poniedziałek, 30 marca 2015

Uwaga, tezy kontrowersyjne: dziecko też człowiek

Uwaga, lojalnie ostrzegam, będę w tym wpisie prezentować tezy rewolucyjne, śmiałe i dalekie od społecznego poparcia. Otóż będę twierdzić, że dziecko to też człowiek. A w Polsce, mimo Korczaka, to jest nadal teza mocno kontrowersyjna. Oczywiście mamy silne ruchy "ochrony dzieci", najchętniej takich, które są zarodkami albo potencjalnością zarodka. Czekam na prawną ochronę życia każdej komórki jajowej, jako potencjalnego dziecka, wszystkich wydalonych poza organizm męski plemników, a także, a co się będziemy ograniczać, błysku w oku listonosza / urzędniczki miejskiej / nauczyciela fizyki / dyrektorki kreatywnej działu sprzedaży / starszego menedżera public relations czy kogo tam chcecie. Ale jeśli chodzi o dzieci jak najbardziej narodzone, to już nie podlegają żadnej szczególnej ochronie. A prawa mają wielce ograniczone.

Nie jestem osobą, która, jak to się mawia, "lubi dzieci". Głównie dlatego, że nie mogę o sobie powiedzieć, żebym "lubiła ludzi". To znaczy konkretne jednostki owszem, jak najbardziej, samą ludzkość jako ideę też, ale to co znaczy "lubić ludzi"? Można podać jakąś kategorię ludzi, do których się z miejsca pała sympatią, np. ja lubię ludzi złośliwych i zdystansowanych do siebie oraz do świata. Bo z takimi łatwo mi się porozumieć. I tak na przykład lubię dzieci "opowiadalskie" i rezolutne, bo z takimi łatwiej mi nawiązać kontakt. Ale nie mam dzikiego pędu do każdego młodocianego poniżej 6. roku życia, żeby go koniecznie przytulić, zagadywać, wziąć na kolanka i uraczyć "szczypem polskim" (doskonały tekst Agnieszki Graff na ten temat, "Szczyp polski tradycyjny"). Nie dostaję też ekstazy na widok niemowlęcia i panicznej potrzeby wzięcia takiego małego człowieka na ręce, jeśli nie zachodzi taka potrzeba (np. dziecko płacze i trzeba je utulić). A w związku z tym, że drugorzędne cechy płciowe wskazują na to, że jestem kobietą, to brak niemowlęcej ekstazy i garnięcia się do dzieci jest natychmiastowo interpretowany jako "Agnieszka nie lubi dzieci". Inna sprawa, że trudno kogoś polubić, jak ci go wciskają na ręce z obowiązkowym komentarzem "no, potrzymaj, potrzymaj go/ją, to ci się może zachce swojego, a ha ha ha". Niestety, brakuje mi tupetu, żeby w takiej sytuacji odpowiedzieć: "O tak, zachciało mi się od samego zapachu zasypki, przepraszam, Janek, wychodzimy, musimy szybko wrócić do domu i popracować nad potomstwem, bo muszę je mieć JUŻ". Dzieci są różne, tak jak ludzie są różni. Jednych się lubi, drudzy są obojętni, a za trzecimi się zupełnie nie przepada. A że dzieci to ludzie, tylko że mali i niedojrzali, to też jest tak, że jedne dzieci się lubi, a innych nie. Co mnie wydaje się oczywiste, ale wydaję się być w tym poglądzie nieco odosobniona.

Bo dzieci w Polsce to nie są ludzie. To osobna kategoria bytu, takie dziecko. Można je zupełnie pomijać na wieloosobowych zgromadzeniach rodzinnych i uciszać, bo "dzieci i ryby głosu nie mają". Można je szarpać, popychać, poniżać, lekceważyć i upokarzać publicznie. Przesuwać i przenosić jak obiekty, bez słowa. Grozić im, także w miejscach publicznych, a nawet wymierzać klapsy i ignorować ich potrzeby. I wszystko to w kraju, gdzie dzieci są "pod szczególną ochroną od momentu poczęcia", najwyższą wartością, a także silnym argumentem w dyskusji. Retoryka współczesna zna argument "z dziecka". Dziećmi i ich dobrostanem można wygrać każdą dyskusję, zdeklasować przeciwnika, zyskać sympatię odbiorców. Bo przecież wszyscy jesteśmy za ochroną dzieci przed złem całym. Że zacytuję jednego z moich ulubionych pisarzy, Jacka Dehnela:

Orężem jest, jak często w takich przypadkach, dziecko. Młot, maczuga, Wunderwaffe polemistów. Dobro dziecka – najważniejsze. W imię dobra dziecka można domagać się odwołania Parady Równości, wprowadzenia szczepień lub zakazania szczepień, ustawy takiej czy siakiej, a co dopiero zamalowania graffiti: dzieci i ryby głosu nie mają, a panie Grażyny tego świata bardzo chętnie ujmują się za nimi (za dziećmi, bo za rybami niekoniecznie) i, raczej nie konsultując się z nimi, ślą listy do redakcji.

