niedziela, 21 grudnia 2014

Opowieści wigilijne, czyli Polska mistrzem Polski

Zainspirowana świąteczną opowieścią z dzieciństwa Pawiana przy Drodze (link w menu) postanowiłam na Święta też podzielić się jakąś wigilijną opowieścią i przypomniały mi się jasełka. Otóż w podstawówce, do której chodziłam, co roku oczywiście odbywały się jasełka i parokrotnie przygotowywała je moja klasa. Głównie dlatego, że wychowawczyni miała jakieś niespełnione, reżyserskie ambicje i właściwie co roku coś wystawialiśmy. Ja to bardzo lubiłam, miałam ładną dykcję i umiałam recytować, szybko uczyłam się tekstu na pamięć i rok szkolny bez występu był dla mnie rokiem straconym. Z nieznanych mi bliżej przyczyn marzyłam o roli Maryi. Być może dlatego, że była to jedyna rola żeńska w całych jasełkach - anioły są bliżej niezdefiniowane płciowo. Zwierzyłam się więc jednej koleżance, że chciałabym być Maryjką w szkolnych jasełkach. A ona mi na to, że pewnie będę, bo jestem blondynką z niebieskimi oczami (tak, moje naturalne włosy to ciemny blond, a jak byłam młodsza, to dochodziły do tego miodowe refleksy). Kiedy spytałam, dość zdziwiona, jaki związek mają blond włosy z Maryją (przy okazji robiąc szybki przegląd wizerunków Maryi w prywatnej, użytkowej kolekcji ludowej sztuki sakralnej mojej babci Marianny - gdzie Maryjki, wszystkie, były brunetkami w błękitnych zawojach), koleżanka odparła niemniej zdziwiona, że przecież Maryja była blondynką. Z niebieskimi oczami. Jako wyszczekana dziewięciolatka (i przy okazji dziecko filosemity) odparłam, że Żydówki rzadko bywają jednak niebieskookimi blondynkami. Jeszcze rzadziej bywają nimi Żydówki z Nazaretu, bo w Europie to nie takie rzeczy się zdarzały (tego nie dodałam, bo nie byłam aż tak bystrą dziewięciolatką). Szok i niedowierzanie. Jak to - Żydówką? Maryja? Konsternacja minęła, Maryją została blondynka, ale nie ja - ja zostałam archaniołem Gabrielem. I zwiastowałam. Miałam piękne skrzydła i białą sukienkę. Też fajnie, ale marzenia o Maryjce nie porzuciłam. Kolejna okazja do zostania Maryjką przyszła bodaj w czwartej klasie, kiedy znowu nasza klasa przygotowywała jasełka. Tym razem postanowiłam zawalczyć o swoje i zgłosiłam reżyserce, że najchętniej byłabym Maryjką. Reżyserka obiecała, że owszem, ona wie i Maryją będę. Przychodzi co do czego, patrzę na obsadę - a tam jak wół stoi - Agnieszka Wójtowicz - Żyd. Zasadniczo nie ma nic dziwnego w obecności Żydów przy narodzeniu Jezusa, nie licząc trzech króli i trzody oraz chórów anielskich, to wszyscy zgromadzeni nimi byli. Tyle że w obsadzie byli Pastuszek I, Pastuszek II, Pastuszek III, Józef, Maryja, stadko aniołków i Żyd. Przeczytałam rolę - oczywiście rymowaną, nie zgadniecie, ile rymów można znaleźć do "aj waj"! - i strzeliłam drugi raz w życiu focha aktorskiego i odmówiłam występowania (pierwszy raz strzeliłam focha, kiedy w "Kopciuszku" dostałam, zamiast znowu obiecanej roli Kopciuszka, rolę dobrej wróżki; 6 lat później, w przypadku mojej siostry, reżyserka dotrzymała w końcu słowa i Ania dostała rolę Śpiącej Królewny - tyle że dreptała trochę po scenie na początku, śpiewała jedną piosenkę, a potem schodziła na całe przedstawienie i wracała w scenie finałowej, więc była srodze zawiedziona, zwłaszcza, że babcia Marysia, krawcowa, uszyła jej doskonałą kopię błękitnej, balowej sukni Aurory z filmu Disneya). Jak się potem okazało, całkiem słusznie, bo Żyd jasełkowy nie dość, że mówił mową wiązaną, targował się, był chciwy i każda jego kwestia zawierała co najmniej jedno "aj waj", to jeszcze miał pejsy, jarmułkę i chałat. W Ziemi Świętej, przy narodzeniu Jezusa, przypominam. I jako jedyny w tym całym zamieszaniu w Judei był Żydem. W podstawówce miałam wiedzy i zdolności krytycznych na tyle, żeby ocenić, że coś tu grubo nie gra.

