środa, 16 września 2015

Wyszłam za mąż, zaraz wracam

Przerwa w nadawaniu spowodowana była zamążpójściem piszącej, które to zamążpójście okazało się bardzo absorbujące - czas, uwagę i pieniądze. Cipca ślubnego się nie uniknie. Można tylko minimalizować straty. I choć na ślubie i przyjęciu cieniem położyły się znaczące nieobecności bliskich nam ludzi, którzy żadną mocą nie mogli z nami być tego dnia, to wyszłam za mąż i nie zwariowałam. Chyba. I teraz z pozycji ekspertki, o małżeńskim stażu wynoszącym, uwaga, 12 dni, będę się wypowiadać o organizacji przyjęć. I małżeństwie. I wariactwie. Jak było widać w poprzednim wpisie, bez nerwów się nie obyło. Bez drobnych katastrof też.

Po pierwszej, nie ufajcie kosmetyczkom. Ja już żadnej nie zaufam. W kwestii urody i pielęgnacji jestem samosią. Czytam w Internetach, oglądam filmik instruktażowy i robię wszystko sama. Tylko włosy ścina mi nieoceniona imienniczka z salonu na ul. Jankego. Ale ślub to ślub i lepiej niektóre rzeczy oddać w zarząd armii profesjonalistów. Nie ma nic gorszego, niż profesjonaliści. Fryzjerka, jak zawsze, stanęła na wysokości zadania, a zadanie nie było łatwe - uczesać na ślub kogoś ściętego, jak ładnie mówią na to cięcie w krajach anglojęzycznych, na "pixie" - chochlika, to wyzwanie. Ale pani Agnieszka ze wszystkim sobie poradzi. W wyczarowaną przez nią konstrukcję wsunęłam opaskę z kamyczkami i było cudnie. We władanie profesjonalistek postanowiłam też oddać stopy i dłonie. Błąd. Trzeba było zrobić to chałupniczo. Mało, że ponoć pancerny lakier hybrydowy, który miał wytrzymać na moich paznokciach w stanie nienaruszonym trzy tygodnie, rwanie włosów z głowy oraz układanie kostki Bauma we wszystkich mały miasteczkach w Polsce gołymi ręcami, zaczął odpryskiwać już dzień po nałożeniu. Mało, że zabieg momentami był bolesny, bo kosmetyczka postanowiła rozprawić się ze wszystkim ogniem, mieczem i acetonem. Moje mikrostopy w rozmiarze 35 okazały się jednak zbyt dużym wyzwaniem. Niemal na każdym placu zostawiła mi strupki przy paznokciach. Takiej sieczki na stopach to nie miałam chyba nawet wtedy, kiedy nosiłam glany w upalne lato anno Domini 2004. Dobrze, że szłam w czółenkach, bo gdyby to były sandały, zalałabym się rzewną łzą. Nigdy więcej nie pójdę do kosmetyczki. Ze szczególnym uwzględnieniem manikiurzystek. Jak wściekła na wszystko opowiadałam o tej sieczce ze stóp mojemu ojcu, on jak zawsze wykazał się empatią:

Ja: No i mam sieczkę ze stóp. Co za babon, a niby to miała być profesjonalistka!
Ojciec: No ale wiesz... Może to jest jakaś, nie wiem, ekonomistka albo specjalistka od PR, która nie znalazła pracy w zawodzie i zrobiła kurs na kosmetyczkę...
Ja: To znaczy, że jest do dupy w aż dwóch wyuczonych zawodach.

Dobrze, że pomalowałam się sama, bo po doświadczeniach z manikiurzystką podejrzewam, że mogłabym wyglądać jak drag queen po całonocnym show w najbardziej podłym klubie w południowej Arizonie. I choć kultura drag mnie fascynuje, to nie na tyle, żeby stać się marną kopią kampowej kopii. Nie dla mnie ten poziom postmoderny.

Po drugie, nie ufajcie urzędnikom. Wydaje wam się, że tacy jesteście świeccy, nowocześni i hop do przodu, że jak weźmiecie sobie ślub cywilny, to nie czekają was żenujące przemowy celebrującego wasz ślub? Błąd! Może jak pojedziecie sobie do Słupska, żeby was nie do końca świętym węzłem związał Biedroń, to wam to nie grozi. W każdym innym przypadku bądźcie gotowi na:
- seksizm,
- żenujące żarty prowadzącego,
- cytaty z czapy,
- obraźliwe uwagi,
- homofobiczne spostrzeżenia dotyczące małżeństw
... i wiele innych w pakiecie. My to otrzymaliśmy od kierownika USC. Który się spóźnił, miał przekrzywiony łańcuch, zrobił z naszego ślubu szopkę (i to nie bożonarodzeniową w stylu krakowskim) i dostarczył tematów do żartów i dyskusji zgromadzonym pracownikom, studentom i doktorantom Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej UŚ, którzy przybyli tłumnie. Podobno wśród gości szły zakłady, czy rzucę się na urzędnika z szałem i czy w końcu przestanę się uśmiechać. Teraz to się z tego śmiejemy, no bo cóż począć? Płakać? Najważniejsze, że jesteśmy małżeństwem. Ale dla tych, co nie byli, a być chcieli, zaprezentuję poniżej krótki wyciąg z przemowy urzędnika wraz z komentarzem:

