niedziela, 15 stycznia 2017

Dlaczego daję na WOŚP...

... i będę dawać do końca świata i jeden dzień dłużej? Pierwsza odpowiedź jest najprostsza: bo chcę, bo mogę, bo uważam, że WOŚP robi dobrą robotę. Sprzęt medyczny dla dzieciaków (a od kilku finałów - także dla seniorów) jest potrzebny i basta. Rozliczenia WOŚP mnie przekonują, może nie wszystkie decyzje strategiczne Owsiaka mi się podobają, ale to nie zmienia faktu, że robota jest dobra, zaangażowanych w to jest mnóstwo ludzi tak zwanej dobrej woli i gra orkiestra. Oczywiście przez polskie media przetoczyła się coroczna, okolicznościowa debata "dawać czy nie dawać, Owsiak oszust, a Caritas lepszy, a właśnie że nie, bo". Nie chcę brać w niej udziału. Chcę zwrócić uwagę na inny walor WOŚPu, walor, jakim nie może się poszczycić żadna inna organizacja tego typu w Polsce. Zaznaczam na początku, że nie jest to walor prymarny (sprzęt medyczny, skala, wiadomo), ale według mnie - szalenie istotny. A jest nim pospolite ruszenie młodzieży.

Kwestujący to głównie dzieciaki i młodzież. Od całkiem małych krasnali po całkiem wyrośniętych, pryszczatych i golących pierwszy zarost młodzianków. Kwestowanie na WOŚP jest fajne, jest rozrywką, jest superklawe czy jak tam młodzież gimnazjalna w tej dekadzie mówi. Jasne, że zabawa nie jest najważniejszą wartością działalności charytatywnej, ale Owsiak jakoś do tej młodzieży trafia. A od WOŚPu zwykle się zaczyna. Niektórzy przy tym zostają, inni łapią bakcyla i oddają pałeczkę w kwestowaniu młodszym, a sami angażują się w pomoc dla schronisk dla zwierząt, w Food Not Bombs, paczki dla domów samotnej matki i cokolwiek innego, co tylko przyjdzie im do głowy i gdzie zauważą deficyt czegokolwiek. Część wyrasta z latania z puszką po mieście i udziela się w sztabach. Sztafeta pokoleń jest zachowana. Dla mnie takie zaangażowanie, na taką skalę, młodzieży w szczytnym celu i pokazanie im, że robienie czegoś dla innych, słabszych, pokrzywdzonych jest fajne, jest zaletą nie do przecenienia.

Jasne, że są ludzie, którzy woleliby, żeby młodzież kwestowała na te chore dzieci w worach pokutnych i śpiewając godzinki. Jednakowoż pragnę zauważyć, że choć istnieje jakiś promil (a może procent, nie wiem) młodzi, która chętnie śpiewałaby godzinki obierając skrycie ziemniaki na zupę dla najuboższych, nie chwaląc się nikomu swoją zbożną działalnością, jest niewielki. Piękne to, zaiste (a śpiewanie godzinek po to, żeby młódź ziemniaków najuboższym nie podjadała przy procesie produkcji pożywnej zupy), ale do mas szerokich nie dotrze, choćby nie wiem co. A czerwone serduszka, atmosfera zabawy, udzielający się entuzjazm, obietnica Przystanku Woodstock w podzięce za pracę i zaangażowanie, kolorowe t-shirty i smycze, tańce, hulanki i swawole - owszem. Zresztą, mogę poświadczyć własnym doświadczeniem.

Odkąd byłam małym szkrabem, w moim domu dawało się na WOŚP. Orkiestra jest rok młodsza ode mnie. Co roku był to dla mnie jakiś rodzaj święta z tymi serduszkami, licytacjami i finałem w telewizji. Odkąd pamiętam chciałam być wolontariuszką Orkiestry. Ci wszyscy wolontariusze z puszkami wydawali mi się strasznie fajni. W gimnazjum będąc spełniłam swoje marzenie i kwestowałam kilka lat z rzędu. Wspominam to najmilej: konkurowanie z innymi wolontariuszami o ilość zebranych pieniędzy, uśmiechy przechodniów, grochówkę wieczorem na rozgrzanie, poczucie, że robię coś dobrego, niezwykłą erupcję energii u dzieciaków i dorosłych koordynujących ich poczynania, atmosferę święta i zabawy. Jasne, że były ciemniejsze strony kwestowania. Raz ktoś próbował nas okraść z puszek (co się szczęśliwie nie powiodło), zostałam zwyzywana od pederastów (nie wiem, jak nastoletnia dziewczynka w glanach może wyglądać na pederastę, ale who knows, geje, jak Żydzi, stoją za wszystkim), grożono mi piekłem i udawano, że jestem przezroczysta. Nie, to nie było miłe, ale zdarzało się stosunkowo rzadko. Pamiętam za to, że zebrałam dwa złote pierścionki - jeden po chyba nieudanych zaręczynach (pan był bardzo smutny), a drugi elegancka pani w (mało eleganckim i etycznym, moim zdaniem) futrze zdjęła z palca i wrzuciła mi do puszki bez słowa. I że aktywowałam całe moje pokłady angielskiego na poziomie intermediate do wytłumaczenia ciemnoskóremu obcokrajowcowi, o co chodzi, czemu serduszka, na co zbieramy i jaki jest cel tego wszystkiego. Oraz że popłakałam się przy światełku do nieba (i to nie raz).

I choć teraz na Orkiestrę tylko daję, a nie kwestuję, bakcyl pozostał. Nawet jeśli nie każdą akcją i nie każdym udziałem się chwalę publicznie. I dalej uważam, że robienie czegoś dla innych może być fantastyczną zabawą - na przykład, z ostatnich rzeczy, które pamiętam jako karuzelę śmiechu, segregowanie ubrań i środków czystości dla domu samotnej matki (a to w doborowym towarzystwie i zacnym zakładzie pracy). Teraz będą duże słowa: z rozmaitymi zastrzeżeniami do pewnych wypowiedzi i działań Owsiaka, uważam, że jak dzieciaki kwestują na Orkiestrę, to rodzi się jakiś zalążek poczucia współodpowiedzialności za innych. Jakaś solidarność społeczna. Mało takich, moim zdaniem, szalenie istotnych, lekcji fundujemy młodzieży.

No, ale nie należy też zapominać, co sama pamiętam ze swej młodości chmurnej a durnej, że im zacieklejszy w mediach był opór przeciwko Orkiestrze, Owsiakowi i Przystankowi Woodstock, tym bardziej jako pryszczata (głównie na czole) nastolatka chciałam na złość tym wszystkim "autorytetom" zebrać pełną puszkę, przyczynić się do bicia kolejnego finansowego rekordu i rozbić swój namiot na Woodstocku, a potem zatańczyć z Krishną. I wytatuować sobie różę na biodrze. Z tego ostatniego pomysłu, szczęśliwie, wyrosłam. Z reszty nie.

Także, jak co roku: sie ma!