(Źródło: J. Dehnel: Hyc, hyc, hyc. Do przeczytania w "Polityce". W tym tekście są także doskonałe obserwacje dotyczące seksu i przemocy w przestrzeni publicznej i literatury dziecięcej, cytując za Wisławą Szymborską: „Dziatki biegną do szkoły tupu-tupu-tup, podczas gdy deszczyk kapu, kap albo śnieżek ciapu, ciap... Cio to? Ależ oczywiście, to wierszyki dla dzieci pisane przez różne straszliwe niewiasty. Pragnie Pani dołączyć do ich grona. Nie możemy zabronić, ale błagamy o litość dla naszych pociech, które od takiej literatury uciekają hyc, hyc, hyc”)

I przy całej tej ochronie, sympatii i trosce w Polsce można z dzieckiem zrobić wszystko, bo to zasadniczo dziecko, a nie człowiek. No, niby człowiek, ale jakiś taki inny, że wolno i nie wstyd, bo to MOJE dziecko i nie będziesz mi pan mówił, jak mam je wychowywać! A piszę to wszystko dlatego, że ostatnio mogłam zaobserwować taką niewesołą sytuację:

Byłam w moim serwisie samochodowym wymienić nieświecące się światła stopu oraz łącznik osi z prawej strony, czymkolwiek to cholerstwo jest. A wiem, że to wymieniałam, bo na okręgowej stacji kontroli pojazdów pan kontroler przedłużył mi ważność dowodu rejestracyjnego i uznał Kloryndę za zdatną do uczestnictwa w ruchu drogowym tylko ze względu na moje solenne obietnice, że z tymi światłami i łącznikiem pojadę prosto do serwisu, a gdyby mnie policja złapała, to wszystko popsuło się na odcinku Katowice - Mikołów. A że jak obiecam solennie, to wykonuję bez szemrania, to pojechałam prosto ze stacji kontroli do serwisu. Mój serwis jest nieopodal stacji benzynowej i KFC, a że pora była obiadowa, a wymiana miała potrwać jeszcze z godzinę, poszłam do tegoż KFC na kubełek frytek i sałatkę "Colesław" z braku alternatyw. Siedzę, pojadam chwacko fryty z papieru, zapijając pepsi, obserwuję współbiesiadników z bożej łaski, ogryzających kurczęce kończyny. Siedzę na wprost wejścia. Przez szklane drzwi wchodzą Osoby Dramatu: Matka Prowincjonalna Biznesłumen (na oko 40 l., choć wpływ solarium na stan cery może zawyżać moje szacunki) oraz Chłopczyk Żwawy (około 5 l.). Matka ma zacięty wyraz twarzy, za mocny makijaż i smartfona. Pięciolatek, zwyczajem pięciolatków, ma sporo energii i roznosi go entuzjazm na okoliczność obiadu w fast-foodzie z możliwością wydębienia plastikowej zabawki. Matka nie mówi. Matka syczy. Matka mówi do dziecka, testując, ile głosek można wypowiedzieć bez konieczności rozwierania szczęk. Zaskakująco dużo, znacznie więcej, niż kurs fonetyki polskiej by wskazywał. Żuchwa ściśle przyklejona, zaciśnięta, aż widać mięśnie na twarzy. Stój tu. Powiedziałam: STÓJ. Gdzie łazisz (chłopiec oglądał automat nalewający napoje, metr od jej nogi)? Czy chcesz stąd wyjść? Widać chcesz (ciągnie dziecko za rękaw w kierunku wyjścia, aż mały traci równowagę i popiskuje). To się zachowuj, ostatni raz ci mówię. Stój. Wychodzimy. Powiedziałam: wychodzimy (znowu ciągnie za rękaw). Stój tu spokojnie. Stój. JAK TY SIĘ ZACHOWUJESZ?! WYCHODZIMY! (znowu ciągnie go do wyjścia, otwiera jedną ręką drzwi, a drugą popycha chłopca, on zaczyna przepraszać i protestować; zawracają do kas). Matka odbiera telefon, mówi coś o dostawach i fakturach, chłopiec znowu odszedł na metr i ogląda dystrybutor lodu w kostkach (nie naciska, nie dotyka, nie utrudnia innym klientom korzystania, po prostu patrzy). Matka kończy rozmowę, znowu ciągnie dziecko za rękaw i popycha przed siebie. Większość ludzi nie czuje się komfortowo, kurczaki z Kentucky jakoś mniej smakują, ale wszyscy sparaliżowani, bo jak zwrócić uwagę, w końcu to jej dziecko, a nie ich sprawa. Pan z wąsem próbuje rozładować sytuację i mówi do Matki z uśmiechem coś o niesfornych brzdącach. Matka syczy na pana z wąsem. Zaciska palce na barku dziecka i w ten sposób, ni to pchając, ni to ciągnąc, kieruje go do stolika. Tam strofuje go dalej, sycząc i cedząc przez zęby oraz raz po raz grożąc wyprowadzeniem nieletniego z lokalu. Raz nawet podnosi go, stawia na ziemi i popycha w kierunku drzwi. W końcu chłopiec nie wytrzymuje i zaczyna płakać. LUDZIE NIE PRZYSZLI TU SŁUCHAĆ TWOICH JĘKÓW, ZACHOWUJ SIĘ, BO WYCHODZIMY. ZOBACZYSZ, JAK WRÓCIMY DO DOMU. JA CI POKAŻĘ. Frytki stawały mi w gardle. Pierdolić te frytki, nie mam odwagi zaprotestować ani na to patrzeć, jestem tchórzem, wyrzucam papierowe naczynia i wychodzę.