- "Mężczyzna musi być silny, mężny i logiczny, choć nigdy nie zrozumie uczuciowego, emocjonalnego świata kobiety, to te światy będą się uzupełniać" - jestem przekonana, że słyszałam wtedy chichot Moniki i Sary, a także czołowych szyderczyń dżenderowych, reprezentujących Zakład Literatury Poromantycznej oraz Zakład Literatury Baroku i Dawnej Książki.
- "Poznali się na studiach i zamiast uczyć się do egzaminów, patrzyli sobie w oczy. No ale jakoś te egzaminy zdali..." - tak było, potwierdzam. A stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia otrzymałam za to, że znalazłam heteroseksualnego mężczyznę na filologii polskiej. Rzadki ponoć okaz. Jak mawiała nieoceniona Małgorzata Szalona Filolożka, faceci na filologii najczęściej mają już chłopaka na kulturoznawstwie.
- "Małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny i bronimy tego jak niepodległości" - abstrahując od moich i Obywatela Małżonka poglądów na ten temat (a brzmią one: miłość nie wyklucza, małżeństwa i żenujące wpadki ślubne dla wszystkich!), poczułam, jakby mi ktoś lodu nasypał do trzewi. Przede wszystkim ze względu na bardzo bliskie mnie i Obywatelowi Małżonkowi osoby na sali. Które są jedną z najbardziej uroczych par, jakie nosiła ta ziemia. A przed którymi się tej instytucji małżeństwa broni "jak niepodległości".
- mój Obywatel Małżonek ma mieć szpony jak orzeł na godle Polski - na sali reprezentowany przez dywan, na modłę radziecką powieszony na ścianie - aby bronić swojego gniazda jak Ojczyzny. Nasuwa mi się tylko jedno: ojaprdle. Godło na dywanie już nam zostało przyobiecane jako podarek ślubny. Od dżenderowej szyderczyni Pawiana przy Drodze.
- "Bo jeden plus jeden daje w tym wypadku jedenaście. A jak będziecie mieć dzieci, to 111. A jak więcej dzieci, to więcej jedynek, które tworzą całość" - nie wiem, czy dobrze przytoczyłam, bo się zagubiłam jakoś w tej algebrze. Ale ja nigdy nie byłam orłem (ze szponami) z matematyki. I to Obywatel Małżonek ma być silny i logiczny. Może mi, biednemu głupiątku, kiedyś objaśni te zawiłości matematyczne.
- "Faceci są wzrokowcami i mąż musi być jak Książę w <<Małym Księciu>> - będzie widział wszystkie te piękne róże wokół i będzie widział, że są tak piękne albo piękniejsze od jego róży. Ale on nie zostawi swojej róży, bo jest za nią ODPOWIEDZIALNY!" - no biedny ten mój logiczny, a zarazem prosty i wiecznie pobudzony przez doznania wzrokowe Obywatel Małżonek. I jedyne, co go trzyma przy mnie, to poczucie odpowiedzialności. Bo pokusa czeka na każdym rogu. A facet, to wiadomo. Wzrokowiec i naturalny poligamista.

Sypał jeszcze jak z rękawa cytatami z "Małego Księcia", "Człowieka Ringu" (sic!) i Gałczyńskiego. Gałczyński był najbardziej na miejscu - w końcu to wszystko przypominało "Teatrzyk Zielona Gęś". Czekałam, aż zza węgła wyskoczy na przykład Porfirion Osiełek albo Hermenegilda Kociubińska. No, ale będzie co wspominać. Goście też łatwo nie zapomną tego ślubu. Ale jeśli to miała być reprezentacja powagi urzędu i powagi instytucji małżeństwa, które w Polsce jest ponoć święte i traktowane z czcią nabożną jako podstawa zdrowego społeczeństwa, to brak mi słów. Groteska widać weszła nam w krew.

Po trzecie, nie ma ślubu bez disco polo. Nawet jeśli ułożyliśmy własną playlistę na przyjęcie. Braki pośpiesznie uzupełnił Pan Samochodzik, który w drodze na ślub puszczał nam ckliwe, sentymentalne ballady pseudorockowe o miłości, a w drodze na przyjęcie miłosne disco polo. Disco polo nie unikniesz. Dziedzictwo muzyczne szanuj i do ludu się zbliż, a nie się teraz wyzłośliwasz, niby lewicowa humanistka, a proszę, z pogardą dla muzyki klasy pracującej. Wyszło szydło z worka.

Przydługi ten wpis skończę tylko uwagą, że z fryzury, która miała przetrwać 24 godziny ślubu i przyjęcia, a więc była utrwalona wedle procedur opracowanych przez niemiecki przemysł ciężki (nie mogę się uwolnić od tego Różyckiego, no nie mogę...), bardzo trudno wydłubuje się ryż jaśminowy. Ostatnie ziarenka spłynęły dopiero po namaczaniu tej konstrukcji dnia następnego rano... I jak w ostatniej księdze "Pana Tadeusza" - "Kochajmy się!".