Nie wiem, jak wyglądają obecnie szkolne jasełka, czy są w nich Żydzi w chałatach i czy Maryjki to blondwłose dziewczynki z buzią w ciup. Z własnego doświadczenia jasełkowego wiem, że Polska jak zawsze mistrzem Polski, jak dowodził już w XVII wieku Wojciech Dembołecki (Dębołecki) - " Na który stopień oczywisty prawdy wstąpiwszy, łacno się znowu dorachować, iż pierwotny język syryjski, którem Jadam, Noe, Sem i Jafet gadali, nie inszy był, tylko słowieński." (źródło: Wywod jedynowłasnego państwa świata...). Więc "zaczym wątpić się nie może, iż ten jest najstarszy na świecie i on własny, o którym Genes. 2 mamy: Omne quod cocavit Adam animae viuentis, ipsum est nomen eius. Dla tegoż się słowieńskim, jakoby pierwotnem i jedynoprawdziwe słowa mającem, zowie" (tamże), to i Żydzi między temi Słowiany się w Judei w czasach chrystusowych zdarzali. W chałatach, aj waj! Vivat Sarmatia po wsze czasy! I oczywiście, wesołych Świąt!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Czas podsumowań, czyli co ja, u licha, wyprawiam

Zbliża się koniec roku. Prawdopodobnie jest to dobry moment, żeby się zastanowić, co ja w ogóle robię z moim życiem. Zwłaszcza, że mam wrażenie, że utknęłam w martwej odnodze czasu (oznaczonej nazwiskiem Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ale o tym zaraz), nie wiem, w co się wpakowałam i czy to, co robię, ma w ogóle jakikolwiek sens (chwilowo myślę, że nie, ale może to kwestia zapaści końcoworocznej i jak zobaczę bombki na choince i będę poluzowywać spódnicę w łazience, bo najadłam się nieprzyzwoicie kapusty z grochem, to mi wiara w sens tego, nad czym spędziłam ostatnie 5 lat się nagle objawi). I w związku z tym, że na blogu piszę nieregularnie i często o sobie, a co za tym idzie nie narzekam na nadmiar czytelników, statystyki na blogspocie nie mogą kłamać, to pozwolę sobie na retrospektywę.