A teraz wyobraźcie sobie, że w roli Matki i Chłopca jestem, dajmy na to, ja i mój Luby. Albo jakakolwiek inna para bądź nie para dorosłych ludzi. Że jedno drugiego szarpie, poniża, syczy, strofuje i grozi. Myślę (chcę wierzyć), że ktoś by w końcu zareagował. Ale dziecko, jeszcze pod opieką matki, to tylko dziecko. My, jako społeczeństwo, nie mamy się prawa wtrącać w jej metody wychowawcze, tak jak nie mamy prawa wtrącać się w jej urządzanie mieszkania, dietę czy inne prywatne sprawy. Bo dziecko to własność prywatna, a własność prywatna w tym kraju to rzecz święta. No, zresztą, to tyko malec. Nie bije go, nakarmiony, czysto ubrany, jest okej.

No, cholera, nie jest okej. A klaps to nie jest niegroźna metoda wychowawcza. Jeśli ja bym poszturchiwała Narzeczonego, albo wymierzała mu niezbyt silne uderzenia jeśli się pokłócimy albo kiedy on coś zawali, to byłaby to przemoc. Ale klaps dziecku, wedle niektórych sądów, to nie przemoc, a metoda. Jako pointę, pozwólcie państwo, zastosuję wulgaryzm (co nie świadczy dobrze o lotności mojego umysłu ani kwalifikacjach do konstruowania tekstów, ale fuck it): KURWA NO.

poniedziałek, 23 marca 2015

"Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach...", czyli rodacy na urlopie

Choć sezon urlopowy jeszcze się na dobre nie rozpoczął, to popularny dziennikarz TVN wywołał poważny problem "Wczasy zagraniczne a sprawa polska". Otóż pan Jarosław Kuźniar był uprzejmy podzielić się z rodakami swoimi sposobami na "tanie podróżowanie". I nie były to drogocenne, nomen omen, porady objaśniające czytelnikom, jak najkorzystniej bukować loty WizzAirem czy RyanAirem, bo na przykład odkrył, kiedy są najtańsze i gdzie. Nie były to też zbawienne porady dotyczące couch surfingu czy inne "Autostopem przez galaktykę". Kuźniar pochwalił się, że podróżując do USA kupuje niezbędny mu sprzęt w Walmarcie, użytkuje przez cały pobyt, a pod koniec podróży zwraca do sklepu pod byle pretekstem. Prawa konsumenta w Ameryce to cudowna rzecz. I zaiste są godne pozazdroszczenia. Ale niekoniecznie już wykorzystywania w tak, nie bójmy się tego słowa, przaśno-siermiężno-pszenno-buraczany sposób. Ponadto pan Kuźniar był uprzejmy wielokrotnie dzielić się z odbiorcami swoimi wrażeniami dotyczącymi podróży w gronie rodaków. Które, też przyznajmy to szczerze, bywają koszmarem i są takie momenty, że się żałuje, że żadnego z języków obcych nie opanowało się w takim stopniu, aby udawać np. Niemca. Albo Hiszpankę (co z moją bladolico-niebieskooką urodą mogłoby nie przejść, więc lepiej jednak było inwestować w kursy niemieckiego albo najlepiej - szwedzkiego lub islandzkiego i przedstawiać się jako, na ten przykład, Agneta Jónsdottir). Owszem, zdarzają się bardzo sympatyczne spotkania rodaków na obczyźnie. Na przykład w recepcji dublińskiego hostelu albo barcelońskim Subwayu. Wiele miałam takich spotkań, sympatycznych albo zabawnych. W muzeum dublińskim pani przy wejściu długo i obszernie opowiadała nam po angielsku, co znajdziemy na każdym z pięter ekspozycji, a na koniec zapytała "where are you from?", po usłyszeniu odpowiedzi przewróciła oczami i powiedziała znużona: "Oesuuuu, nie mogliście państwo tak od razu? Się człowiek produkuje po próżnicy...". Mogłabym wiele takich uciesznych anegdot przywołać. Ale są też anegdoty niewesołe. Spuśćmy uprzejmie zasłonę milczenia na samolotowe wyczyny naszych polityków, rodacy na wakacjach bywają straszni. Wynoszą jedzenie ze szwedzkiego bufetu. Wykupują najtańsze oferty, a potem się awanturują, że standard nie ten i nie za to płacili. Zwłaszcza w samolotach. Jak się leci WizzAirem i płaci się za to nie za wiele (porównując z cenami innych linii lotniczych), to nie ma co oczekiwać, że standard samolotowej podróży będzie jak w filmie "Jak być kochaną", z koniaczkiem i międzylądowaniem na odpoczynek. No ale. Lecę, więc wymagam. Zapominając o tym, że linia lotnicza, którą wybrałem, jest powietrznym odpowiednikiem PKSu. Stroje rodaków na obczyźnie to też temat na osobny wpis, a dokumentacja fotograficzna nadaje się tylko na "Faszyn from Raszyn". I znowu bez przesady - nie chodzi mi o to, że powinniśmy wyglądać jakbyśmy wszyscy wakacje spędzali na luksusowym jachcie, kursując między Saint Tropez a Niceą. Ale spodnie z lycry opinające balerony i top w panterkę, a na szczycie tej konstrukcji sfilcowany "słoneczny balejaż" w bieli i czerni? Klapki pamiętające wczasy zakładowe w Ciechocinku? Litości. Wynoszenie jedzenia ze szwedzkiego bufetu, "bierz, bierz Maryla, bo zapłacone", wydzieranie się na cały hotelowy bar w Varadero "AŚKAAAAA, WEŹ MI TO Z MIENTOM!" (chodziło o mojito...), osławione już kanapki z jajem i kabanosy w autokarowej podróży do Paryża... Zresztą, kto ciekaw takich historii, to Internet pełen jest zwierzeń pilotów wycieczek i rezydentów. Tak, Polacy za granicą potrafią być uciążliwi i żenujący. Czasami wstyd się przyznawać do narodowości. Niemniej jednak jestem w stanie zrozumieć, z czego to wynika. Z kompleksów. Z wyobrażeń o własnej "pańskości". Z chęci użycia i odreagowania swojej niewielkiej pensji, krzywego mieszkania w gomułkowskim bloku na jakimś zadupiu, z pazerności i chęci "nachapania się", kiedy można. Rekompensowania sobie poczucia, że jesteśmy "Radomiem Europy" (sformułowanie zawdzięczam Adamowi). I choć wydawać by się mogło, że Jarosław Kuźniar, świetnie zarabiający dziennikarz z Warszawy, może być wolny od takich pokus i potrzeb, to nie jest. On też musi się "nachapać". Cwanym być. Sprytnym. Sytuację wykorzystać, ugrać coś na boku, nie być frajerem i nie płacić. Sztućce wynieść z restauracji, a ręczniki kraść z hotelu. Ukrywać miniaturowe szamponiki i żele pod prysznic, żeby dostać nowe, a przecież na podróż się przydadzą. Kultura polska kulturą cwaniactwa i "przydasiek". Celebrujmy to nasze dziedzictwo, skoro tak egalitarne jest, że wszystkie klasy, nawet te, wydawać by się mogło, wysokie, obejmuje. Bądźmy dumni, jak dumni jesteśmy z transformacji, sarmacji, Papieża, wąsa, Marszałka, II RP, wsi polskiej i disco polo. Cwaniactwo chlubą narodową! "Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina..."!

