czwartek, 26 listopada 2015

"Fun with Flags" - dr Sheldon Cooper zaprasza serdecznie do Polski!

Znacie sitcom "Big Bang Theory" (jak chcą tłumacze na polski: "Teoria Wielkiego Podrywu")? Na pewno większość z Was zna. Tym, którzy nie znają, skrótowo objaśniam: to komedia o amerykańskich naukowcach, fizykach i ich perypetiach życiowo-uczuciowych. Jednym z bohaterów jest dr Sheldon Cooper, fizyk teoretyczny, a także entuzjasta flag (i kolei. i "Star Treka". i czego tam jeszcze). Prowadzi on w Internecie swój show, zatytułowany "Fun with Flags". Dzisiaj zapraszam na "Fun with Flags: special edition in Poland"!



Otóż my kochamy flagi. A zwłaszcza naszą flagę, narodową. I w ogóle wszelkie symbole narodowe. I narodowe dobra. Ale flagę najbardziej. Uwielbiamy ją wywieszać, kiedy okazja po temu - czyli z okazji rozmaitych świąt narodowych. Podczas wystąpień polityków. Na marszach, paradach i świętach wojskowych. Każda szkoła ma swój poczet sztandarowy, dumnych i bladych (nie licząc pryszczy) gimnazjalistów z drzewcem. Sztandar wprowadzić. Cała szkoła na baczność. Sztandar wyprowadzić. Ale dopiero jak dyrekcja przemówi. "Ojczyznę kochać trzeba i szanować / Nie deptać flagi i nie pluć na godło", śpiewał niegdyś Muniek. W Urzędzie Stanu Cywilnego kierownik urzędu też każe spojrzeć na orła na dywanie i upodobnić się do niego przyszłemu małżonkowi. Żeby jak orzeł szponami ojczyzny, tak on swego gniazda - rodziny polskiej, prawdziwej, gdzie chłopak i dziewczyna - także szponami bronił. Na koszulkach lubimy ją mieć, na dresach i na ustach. Zwłaszcza, kiedy zataczamy się pijani w lobby jakiegoś egipskiego czy tunezyjskiego hotelu olinkluziw. Flagi polskiej można też używać w mniej oczywistych kontekstach. Na przykład można na biało-czerwono zabarwić sobie zdjęcie na Facebooku. I to nie z okazji 3. maja czy 11. listopada, a z okazji uchwalenia federalnego prawa w USA, które stanowi, że małżeństwa homoseksualne mogą być zawierane w całych Stanach. Więc Facebook, na cześć tej decyzji, zabarwiał ochotnikom zdjęcia profilowe tęczą. Więc my, w kontrze, zawsze w kontrze, w powstaniu, w konspiracji, w utajnieniu, przyszli więźniowie polityczni niezłomni, polską flagą w międzynarodowe gejostwo! Niech wiedzą, że tu jest Polska, schabowy i witamy w piekle! Możemy też nosić na koszulkach taki miks narodowy, kolaż huzara z Polską Walczącą, żołnierzem wyklętym i wiedźminem Geraltem (a czemu nie...?) na tle flagi. I z podpisem "Sierpień 1944 - Pamiętamy!". Albo "Wielka Polska Piastowska". Wszystkie chwyty dozwolone. Premier decydująca się na jakże odważny, niezłomny wręcz, patriotyczny gest występowania wyłącznie na tle flag narodowych. Żeby bardziej widzieli, że tu jest Polska. Tu, cała za premier Szydło, a nie gdzieś tam, gdzie zakładka gorsetu Pannę Młodą na "Weselu" Wyspiańskiego cisnęła, nie w sercu, tylko tu. Na sztandarach, powtykanych wszędzie. A to Polska właśnie. Gdyby się ktoś nie zorientował jeszcze po marszach i okrzykach, to oznakujemy sobie przestrzeń graficznie, dla łatwiejszej identyfikacji (narodowej). Mimo to nadal można utyskiwać na flag narodowych (pardon, przecież mamy też osobną typografię narodową, wyrażaną w losowym i uznaniowym - duch Polski zawsze niepodległy! - zastosowaniu liter wielkich i małych, powinnam więc była napisać Flag Narodowych) niedobór, zwłaszcza kiedy użytkownicy portali społecznościowych "wywieszają" sobie na profilach flagi innych państw, w solidarności z ofiarami zamachów. Bo nigdy dość polskiej flagi. I polskiego godła. Dlatego naszą reprezentantkę na Miss Universe po prostu przebierzemy za orła w koronie.