W gruncie rzeczy to był dobry rok. Skończyłam studia, obroniłam się na celujący, od czerwca jestem magistrem filologiem polskim (genderswap na własnym dyplomie!) i dostałam się na studia doktoranckie ze satysfakcjonującym wynikiem na szczycie tabelki. Co dodało mi sił i skrzydeł. Bo odkąd na pierwszym roku doszłam do wniosku, że reżyserką filmową ani reżyserką klipów muzycznych to ja raczej nie będę z braku talentu (na temat moich zdolności twórczych i ogólnego polotu wypowiedział się parokrotnie niejaki Marcin Maziarzewski, a ten moje twórcze erupcje podsumował kiedyś: "No, świetnie, Agnieszko. Komunikatywność: 10. Finezja: 0"), to postanowiłam zostać doktorem nauk. Skorom taka komunikatywna. I zaczęłam przeć w tym kierunku. Właściwie zaczęłam przeć przed tą konstatacją, ale to tylko dlatego, że jak dostaliśmy listę lektur z literatury staropolskiej, to wydawało mi się, że to, co jest na liście obowiązkowej, to takie minimum na zaliczenie, w sensie na 3. A ja miałam wyższe ambicje, więc ścigałam się z czasem i próbowałam przeczytać tyle z nadobowiązkowej, ile się da. Dopiero na egzaminie zorientowałam się, że przeczytanie całej literatury obowiązkowej plus notateczki i opracowania daje 5. Z zamaszystym podpisem prof. Malickiego. A był to mój pierwszy egzamin ustny na studiach. Zdawałam go w terminie zerowym z moim narzeczonym. Wtedy wyjątkowo sympatycznym kolegą ze studiów, który z bliżej nieznanych przyczyn śmiał się ze wszystkich moich żartów. I uciekłam w dygresję i cofnęłam się w czasie za bardzo. W tym roku dostałam się na studia doktoranckie. Na rozmowie kwalifikacyjnej byłam z moim narzeczonym, bo jak zaczęliśmy zdawać razem egzaminy na I roku, to tak nam już zostało do dziś. Ponadto otrzymałam stypendium MNiSW dla najlepszych studentów, opublikowałam kilka tekstów, z niektórych jestem nawet zadowolona. Tak, na uczelni to był naprawdę bardzo dobry rok. A teraz jestem w zapaści i mam dość. Mam dość mojego tematu, zgodnie z poleceniem promotorki czytam znowu całą Pawlikowską i liczę na to, że mnie coś natchnie. Nie natycha, póki co, za to mi się podnosi i mi słabo od tych poezyj. Przychylam się coraz bardziej do zjadliwej opinii Ostapa Ortwina, że większość z jej produkcji literackiej to "karmelki nadziewane marcypanem" i "dobry materiał do kręcenia papilotów przy porannej toalecie". Wiem, że to krzywdząca opinia, ale no nie mogę. Nie mogę z tą poetką. A jak pomyślę, że mam spędzić z jej twórczością najbliższe 4 lata, to mi słabo. Rozważam więc rzucenie w diabły Pawlikowskiej, dwudziestolecia międzywojennego i poezji, a zajęcie się czymś, co mi do tej pory sprawiało radochę, czyli prozą roczników '70 i w ogóle literaturą po 1989 r. Rok z Dehnelem przy licencjacie i dwa lata magisterki z Masłowską to jednak była zabawa. Chociaż rzucałam niewybredne komentarze pod koniec każdej pracy, to jednak. W każdym razie: z doktoratem jestem na zakręcie. Poza tematem mierzi mnie też wszystko inne, a narzekające i wyrzekające oraz wygrażające wykłady prof. K. każą mi się zastanawiać, czy to wszystko rzeczywiście warte tego zachodu. W związku z czym zastanawiam się, czy nie zająć się życiowo czymś innym. Tylko za bardzo nie wiem czym, bo całą energię wpompowałam w studia. Może razem z Moniczką otworzymy cukiernię. Albo będziemy piec ciasta na zamówienia. To mi dalej sprawia frajdę. A ludzie moją produkcję chwalą, więc kto wie?