sobota, 14 marca 2015

Jak być dobrym rodzicem w kilkunastu prostych krokach, czyli pop-psychologia i latte feminizm

Zostałam zainspirowana w deszczową sobotę przez Pawiana przy drodze, która była uprzejma podzielić się na Facebooku artykułami z kultowego w pewnych kręgach portalu Mamadu.pl. Chodzi o dwa bliźniacze artykuły, Małgorzaty Ohme "18 damskich spraw, które musi załatwić matka każdej dziewczynki" oraz Dawida Bartosika "16 męskich spraw, które musi załatwić ojciec każdego chłopca". W dyskusji pod postem Pawiana pojawiły się sugestie, że tekst Ohme jest ironiczną odpowiedzią na tekst Bartosika i ona tak nie na serio. I choć zwykle staram się mieć głęboką wiarę w ludzkość, zawsze wierzę, że tekst jest ironiczny, a wiadomość z "ASZdziennika", to tym wypadku węszę jednak tekst w tonacji serio. A węszę dlatego, że moim zdaniem te dwa teksty są doskonałymi przykładami: pop-psychologii, latte feminizmu i czegoś, co na własny użytek nazywam "równouprawnieniem z Dzień Dobry TVN". Może to też być równouprawnienie z "Twojego Stylu" albo "Wysokich Obcasów EXTRA", które to czasopisma nie za wiele się różnią. Otóż w swoich podstawowych założeniach równouprawnienie z Dzień Dobry TVN zakłada, że kobiety i mężczyźni powinni być równi i partnerscy, facet może przewinąć niemowlaka, kobieta może szefować wielkiej firmie i powinni się dzielić obowiązkami. Tyle, żeby tak nie za bardzo. To znaczy jesteśmy równi, ale kobieta, to wiadomo, rosołek ugotuje jak chłop chory, no a mężczyzna to jednak jest silny i twardy, chociaż mówi "kocham cię". A kobieta, chociaż jest prezeską, to maluje usta i lubi być otoczona silnym ramieniem swojego mężczyzny. Żadne tam radykalne rewolucje. Ot, troszeczkę, żeby dobrze w stylowych wnętrzach wyglądało. A do tekstów, aby zachować konwencję, odniosę się w punktach. Otóż matka powinna nauczyć córkę:

"1. Robić rosół. Nie ogółem gotować, bo nie każda ma do tego: talent, chęć, czas, ale ugotować porządny rosół na wołowym z kością - koniecznie! Po co? Bo to niezbędne, by wytrzymać z chorującym chłopem. Jak postanowi zostać wegetarianką, to niech się nauczy uzupełniać smak umami". Moja matka jest złą matką. Nie umiem gotować rosołu. Ba, nie zamierzam się nawet uczyć, gdyż mięsa nie jem, a rosół mi zwyczajnie śmierdzi. Na potęgę śmierdzi.  I nie ma mowy, żeby wielki gar z trupem w środku bulgotał w mojej kuchni. Wytrzymałam z chorującym chłopem bez rosołu. Poiłam go napojem imbirowym. Uwaga, teraz będzie szok w trampkach: nie każdy chorujący chłop z byle katarkiem i temperaturą 36,8 kładzie się do łóżka i celebruje wszystko, co wyczytał u Philippe'a Aries o chorym w łóżku. Żaden moribundus, żadne ars moriendi, żadnych aniołów z szarfami i sentencjami.