Źródło: http://www.zeberka.pl/art/tak-wygladaja-projekty-strojow-polki-na-miss-universe-2015-38747

Na szczęście, poza flagą i godłem, mamy też w Polsce absurd i groteskę. A przynajmniej tak by się mogło wydawać, bo czasami, choć człowiek ma dyplom literaturoznawcy, trudno jednoznacznie orzec, czy mamy do czynienia z groteską i absurdem, hiperbolą czy prozą realistyczną. Na przykład czytając Masłowską:

I to nie żaden halun na bańce, żaden fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę, real tv. Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma. Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. (...) Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów. Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany. Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe. Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy jasnej jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy. (...) Chorze, no chorze wprost to wygląda, miasto mogą sputniki zrobić zdjęcie z kosmosu, paranoja. (s. 61-62)

Oni patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo takie zarządzenie  burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? - mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy się nie - mówią do mnie - to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta z mieszkańcami rasy polskiej (...). Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona wpływa. Niby nic, a raptem wszystko. (...) Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem. (...) Tak albo nie, Polska dla Rusków czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją. (s. 68-69)

 Dorota Masłowska: Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Warszawa 2002.

I choćbyśmy chcieli zapomnieć o korzeniach, wynarodowić się, skosmopolityzować - to się nie da. Bo na każdym kroku - Polska dla Polaków, Poooolskaaaaa, biało-czerwooooniiiiii. Tu jest Polska. A w ilu przypadkach Ty umiesz odmienić słowo "Polska"?

PS.: A debiutu Masłowskiej - mimo wszystko i moim zdaniem - wciąż należycie nie doceniono.

czwartek, 19 listopada 2015

Obrazki z codzienności

Chyba nie ma takiej siły, która sprawiłaby, żebym pisała regularnie. Dlatego nigdy z blogowania nie będzie piniądzów i nigdy nie zostanę twarzą rajstop, suplementów diety albo sprzętu AGD/RTV. Ostatnio siedzę głównie nad tzw. literaturą podmiotu w sprawie własnego mego doktoratu, nad kotami, które okazują się nie tak znowu różne od dzieci w wieku przedszkolnym, nad kosztorysem konferencji, który powstał już w miliardzie wersji - co jest najlepszym dowodem na to, że byłabym marną księgową, nad fejsbukowym ogarnianiem wydarzeń, w które się włączyłam i nad wózkiem w supermarkecie (choć w tym wypadku to akurat stoję i drepczę, a nie siedzę). Toteż moje życie nie obfituje w głębokie przemyślenia poboczne (tj. niedotyczące bezpośrednio prozy Magdaleny Tulli), a w efekcie - nie mam nic ciekawszego do zaprezentowania, niż kilka obrazków z codzienności.

Obrazek I

Postanowiłam dzisiaj zakupić prezent mikołajkowy dla Obywatela Małżonka. Jako że notorycznie jestem brana za smarkulę, postanowiłam na okoliczność zakupu tego prezentu ubrać się jak dorosły człowiek, żeby nie wzbudzać sensacji, kiedy zapytana przez asystenta sprzedaży bezpośredniej w czym można mi pomóc, odpowiem "szukam prezentu dla męża". Taki ze mnie przemyślny szlachcic Don Quijote z Manchy. A więc, od góry lecąc, czerwona szminka w klasycznym, obecnym na rynku od lat 50. odcieniu czerwieni "Fire&Ice". Granatowa sukienka. Kozaki na irracjonalnie wysokim obcasie, pamiątka z podróży poślubnej do Włoch - bo czyż można przywieźć z Włoch lepszą pamiątkę, niż kozaki na obcasie?! Płaszcz granatowy, po Pani Matce. Paznokć czerwony. No, jednym słowem, przebranie za dorosłą kobietę, mężatkę. Wchodzę zatem do sklepu z konfekcją męską, oglądam wystawiony towar i zagaja mnie subiekt, na oko w moim wieku, bardzo piękny obiekt męski w błękitnej koszuli i granatowym swetrze:
- Czy mogę pani w czymś pomóc?
A ja na to, z pewnością siebie:
- Szukam prezentu dla MĘŻA, chciałabym kardigan, ale cieńszy niż ten, który pan ma na sobie.
Subiekt wywala błękitne oczy, pod które dobrał sobie najwyraźniej koszulę, ale zachowując się profesjonalnie, jak go na szkoleniu uczyli, prezentuje mi dwa warianty towaru "kardigan męski ciemny". Bardzo usilnie próbuje zamaskować zdziwienie tym, że smarkacz przebrany za dorosłego człowieka chce kupić sweter dla MĘŻA. Wybieram kardigan, idziemy do kasy. Nie, wcale nie widać, że przy płaceniu obczaja mą prawicę w poszukiwaniu straconego czasu, tj. obrączki. Znalazł. Zdziwienie nie ustąpiło.

