środa, 3 kwietnia 2019

Jak zostałam ofiarą homolobby - historia prawdziwa

W zasadzie porzuciłam pisanie bloga. Trochę przez brak czasu, ale przede wszystkim - przez brak zapału i pomysłów. No ale czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Miałam z tego zrobić post na fejsie, ale zorientowałam się, że mam za dużo do napisania i na fejsie nikt mi tego nie przeczyta. Jak zostałam ofiarą homolobby.

Jak wiadomo z doniesień prasowych, homolobby jest niebezpieczne i zagina parol na wszystkie niewinne heteroduszyczki, już od przedszkola konfundując dziatwę, sieje LGBT+terror. Jestem ofiarą takiej propagandy. Początkowo wydawało mi się, że za wszystko odpowiedzialna jest pewna wykładowczyni, która na pierwszym roku studiów napisała mi pod moją pracą komentarz: "Nie można wymagać od Pani takiej wiedzy na I roku studiów, ale bardzo ciekawe efekty przyniosłoby zastosowanie do tej interpretacji metodologii związanej z gender i queer". Wróciłam do domu, odpaliłam Google i odkryłam gender i queer. I tak to się zaczęło. Czy faktycznie? Czy grunt nie był urobiony już wcześniej? W końcu sama wybrałam do interpretacji takie podejrzane opowiadanie. Dlaczego wybrałam akurat to? Sama? Spoza listy przygotowanej przez wykładowczynię? Pytań było wiele.

W liceum, jak to większość osób w liceum, byłam straszliwie egzaltowana. Nosiłam czarny golf i należałam do grupy teatralnej. Czytałam dużo, bez ładu, składu i porządku. Strasznie chciałam być erudytką, bardzo chciałam znać się na literaturze, teatrze i kinie, więc pochłaniałam wszystko, jak leci. W szale oglądania filmów trafiłam na Pedro Almodovara. Zobaczyłam "Złe wychowanie" i "Wszystko o mojej matce". Przepadłam, filmy Almodovara oglądałam bez mrugania, czując, że nie rozumiem trzech ćwierci z tego, co widzę, ale że to jest w przedziwny sposób urzekające. Niektóre miłości z czasów licealnych przemijają, Almodovara kocham nadal. Podejrzewałam, że granice między męskim i kobiecym nie są wcale aż tak sztywne, Almodovar namieszał mi w głowie i z takim bajzlem poszłam na uniwersytet. A uniwersytet niecnie to wykorzystał.



Kiedy byłam jeszcze na studiach licencjackich, w ofercie na studia magisterskie była specjalizacja "feminizm - gender - queer". Brzmiała ekscytująco, niestety, zanim zrobiłam licencjat, zmieniła się oferta programów na studiach magisterskich. Nic to. Już wygooglałam gender i queer, nic nie mogło zatrzymać tej lawiny. Propaganda już nie sączyła się subtelnie, teraz stanęłam pod tęczową Niagarą treści wszelkich. Na jakiejś konferencji, na którą poszliśmy w ramach ćwiczeń ze znacznie nudniejszego przedmiotu, usłyszałam nazwisko Judith Butler. Skserowałam sobie "Uwikłanych w płeć" i pierwszy raz zetknęłam się z drag queen. W książce, co prawda, do tego naukowej i filozoficznej, ale analiza dragowych występów zrobiona przez Butler obudziła we mnie (niezaspokojone do dziś) pragnienie zobaczenia tego na żywo. Dalej czytałam dużo, w sposób niewiele bardziej uporządkowany, niż w liceum, chociaż na studiach nieco trzymał mnie w ryzach porządek epok i egzaminów do zdania. Ale w kwestii teorii gender i queer nie trzymało mnie nic. Z uszu mi dymiło, mózg rozsadzało na co drugich zajęciach (w "Pannach z Wilka" Iwaszkiewicza wcale nie chodzi o żadne panny, wiedzieliście? WIEDZIELIŚCIE?! ŁOOOOOOOO!), nie zawsze w związku z genderami, czasami tak po prostu (po trzecim roku bardzo chciałam, żeby mi ktoś powiedział, czy istnieje rzeczywistość, czy tylko tekst; teraz sama robiłam studentom zamieszanie w głowach, więc jestem współwinna). Kiedy dostałam pierwszą propozycję pisania recenzji do czasopisma, udałam się do jego siedziby na spotkanie z redaktorem. Zapytał, co ostatnio czytałam i o czym piszę pracę licencjacką. Pracę licencjacką pisałam o powieściach Jacka Dehnela, a z nowości ostatnio czytałam Michała Witkowskiego. "Och - powiedział sędziwy pan redaktor - no, skoro tak, skoro już i tak siedzi pani w tym gejowskim świecie, to niech pani napisze recenzję z Witkowskiego. Och, przepraszam, ja nie miałem na myśli...". Nie wiem, czy siedzę lub siedziałam w gejowskim świecie, ale wiedziałam, i dalej mam takie przekonanie, że literatura jest od tego, żeby patrzeć szerzej. Dla mnie to było właśnie to "szerzej". Bo fascynowały i fascynują mnie kwestie płci i kultury. Jednak - jak do tego doszło?! Co, poza Almodovarem, przygotowało tak podatny grunt?! Nie można za wszystko winić uniwersytetu i Judith Butler. Czy jednak można...?