2. Według Ohme (tu wyczuwam słabą iskierkę ironii i uszczypliwość wobec tekstu Bartosika) kobieta powinna umieć przyszyć guzik, bo mężczyzna i dziecko tego nie zrobią. Według mnie każdy podstawowo ogarnięty człowiek powinien umieć przyszyć guzik i zaszyć dziurę. Nie mówię o krawiectwie artystycznym, tylko po prostu w razie nagłego wypadku nie każdy jest psycholożką z Warszawy, która może rozważyć kupienie nowej koszuli zamiast przyszycia guzika do starej. Ja na ten przykład nie mogę, więc przyszywam i zaszywam.


3. "Pleść warkocza". WARKOCZ, do cholery. Prawdziwa Matka Polka, do tego z wykształceniem wyższym, powinna nauczyć swoje dziecko niezależnie od płci mówić po polsku, no na miły buk! W kwestii warkoczy (nie: warkoczów) moja matka zawiodła. Nie umiem pleść, zaplatać ani układać włosów innych, niż moje własne, krótko obsmyczone. Nie umiałam jako dziecko. I choć moja mama bardzo chciała mnie czesać w rozmaite fikuśne fryzurki z fikuśnymi gumeczkami, byłam materiałem opornym i NIENAWIDZIŁAM szczotek do włosów. Warkocze, które plotę koniom, np. do koreczków, są żałosne i wiem o tym. Sama warkocz miałam na głowie bodaj raz. Wyglądał jako kolba kukurydzy pastewnej - krótkie, grube i z takimi roztrzepanymi "piórkami" na końcu. To była Barbórka, a ja tańczyłam w stroju regionalnym, dostając zeza zbieżnego, gdyż jeden z koralików z wianka dyndał mi dokładnie między brwiami. Matka nie dopilnowała, utraciłam kobiecość za młodu.


4., 5. i 6. potraktuję zbiorczo: nie należy malować się i prowadzić samochodu. Niezależnie od tego, jakim się jest kierowcą. Jak się nie umie zmieniać samodzielnie koła (ja umiem, tzn. wiem, co trzeba robić, ale nie mam dość siły, aby podnieść auto na lewarku), to się wykupuje pakiet assistance i w razie złapania gumy dzwoni pod wskazany numer, a nie staje na poboczu i macha wypielęgnowaną łapcią. Ew. podjeżdża się pod Wydział Filologiczny i prosi o pomoc, sprawdzone, działa. Dotyczy płci obojga. Jeśli chodzi o pertraktowanie z policjantami: możecie mi powiedzieć, że jestem pryncypialna, ale nie uznaję "przekonywania" "pana władzy" przy jednoczesnym rzęs trzepocie. Ostatnio zapłaciłam mandat za jazdę bez świateł. Zaledwie kilometr od domu. Nie próbowałam przekonywać, że "to ostatni raz" albo robić z siebie trzpiotki i mówić, że "taka jestem roztrzepana (w domyśle: taka kruchutka, no ojejejejejej....)". Jeśli mogę samodzielnie prowadzić samochód, to powinnam o światłach pamiętać. Jeśli stanęłam na zakazie, to nie mówię "ojej, serio, tam stał znak...?". Ogólnie: żaden mandat nie sprawi, że zrobię z siebie patentowaną idiotkę. Głównie dlatego, że nią nie jestem. I ponadto: kodeks drogowy obowiązuje także patentowane idiotki. I tego też należy dzieci nauczyć.

7. i 8. Ponadto matka, według Ohme, powinna nauczyć córkę także flirtować oraz nie dojadać do końca, bo i tak dziewczyna będzie całe życie na diecie, więc niech się ćwiczy za młodu. Przykro mi, nie mam riposty. To jest za głupie.

9., 10. i 11. są słuszne. Należy badać piersi. Jak się już je ma, trzeba umieć dobrać na nie stanik. Trzeba czytać instrukcje obsługi. Instrukcje z Ikei są obrazkowe, ale widać to nie p. Ohme skręcała krzesła. Jeśli chodzi o dawkę antydepresantów: po takim wychowaniu sugerowałabym zainwestować w terapię dla córki. Porządną. A nie od razu w antydepresanty. Ale to p. Ohme jest psycholożką, więc widać wie, że żadna terapia jej biednej córce nie pomoże. Pogratulować kompetencji rodzicielskich i trzeźwej oceny własnych możliwości wychowawczych.

"12. Umieć zarabiać kasę. Tak tak. A więc nie wychodzić za mąż dla pieniędzy. Nie zostawać w toksycznym związku ze względów finansowych. Kupić sobie torebkę, super krem albo wymarzone szpilki- i nie pytać o zgodę. Nikogo". I stawiać przecinki (w ogóle poziom tekstu pod względem językowym woła o pomstę do nieba). To jest właśnie kwintesencja latte feminizmu bądź też równouprawnienia z Dzień Dobry TVN. Kobieta powinna umieć zarabiać kasę (najlepiej dużą), żeby móc sobie kupować szpilki i kremy bez zgody męża. Dziękujemy wam, feministki! Teraz same możemy płacić za to, co jest w życiu najważniejsze! Teraz nikt nie będzie robił nam wyrzutów za cenę naszej garderoby! DZIĘ-KU-JE-MY! Bo to jest właśnie najważniejsze w emancypacji. Samowystarczalność w obuwniczym. To wystarczy za całe równouprawnienie. A przecież wiadomo, że kobietom tylko fatałaszki w głowie.