Obrazek II

Wieczór, wracamy do domu, ja płacę wysoką cenę za moją maskaradę. Mam ochotę wyć z rozpaczy w kozakach na wysokim obcasie. Czuję się jak mała syrenka z andersenowskiej baśni, która przehandlowała głos za nogi i teraz przy każdym kroku ma wrażenie, że chodzi boso po ostrzach noży. Usiłując nie krzyczeć w ciemną, katowicką noc i nie skręcić kostki na nierównym, ochojeckim bruku, mówię do Obywatela Małżonka:
- Jak kupowałam te obłędnie piękne buty w Rzymie to nie mogłeś mi powiedzieć: "kochanie, nie kupuj tego szczytowego osiągnięcia włoskiego szewstwa, bo co prawda są piękne i wyobrażasz sobie, że będziesz w nich wysoka, smukła, ponętna i z zadkiem wypiętym jak pawian, ale ty, kochanie moje, jesteś lebiodą stworzoną do chodzenia w martensach, a nie we włoskich kozakach na irracjonalnym obcasie"?!
- Ale jakbym ci tak powiedział, to byś mnie ofukała i się obraziła.
- Nie. Bo to była podróż poślubna i byłam ciężko zakochana.

Obrazek III

Przygotowujemy konferencję naukową i podjęłam się, heroicznie, działki "kosztorys". Zapomniałam, jak to wyglądało w 2013 roku i na własne życzenie zostałam najgorszą księgową w historii rozliczeń. Powstało już miliard wersji tego dokumentu i został on dwukrotnie zakwestionowany przez Instancję Wyższą. Poprawiając go dzisiaj kolejny raz, nuciłam sobie w tle Domowe Melodie: "Grażka, Grażka, weź przestań, bo do nieba nie pójdziesz"... Żart hermetyczny i to bardzo, ale znając skądinąd przekrój moich czytelników, to większość zrozumie. A uwagi Instancji w zasadzie były słuszne. Ja po prostu jestem do rzyci księgową. Nawet mimo moich zapierających dech w piersiach referencji od referentki z wydziałowego działu kosztów, która kiedyś podsumowała mój arcypoprawny opis faktury słowami "no, w końcu się pani czegoś na studiach nauczyła!". Umiem opisywać faktury (a przynajmniej umiałam), a teraz to już degrengolada, płacz, zgrzytanie zębów i tabelki z wydatkami.

Obrazek IV

Znowu jestem u weterynarza. Na przemian z obydwoma kotami. Od końca października, kiedy przygarnęliśmy Inkę, jestem z którymś albo z obydwoma kotami na raz średnio dwa razy w tygodniu w przychodni dla zwierząt. Jak nie oczko, to nosek. Jak nie nosek, to ogonek. Odrobaczanie. Szczepionka. Rzadka kupa. Jeden kot. Albo drugi. Albo oba w jednym czasie. Jedna się wyleczy, to się zarazi zaraz od drugiej. Kołomyja. Ostatnio byłam we wtorek. Z kotem młodszym na okoliczność łzawienia i kichania. Dostałam leki i instrukcję reperacji kotka, nie omieszkałam się też pochwalić, że młoda może i nie domaga, ale starsza za to jest okazem zdrowia, jutro kończymy stosowanie kropelek do oczu i oczęta kocie prezentują się pięknie. Wróciłam do domu. Oczko Szartoki, lewe, leczone, zaiste prezentowało się pięknie, duże, żółte i szeroko otwarte. Natomiast prawe, do tej pory zdrowe, wyglądało tak, jakby kot postanowił wrazić sobie w nie patyk i jeszcze nim pomajtać. Jak dzieci w wieku przedszkolnym, zarażają się od siebie błyskawicznie i naprzemiennie. Może wykupię w przychodni dla zwierząt jakiś abonament...? A może przy uporczywym leczeniu dwóch kotów leczenie trzeciego gratis i przygarniemy jeszcze jakąś kocią bidę z nyndzom?