To był też dobry rok z koniem. No, z kucykiem. Kucykiem Patafianem. Zaczęliśmy jeździć pod okiem p. Anny Piaseckiej, która w sezonie wiosenno-letnim przyjeżdżała do nas przynajmniej raz w miesiącu. Doczekaliśmy się kilku pochwał z jej ust, przede wszystkim za pracowitość (co dotyczyło raczej mnie, niż kucyka) i poprawienie chodów (to już dotyczyło jego). Mimo to dalej jest co robić. Bo tak to już jest z końmi, nigdy nie jest tak, żeby nie dało się czegoś poprawić. Chociaż jak patrzę na postęp, jaki zrobiliśmy, odkąd jesteśmy parą - czyli od listopada 2011 roku - to jest naprawdę dobrze. Z konia, który w ogóle nie galopował w prawo i ochotnie wywoził mnie poza ujeżdżalnię oraz nie był w stanie zrobić koła w galopie jest teraz kucykiem, który galopuje na obie strony bez problemu, kręci koła, nawet małe, zagalopowuje ze stępa i zaczyna robić ustępowania od łydki. Pracujemy też nad rozluźnieniem, które czasami udaje się osiągnąć. Więc naprawdę poszliśmy do przodu. Biorąc pod uwagę, że on już nie taki znowu młody, nie do takich rzeczy do końca stworzony, a ja jestem tylko amatorką, to mamy powody do zadowolenia. Więc kucykowo to też był dobry rok.

Ustaliliśmy z Lubym datę ślubu, zarezerwowaliśmy restaurację, pracujemy nad szczegółami samej imprezy (jako metodę pracy nad zagadnieniem obraliśmy selekcję i eliminację - tzn. "chcemy wesele? - nie; chcemy sesję zdjęciową? - nie; chcemy tort? - o mój borze, za nic, nie!"; itd.), jestem na dobrej drodze do bycia szczęśliwą małżonką.  Życie uczuciowe na plus.

Przygarnęliśmy kota do kochania, co było najlepszą decyzją tego roku. Kot jest fantastyczny. Jest z nami mniej więcej od miesiąca i jest wspaniała. Ma na imię Szarotka, ma srebrno-szare futerko  z waniliowymi refleksami na głowie i grzbiecie, a za to białe "podwozie" oraz czarny nosek. I właśnie śpi mi na kolanach. Jest najbardziej przytulińskim, kochającym kotem, jakiego znam. Wychodzi nas przywitać. Śpi z nami. Włazi na kolana i na ramiona, kiedy pracujemy. Uwielbia głaskanie, mruczy jak nowy traktor kupiony za unijne dotacje, lubi być noszona na rękach, oblizuje nam nosy, powieki i uszy. Zjada dziwne rzeczy. Lubi szynkę, ale chętnie wciągnie sałatę (którą potrafi ukraść z kanapki), żółty ser, jajecznicę, która nieopatrznie spadnie na podłogę, biały ser i szynkę sojową. Nie wolno zostawiać odkręconego słoika z masłem orzechowym, bo potem nie można jej z niego wydobyć. W kuchni zachowuje się jak pies - staje przy nodze, robi stójkę i daje głos. Jak ją poczęstować jogurcikiem, to włoży cały łebek do kubeczka, żeby przypadkiem nie ominąć żadnej odrobiny. Galopuje bokiem po pokoju, z wyprężonym grzbietem i napuszonym ogonkiem. Zdobywa kolejne meble. No, nie można się z kotem nudzić, to pewna.

Z bardziej naukowych spraw osiągnęliśmy poziom A1 z języka francuskiego i zapisaliśmy się na A2. Czyli w razie gdyby to umiemy samodzielnie zamówić kawę. A jak się skupimy, to i o drogę zapytać, opowiedzieć o swoich wakacjach i przeczytać niezbyt skomplikowany tekst. Czyli w najbliższym czasie tłumaczami Derridy nie zostaniemy.

Byliśmy też w Barcelonie. I były to najlepsze wakacje w moim życiu. Pod hasłem "za hajs z ministerstwa baluj" mogliśmy sobie pozwolić na frykasy, na które nie pozwalaliśmy sobie ani w Dublinie, ani w Londynie. Czyli na przykład sangria wieczorem w niezbyt drogiej knajpie gdzieś w plątaninie uliczek barri gotic. I jedzenie w innych miejscach, niż Subway i inne tego typu franczyzy. I zwiedzanie budowli Gaudiego (no, nie wszystkich, ministerstwo aż tak hojnie mnie nie obdarowało), co bolało w portfelu chyba najbardziej. Wspaniałe wakacje, oczarowanie na twarzy Janka jest warte każdych pieniędzy. Zatrzaśnięcie się na hotelowym balkonie i doprowadzenie tym samym starego Katalończyka z recepcji do dzikich spazmów śmiechu (kiedy przyszedł nas uwolnić po skomplikowanej interwencji, tj. po krzyczeniu do przechodniów, żeby nam pomogli i o naszej niewesołej sytuacji powiadomili recepcję) - bezcenne. No i owoce. I w ogóle jak tam jest nieprzyzwoicie pięknie.