Punkty 13 - 18 są całkiem sensowne, więc nie będę się czepiać. Więc co o tym myśleć? Ironia to czy nie? Obawiam się, że nie. A swoją obawę motywuję właśnie feminizmem z DDTVN: czyli zarób na własne szpilki, ale wiadomo, że jak chłop choruje, to trzeba uwarzyć rosołek. Kochaj i akceptuj siebie, bądź silna, ale przed policjantem zgrywaj słodką idiotkę. Pomimo całego "akceptuj siebie" lepiej jednak uważać na to, co się je. Żeby efektywniej unikać mandatów, kiedy się zarazem robi kreskę eyelinerem i wymusza pierwszeństwo. Pop-psychologia, latte feminizm na obcasach. Nie jestem feministką, ale... No i kto by się przejmował językiem polskim. Liczy się body lengłycz! Działanie na podświadomość, a nie jakieś tam przypadki! Zresztą, należy córkę nauczyć, że przypadki to się zdarzają słabeuszkom. A ona ma brać życie w swoje ręce i być panią własnego losu! No chyba że chodzi o dietę. To wtedy jednak nie. Witamy w świecie latte, szpilek i feminizmu! Aby być dobrą matką, należy wyemancypować swoją córeczkę, ale nie za bardzo. Nie chcesz przecież, żeby wyrosła z niej jakaś straszna, manifowa feministka!

Mamo, tato, dziękuję. Że umiem i przyszyć guzik, i wiem, jak zmienić oponę. Obrać ziemniaki i walczyć o swoje. Że wychowaliście mnie nie na kobietę, nie na faceta, ale na porządnego, zaradnego CZŁOWIEKA.

środa, 11 marca 2015

Moje miasto, takie piękne

Mieszkam w Katowicach. Od zawsze i na zawsze, mam nadzieję. I naprawdę kocham moje miasto, bo właściwie nic innego nie da się z nim zrobić. Aczkolwiek nie jest to miłość łatwa i oczywista. Moje miasto nie jest szczególnie piękne, a już na pewno nie jest piękne tak, jak piękny jest Kraków albo Wrocław. Ma swój specyficzny urok mimo to. Widzę, jak się rozwija, jak się zmienia i serce roście. Choć nie wszystko z "nowinek" mi się podoba - jestem sceptyczna wobec nowego rynku, który wygląda jak po eksplozji składu betonu, gdzieniegdzie upstrzony tzw. "wiszącymi ogrodami Uszoka", bardzo sceptyczna jestem wobec Galerii Katowickiej, choć robię tam zakupy; ale jej nieco waginalny dizajn wklejony w katowicką modernę wygląda STRASZNIE - to generalnie lubię to miasto. Dobrze mi się tu żyje. Zapanowała do tego jakaś specyficzna "moda na Kato" i moda na Śląsk. Dobre i to, coś się dzięki temu rusza.

Czuję się Ślązaczką, chociaż nie mogę wykazać się nawet promilem śląskiej krwi. Jak już wspominałam, mój ojciec jest z Orzelca Dużego, powiat staszowski, województwo świętokrzyskie, a mama - z Sosnowca. Zagłębianką się nie czuję, prędzej uwarzę żur albo wodzionkę, niż zalewajkę czy fitkę (nie mam nawet pewności, z czego jest ta druga). Do Sosnowca wpadam do dziadków i to właściwie tyle (dalej mam w pamięci notkę o dziadkach z Sosnowca w ramach "wyznań kundelka", pamiętam o tym). A wieś, gdzie bywałam często jako dziecko, trudno uznać za "pierwszą ojczyznę". Więc Ślązaczką jestem z wyboru i może trochę przez mariaż, choć Luby ma raczej urodę bliskowschodnią (i nie jestem odosobniona w tej opinii, kiedyś jeden znajomy zapytał tajnie przez poufnie, czy ojciec Janka przypadkiem nie był Arabem...). Ale jak się wprowadziłam, to odkryłam na jego półce książkę "Kuchnia oszczędnej gospodyni" i trochę zamarłam. I faktycznie, cierpi on czasem na jakieś mniejsze lub większe ataki śląskiej histerii domowej, które objawiają się kompulsywnym pucowaniem dowolnie wybranego skrawka powierzchni płaskiej oraz kategorycznym niedopuszczaniem mnie do obrządku mycia podłóg, gdyż, uwaga, ROBIĘ TO ZA MAŁO DOKŁADNIE. Podejrzewam, że wylizuje futryny, kiedy nie patrzę. No, ale pochodzi on z domu, gdzie babcia zarządzała regularne kąpiele kota przy użyciu mydła (!!!), gdyż "kot śmierdzi". Kot czmychnął przy pierwszej nadarzającej się okazji, a Janek jednak jest rozrzedzony krwią małopolską, bo na kąpanie kota raczej by nie wpadł. Anegdotka, ale muszę, bo mi się dobra anegdotka zmarnuje. Mój świętokrzyski dziadek trudnił się, między innymi, handlem końmi. I przed targiem zawsze szorował im zęby. Na to moja babcia, porządnicka i dbająca o czystość wszystkiego i wszystkich, mówiła: "A umyłbyś te swoje zebce, zamiast kuniowi!". Dziadek słynął też z mycia jednej ręki - bo wszak tylko jedna się pobrudziła, druga jest w porządku. Babcię doprowadzało to do białej gorączki. No, koniec z tymi anegdotkami z oświaty sanitarnej, wracamy do Katowic.