Myślę, że nie bez winy są tu moi rodzice. Tak, rodzice, którzy niedawno świętowali trzydziestą pierwszą rocznicę ślubu. Jak najbardziej ojcowski ojciec (8 lat temu miał jeszcze wąsa, którym straszył mojego chłopaka; nie przestraszył skutecznie, chłopak został mężem, a tata wąsa zgolił) i superkobieca, matczyna matka. Otóż zanim zdążyłyśmy się z siostrą uprzedzić, poznali nas ze swoimi przyjaciółmi, którzy tworzyli i tworzą do dziś parę. Jednopłciową. I wiecie, co było w tym najgorsze? Najbardziej oburzające? Że niczym się nie różnili od innych par przyjaciół moich rodziców. Domek na przedmieściu, odpowiedzialna praca, dwa rodzaje serków do smarowania w lodówce. Nuda. Jak nudne może być tylko zamożne mieszczaństwo. Do tego moi rodzice nie robili z tego ani tajemnicy, ani ceregieli. Moja siostra była wtedy jeszcze mała i zapytała taty:
- A czy pan X ma żonę?
- Nie, X ma chłopaka. Ma na imię Y.
- A ten Y to ładny chociaż jest? - drążyła niczym niezrażona kilkuletnia Ania, co przeszło do rodzinnej anegdoty.
Kiedy dojrzewałam, to nie znałam żadnej osoby LGBT+ w moim wieku - tak mi się przynajmniej wydawało. Z czasem okazało się, że owszem, znałam, pochowanych w szafach. Niektórzy z nich opuścili te szafy - i dobrze, bo to bardzo fajni ludzie i szkoda ich na takie chowanie się po meblach. Nie wiem natomiast, kto jest winny temu, że mój tzw. "gejradar" jest do reszty zdupcony. Do tego stopnia zdupcony, że coming out mojego przyjaciela mnie zaskoczył, a z mojego obecnego męża chciałam na studiach uczynić mojego GBF (gay best friend). Nadal szukam winnych. Pocieszać się mogę tym, że nie tylko mój gejradar nie działa. Kiedyś pojechaliśmy z małżonkiem na konferencję naukową, już jako małżeństwo. I w kuluarach nawiązaliśmy miłą rozmowę z doktorantami z innych ośrodków, mąż na chwilę opuścił towarzystwo (niby że do łazienki, ale podejrzewam, że poszedł wyjeść ciastka z bufetu kawowego), a nowopoznany kolega perorował, że zawsze można rozpoznać geja na konferencji, bo zawsze jest za dobrze ubrany, ma ładne buty i koszulę w jakiś wzorek. Jako przykład podał mojego męża (ze skromności, bo sam miał ładne buty i koszulę, z czego doskonale zdawał sobie sprawę). Śmieszkom nie było końca.