No i założyłam bloga. Może w przyszłym roku warto by było bardziej go dopieścić. I zadbać o poziom i komfort czytelników. O ile jest o czyj komfort dbać ;)

Podsumowując, to był naprawdę bardzo dobry rok. Plan wykonano w 100%. Więc czemu teraz mam ochotę rzucić wszystko w diabły?

sobota, 6 grudnia 2014

Czy w Twojej lodówce też mieszka Pola Dwurnik? Czyli jak rozdmuchać sprawę niewartą rozdmuchania

Miałam nie pisać o Poli Dwurnik, bo wszyscy piszą o Poli Dwurnik, ekscytują się i okopują na z góry upatrzonych pozycjach. A ja, tak mi się wydaje, szczęśliwie nie należę ani do jednych, ani do drugich. Bo wydaje mi się, że naprawdę nie warto, a rozdmuchując sprawę do niczego nie dotrzemy. Poza tym, że jedni drugim będą mogli wytknąć, że są mizoginami albo przeintelektualizowanymi koleżkami inkryminowanej.

Przeczytałam felietony Poli Dwurnik. Przeczytałam też tekst Engelkinga, obśmiewający Polę Dwurnik. Linków nie daję, bo i tak hulają radośnie po sieci. Tak, uśmiałam się. Szczerze. Nie, nie polubiłam profilu "Beka z Poli Dwurnik", bo po pierwsze nie lubię sformułowania "beka z..." bądź "toczyć bekę z...", a po drugie sprawa nie wydała mi się w ogóle frapująca. Ot, w lokalnym dodatku "Gazety Wyborczej" dwa grafomańskie felietony popełniła artystka mieszkająca w Berlinie. Śmieszne? Tak. Pretensjonalne i egzaltowane? I to jak. Ale żeby się ekscytować, obśmiewać, profile zakładać - no bez przesady. A potem się nagle okazało, że lawina ruszyła. Na stronach i podstronach "GW" zaczęła się akcja uderzająca w "toczących bekę", jeden artykuł z gatunku artylerii ciężkiej (dużo Bourdieu, dużo odniesień, "vivat academia, vivant professores"), drugi z lekkiej. Ruszyła też "Krytyka Polityczna". I co? I uważam, że strzelają kulami w płot. Nie dlatego, żeby pisali nieprawdę. Tylko że strzelają z armaty do komarów.