Jak już pisałam, kocham to miasto i jeśli nie będę musiała, to nie chcę go opuszczać. Tu są jednak dobre ludzie. I mój uniwersytet. I niby Miasto Ogrodów. Niedoszła, a ponoć "alternatywna" Stolica Kultury. W związku z tym, że kultury, to oczywiście powstają co i rusz nowe galerie. A że handlowe, to już dopisano małym druczkiem. Jeśli Świdnica (albo Piła, jak kto woli) jest miastem biznesu i seksu, to Katowice są miastem galerii handlowych. Niedaleko centrum stoi Silesia City Center. W samym centrum Galeria Katowicka. Zaledwie ulicę dalej (!!!) buduje się... kolejna Galeria. Żeby przypadkiem ludzie nie spacerowali za wiele po mieście. Tyle co z galerii do galerii. I do samochodu. Więc w okolicach centrum niebawem będę TRZY galerie handlowe. Z sieciówkami. W obrzeżnych dzielnicach powstają rozmaite "parki handlowe", w obręb których wchodzą sklepy meblowe (Centrum Handlowe Dąbrówka) albo chińskie ubrania (Centrum Handlowe Załęże). Ale miejskim włodarzom wydaje się, że to wciąż mało. Gdyż poprzedni prezydent miasta, przez złośliwych nazywany "sołtysem Kostuchny", mieszka na południu miasta i nie ma blisko galerii. Więc nam, za przeproszeniem, jebną czwartą galerię. Nieopodal mojego domu, żeby pokrzywdzeni mieszkańcy dzielnic południowych też mieli swoją galerię i odciążyli centrum miasta (gdzie, jak wiadomo, jeździ się jedynie do galerii, tych handlowych). Około 130 sklepów, 1 600 miejsc parkingowych. A do tego rondo wielkości tego pod Spodkiem, punkt przesiadkowy i linia tramwajowa pociągnięta aż do Osiedla Odrodzenia (nieopodal którego, w zasięgu kilkuminutowego spacerku, mieszkam). Z czego sensowne jest tylko to ostatnie. I wtedy wszystkie sklepiki i punkty usługowe, które mam pod domem i w pobliżu domu, mogą się zwijać. Żałość i witki opadają. Czwarta galeria. Nie wspominając o tym, że każde (lub niemal każde) miasto aglomeracji ma swoją galerię albo i dwie (Sosnowiec - Plaza, Plejada, Dąbrowa Górnicza - Pogoria, Bytom - Agora, Gliwice - Forum, Europa Centralna, swoją drogą, dżizus, co za nazwa, Czeladź - M1, które zresztą jest też w Bytomiu, Ruda Śląska - Plaza, Chorzów - AKS). Swoich galerii nie mają chyba tylko Będzin (choć M1 stoi właściwie pod samym Będzinem), Siemianowice Śląskie i Świętochłowice. No i Piekary Śląskie. Pardon, właśnie wygooglałam, w Piekarach jest Marcredo Center. Jest i Galeria Zabrze. Jednakowoż CZTERY galerie w Katowicach to fenomenalny pomysł na miasto. Z punktu widzenia grup inwestorskich, budujących te przybytki, oczywiście.

Mam propozycję, wyjdzie taniej, szybciej i prościej: należy zadaszyć całe Katowice i zamienić je na przestrzeń handlową. A okoliczne miejscowości na specjalne strefy ekonomiczne. Ostatecznie, po co istnieją miasta...?

