, której nazwisko widzimy na okładce, a zdjęcie na odwrocie. A najlepiej, żeby ten posiadacz iskry bożej, natchniony pisarz, miał życie niekonwencjonalne, trochę szalone, barwne, żeby był trochę inny od nas. Taki, no, tego, poetycki jakiś. Cały w uniosach i metaforach. Uskrzydlony jakiś taki. A nie, że wstaje rano, pije kefir, pisze wiersz, a potem gotuje botwinkę. A wieczorem nastawia pranie i je rozwiesza na rozkładanej suszarce na balkonie. No panie, co to za poeta w ogóle?!

Może to kwestia pokoleniowa, może to kwestia zainteresowania kobietami-pisarkami (a one, z przyczyn kulturowych, rzadko miewały żony, które by im oporządzały świat), ale ja jednak wolę pisarzy życiowo rozgarniętych. Takich, co wiedzą, gdzie przylepić znaczek na kopercie i jak umyć łazienkę. Nie twierdzę, że są od tego lepszymi pisarzami, bo niekoniecznie. Po prostu, jakoś tak... wzbudzają moją sympatię, jeśli nie czują się tak mocno szturchnięci przez palec boży, że im się perspektywa życiowa skrzywiła. I wszystko orbituje wokół nich.