Nie, nie twierdzę, że internetowe wyśmiewanie i to na masową skalę to pryszcz. Tylko uważam, że sprawę zanadto rozdmuchano. Trzeba obrońcom przyznać, że gdyby Pola Dwurnik była Apoloniuszem Dwurnikiem, krytyka przybrałaby inny kierunek. Niektórzy komentujący wypominają jej jednorazowego kochanka, z którym je śniadanie w knajpie. Jak dla mnie mogłaby je jeść z trzynastoma kochankami płci wszelkich, bo mnie życie erotyczne Poli Dwurnik zupełnie nie interesuje ani nie oburza to, że przespała się z kimś jednorazowo i pod wpływem. Ja tak nie robię i nie widzę w tym frajdy, ale ja to nie Pola Dwurnik, więc skoro ona tak robi, to niech robi. Że ma znane nazwisko i ją stać na śniadania w berlińskich knajpach i imprezowanie - no trudno, mnie nie stać, na inne rzeczy też mnie nie stać, a w Berlinie nigdy nie byłam. I może to właśnie najbardziej wkurza "toczących bekę" - połączenie marnego stylu literackiego (nie będę cytować, bo cytowanie tego uważam za pastwienie się nad autorką i ew. czytelnikami), wysokiej (przynajmniej z perspektywy polskiej) stopy życiowej i zwyczajna pretensjonalność. I nie, nie chodzi tu o to, że artysta na emigracji ma przymierać głodem, jeść farby i zapijać rozpuszczalnikiem oraz tęsknić za ojczyzną. I tworzyć w szale. Chodzi o to, że Dwurnik napisała dwa złe felietony o tym, jak się fajnie żyje w Berlinie młodej artystce. I że ją znajomi wyciągają z pracowni, aby zabalowała. Nie wiem, może złe felietony to najnowszy projekt artystyczny Dwurnik, który jest zaangażowany i udowadnia. Dobitnie. Coś. Na przykład, że artysta plastyk niekoniecznie jest dobrym felietonistą i vice versa. Zarazem pragnę zauważyć, że pisanie o urokach życia to stąpanie po kruchym lodzie - jak się to robi zgrabnie literacko, to będą to czytać ludzie, których na opisane uroki życia nie stać i będą zadowoleni, że im felietonista przybliżył nieznane światy. Jak się to zrobi źle, pretensjonalnie, z koszmarnymi metaforami i stylistyką oraz egzaltacją małolaty u progu XIX wieku, to ludzi zacznie kłuć, że ktoś żyje sobie wygodnie i przyjemnie i jeszcze ma czelność o tym pisać w tak fatalnym stylu. Dlatego właśnie ja nigdy nie piszę o urokach życia i poświęcam się z oddaniem marudzeniu, krytykowaniu i narzekaniu - to można robić w przeciętnym stylu i nie narażać się na bycie niechlubną gwiazdą Internetu.

Podsumowując - naprawdę nie wydarzyło się i nie wydarza nic ważniejszego? I koniecznie trzeba kruszyć kopie o dwa słabe felietony w lokalnym dodatku "Gazety Wyborczej"? Uważam, że skala zainteresowania sprawą jest wysoce niewspółmierna dla znaczenia sprawy. I dotyczy to zarówno "beki", jak i obrony. Dejta, ludzie, spokój.