wtorek, 3 marca 2015

Mademoiselle Agnieszka z za ciasnym kokiem uczy manier

Kto kiedykolwiek miał wykład z prof. Tadeuszem Sławkiem ten wie, że profesor bardzo lubi mówić o codziennej grzeczności. Że zachowanie podstawowych zasad grzeczności - ulubione przez profesora jest mówienie "dzień dobry" współpasażerom w windzie oraz kultura drogowa - jest podstawą życia w społeczeństwie i bez tego żyć w większym skupisku ludności się nie da. I zgadzam się z profesorem, nauki do serca przyjmuję i ogólnie staram się. I nie chcę popełnić mizantropicznego tekstu o wszechogarniającym chamstwie albo zestawu porad nauczycielki manier na pensji, bo uważam, że zasady grzeczności są po to, żeby nam było ze sobą milej i żebyśmy sobie okazywali elementarny szacunek nawzajem, a nie po to, żeby tresować młode panny i paniczów oraz na każdym kroku tropić afront oraz dyshonor. Ale czasami to bym biła linijką po łapach delikwentów, sznurując usta równie ciasno, co gorset. Zdarzyły się w moim życiu dwie awantury powitalne, przy jednej delikwent uznał pewien porządek płci, w którym mężczyznom podaje się prawicę, a kobieta ze swoją może zostać zignorowana, za oczywisty, a ja się niepotrzebnie rzucam. Przy drugiej z kolei delikwent obawiał się, że jak poda rękę feministce, to stanie się coś strasznego. Zarazi się tym feminizmem czy co. Ja to bym bardzo chciała mieć taką moc sprawczą, żeby mój jeden uścisk dłoni zaszczepiał w ludziach przekonanie o równości płci. Niestety, nie dzieje się tak. Ale do zupełnie innej grupy należy traktowanie mnie jak szczyla w instytucjach.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie wyglądam poważnie. I że nie wyglądam na swój wiek. Zdarzają mi się pytania o dowód przy próbie zakupu napojów alkoholowych. Zdarzają się potężne zdziwienia, że już skończyłam studia magisterskie i tak właściwie to robię doktorat. Wiem też, że nie pomaga mi w dodawaniu sobie powagi szczególne zamiłowanie do odzieży oraz dodatków w zwierzątka. Bluza z liskiem, na którego napadał śnieżek, nie sprawia, że wyglądam na poważną panią magister. A kolekcję takich rzeczy mam pokaźną. Czapkę-liska, czapkę-śnieżną panterę i rękawiczki dwupalczaste z liskami. Szalik w jelonki. T-shirt z panną lisek w spódniczce i sweterku. Obszerny t-shirt z zajączkiem. Biżuteria w borsuczki, liski i sowy. Kolczyki z Reksiem (wygrane w konkursie zresztą). Broszka z żyrafką. I to nie jest cała moja odzieżowa menażeria. I na co dzień mam to w nosie. Nie muszę całym swoim wyglądem krzyczeć "JESTEM STRASZNIE POWAŻNA I PISZĘ STRASZNIE POWAŻNY DOKTORAT". Jak gdzieś przeczytałam, a nie pomnę gdzie, "Nie jest sztuką wyglądać jak striptizerka i być striptizerką oraz wyglądać jak doktorantka i pisać doktorat o Lacanie. Sztuką jest wyglądać jak ta pierwsza i robić to drugie lub na odwrót!". Ale jestem też na tyle świadoma swoich warunków fizycznych, że jak idę do banku albo do urzędu, to menażerię zostawiam w domu i ubieram się poważniej. Co i tak nie jest wolne od nieco zabawnych, acz niezbyt grzecznych sytuacji. Chociaż mina pani w banku, kiedy przyszłam założyć lokatę na sumę całego stypendium MNiSW, była bezcenna. Chyba wyglądałam jej raczej na delikwentkę, która chce pobrać gotówkę z subkonta rodziców, żeby nakupić sobie bluzek, błyszczyków i kolorowych cieni do powiek, a nie swobodnie rozporządzać własnymi pieniędzmi. Ale, poza zdziwioną miną, pani zachowała pełen bankowy profesjonalizm, bo zwracała się do mnie per "pani" i traktowała poważnie. Kiedy mój narzeczony zakładał konto oszczędnościowe, pani przez całą rozmowę zwracała się do niego na "ty". Przeszła na "pan", kiedy zobaczyła w dowodzie datę urodzenia. Pomijając kwestie grzeczności, to po prostu mało profesjonalne i na wizerunek banku dobrze nie robi. Ale szczyt wszystkiego osiągnęła wczoraj urzędniczka w Urzędzie Stanu Cywilnego w Katowicach, gdzie poszliśmy z Lubym celem zapisania się na ślub. Uznaliśmy, że do takiej instytucji trzeba godnie, więc ja wskoczyłam w granatową marynarkę, dżinsy i botki na obcasie, a Luby w szarą marynarkę i szarą koszulę w kratkę. Czyli godnie, ale bez przesady, niby elegancko, ale jednak odrobina luzu. Czyli jak mniej więcej dorosły człowiek. Chciałam uniknąć pytań "A czy masz, dziewczynko, zgodę sądu na ten ślub?". I tego pytania udało mi się uniknąć. Niestety, na ślub nie udało nam się zapisać, widać kryzys instytucji małżeństwa nie jest aż tak poważny, żeby sprawę ułatwiać. Jak byliśmy na rok przed planowaną datą, to się dowiedzieliśmy, że trzeba być pół roku przed planowaną datą. Upewniliśmy się więc, że chodzi o marzec, jeśli ślub planujemy we wrześniu. Pani gorliwie przytaknęła. A jednak chodzi o kwiecień. No cóż, trudno, przyjdziem w kwietniu. Inna sprawa, że pani zwracała się do nas na "wy". Zróbcie, weźcie, przyjdźcie. "Jak nie będzie można zrobić uroczystości w siedzibie USC, to możecie przecież wziąć ślub w plenerze i zaprosić urzędnika poza teren USC, ale na terenie Katowic". Ja na to, że obiad dla rodziny zaplanowaliśmy w Restauracji "Patio Park", więc może ewentualnie pomyślimy o ślubie w Parku Kościuszki, ale wtedy koszta samego ślubu są ZNACZNIE wyższe i wolelibyśmy jednak w USC. A pani na to: "No są wyższe, ale to zrezygnujecie z krewetek na przystawkę i wam się zbilansuje!". Może chodziło o to, żebyśmy poczuli się swobodnie i rodzinnie. Stąd ta familiarna forma i porady co do cennika ślubu. Może ja jestem jakaś niedzisiejsza i nie przejęłam jeszcze korpokultury z mówieniem sobie na "ty", które wcale bliskości nie wyraża. Nie wiem. Niemniej jednak, wolałabym, że urzędniczka z Urzędu Stanu Cywilnego zwracała się do mnie per "pani". A nie jak do szczyla.

Czy to wyraz moich kompleksów, czy to rzeczywiście było mało stosowne?

Ludzie, trochę grzeczności na co dzień nie zaszkodzi. A urzędy widać od taktyki pana feudalnego, który udziela pospólstwu łaski posłuchania i obsługi, przechodzą do taktyki "tykania" i skracania dystansu. Tak źle, i tak niedobrze. Nie dogodzisz petentowi, kurka siwa, nie dogodzisz. Takie toto marudne i roszczeniowe.