Wydaje mi się, że w moim przypadku wszystkiemu winna jest produkcja Disneya pod tytułem "Mulan". Mój ulubiony film Disneya obok "Króla lwa" (z którego sypię cytatami w sposób swobodny, a moim numerem popisowym jest wykonanie "Hakuna Matata" z jednoczesnym wcielaniem się w Timona i Pumbę). Tak, ten podejrzanie konserwatywny Disney, którego filmy do pewnego momentu pokazywały księżniczki o talii niewiele szerszej od nadgarstka, czekające na księcia-wybawcę. To z "Mulan" wyciągnęłam naukę, że crossdressing jest doskonałym sposobem na znalezienie przystojnego męża.


I do czego to wszystko doprowadziło? Do zupełnego zepsucia! Po pierwsze, byliśmy w ubiegłym roku na pierwszym od wielu lat Marszu Równości w naszym mieście i było ekstra. Mam nawet selfie z drag queen Ritą Fox, której występu jeszcze nie widziałam, ale znamy się skądinąd (i to nie z konferencji naukowych o genderach, ani z imprez w "tych" klubach - bo ja jestem człowiekiem żyjącym na mojej własnej kanapie - tylko mamy wspólną, niekoniecznie stereotypowo "tęczową" pasję). Po drugie, wśród naszych znajomych i przyjaciół jest pełen przegląd - wieloletnie pary mieszane i jednorodne, kościelne małżeństwa, single z wyboru i mimo woli, tacy, co by chcieli się pobrać i tacy, którym się niespecjalnie śpieszy. A że jesteśmy nudni, to głównie z naszymi znajomymi spotykamy się w knajpie, kinie, odwiedzamy nawzajem, robimy drobne upominki, jemy razem obiady i kolacje, a także widujemy się na szybkich kawkach w przelocie. A że wszyscy żyjemy w społecznych bańkach, nasi znajomi też niespecjalnie się od siebie i od nas różnią.

Muszę się jednak przyznać, że sama jestem winna siania tęczowej propagandy. Kiedy "RuPaul Drag Race" już był dostępny na Netflixie, jojczyłam mężowi, że strasznie chcę obejrzeć. On był sceptyczny, a ja marudziłam "no chodź, no chodź, pooglądaj ze mną te przepiękne motyle!". A on dalej marszczył nos. Aż wyjechaliśmy z naszymi przyjaciółmi (prymarnie: jego kumplami z liceum), oni grali w planszówki, a ja postanowiłam skorzystać z dobrodziejstwa wielkiego telewizora tylko dla siebie i zaczęłam oglądać. Najpierw zerkali nieśmiało zza stołu, na co to ja paczę. Potem losowo się dosiadali i oglądali z doskoku. Finał sezonu 9 obejrzeliśmy już razem na kanapie, a potem żywo dyskutowaliśmy we własnym gronie o strojach i makijażach. Tak, licealni kumple mojego męża, którzy tusz do rzęs mieli w rękach raz, jak kupowali mamie prezent na Dzień Matki, dyskutowali o czerwonych ustach drag queens.

Tak, jestem ofiarą homopropagandy. W pełni popieram równe prawa WSZYSTKICH. Empatii starcza mi na tyle, żeby widzieć, że nie wszyscy mają aż tak z górki, jak ja miałam. Że to, co dla mnie jest oczywiste, dla innych jest pieśnią przyszłości. I że, jak śpiewa RuPaul, "Love is love". A na punkcie "Drag Race" wyhodowałam prawdziwą obsesję. Zwłaszcza, że motto zaczerpnięte z "Paryż płonie" stosuje się także do mojego życia i pracy - "Reading is what? - FUNDAMENTAL!"