piątek, 21 listopada 2014

Odloty na lewicy, czyli jak się babo nie obrócisz, tak zawsze dupa z tyłu

Wiem, że miało być o sosnowieckich dziadkach w kolejnym odcinku, ale przerywam program, by nadać ważny komunikat. Komunikat dotyczy tekstu Jasia Kapeli na Krytyce Politycznej (Dlaczego coraz więcej Polek będzie nosić hidżaby?), który musiałam przetrawić. Nie dlatego, żeby był skomplikowany (przepraszam, ale nic, co Jasia Kapela napisał, z poezjami włącznie, nie jest skomplikowane, co może być zarówno wadą, jak i zaletą - to już zależy, gdzie i z czym się człowiek mierzy) albo przeorganizował mi myślenie o świecie. Jest tylko dowodem na to, że KP czasami odlatuje. Albo odleciał sam Kapela, a nie stoi za nim żadna partnerka, która mogłaby przeczytać jego tekst i podrzucić jakieś pomysły (piję do sprawy Sierakowski-Dimitrova, która była również dowodem, że na KP czasem odlatują) lub też powiedzieć "Jasiu, może zamiast tego felietonu wysmaruj ze trzy wiersze w obronie planety?". Wyzłośliwiam się i ironizuję, ale doprawdy nie wiem, co Kapela robi w gronie felietonistów KP. Parę tekstów mu się udało, przyznaję, ale no żesz. Gdzie jego felietonom do Agaty Bielik-Robson, Cezarego Michalskiego (który trochę mękoli na jedną nutę, ale za to stylistycznie świetnie i cytując Łonę, "jest jeden średnik, więc literacko to się jakoś broni") czy Dunin? Ale ja nie chciałam rozważać meandrów polityki redakcyjnej, choć zaiste Kapela jest dla mnie zagadką. Jego ostatnie dziełko traktuje o kobietach w przestrzeni publicznej. Czyli głównie o tym, że nie jest to łatwa sprawa. Bo kobieta w Polsce (ale i w innych miejscach, o czym świadczą akcje Hollaback!) w przestrzeni publicznej jest jak schab w mięsnym. Do komentowania, wybierania, poszturchiwania i poklepywania, fizycznie bądź werbalnie. Nie będę z siebie robić flagowej ofiary takich zachowań, bo skoro urodę mam jak Maria Czubaszek - nienachalną, to nie zdarzało mi się często być takim schabem tudzież udźcem. Ale zdarzało. Jasne, ja wiem, że niektórym kobietom to schlebia i czują się od tego lepiej. A jak mają się czuć, skoro zostały wychowane i żyją w przekonaniu, że ich wygląd jest najważniejszy, a jego docenienie przez samca jeszcze bardziej? Więc za każdym razem w jakiejkolwiek dyskusji o dowolnej formie napastowania kobiet w przestrzeni publicznej znajdą się takie, co powiedzą "no dajcie spokój, to komplement" albo ewentualnie "no dajcie spokój, to takie nieudolne podrywy". Jaś Kapela słusznie pisze, że tak jest, że tak być nie powinno i że bycie kobietą w Polsce jest sprawą trudną. A jakakolwiek reakcja i próba obrony swojej godności jako człowieka (który, wbrew przekazom, nie składa się tylko z cycków i tyłka, nóg ewentualnie) stawia po stronie wściekłych i niedopchniętych feministek. I do tej pory wszystko jasne. Potem wkracza wątek muzułmański, z którym też trudno się nie zgodzić. Bycie muzułmaninem albo muzułmanką w Polsce też nie jest łatwe. I skoro kobieta sama, na mocy suwerennej decyzji, chce nosić hidżab, to powinna mieć takie prawo. I nie być narażoną na jakiekolwiek ataki Zgadzam się w zupełności. Że pani, z którą wywiad cytuje Kapela, dobrze się czuje w takim stroju - jej prawo i jej wybór, nie mnie oceniać. Jej pytanie "jak ubranie może zniewolić" jest zupełnie absurdalne, no ale skoro tak uważa... Skoro hidżab daje jej wolność, poczucie mocy i co tam jeszcze, to niech go nosi, na zdrowie! Ale hidżab nie rozwiązuje problemu traktowania kobiety jako obiektu seksualnego w przestrzeni publicznej. On tylko blokuje spojrzenia i komentarze. Nie blokuje samego mechanizmu kulturowego, który te komentarze wytwarza i pozwala na ich bujny porost i funkcjonowanie. Postawa pani noszącej hidżab to tylko "nie dam wam na siebie patrzeć". Nie kwestionuje prawa do patrzenia. I na tym polega też błąd Kapeli. Ostatni akapit to potworne bredzenie. Aż zacytuję:

Nic dziwnego, że strona „Nie dla islamizacji Europy” zdobywa serca wciąż nowych panów (pozdrawiam), skoro czekają nas takie srogie obostrzenia w życiu społecznym i kulturalnym naszej ojczyzny. Nic dziwnego, że coraz więcej Polek będzie przechodzić na islam, skoro nie mając ochoty na bycie obiektem seksualnym, mogą milczeć, zostać wściekłą feministką albo założyć hidżab. Nie każda dziewczyna ma ochotę przez całe swoje życie awanturować się o bycie traktowaną jak człowiek. Niektóre chcą mieć po prostu święty spokój. Mijając laskę w hidżabie, nikt jej raczej nie powie, że ma dobrą dupę. Bo nie będzie wiedział, jaką ma dupę. Choć w sumie Polacy są tacy mądrzy i przenikliwi, że pewnie potrafią to oceniać niezależnie od okoliczności. I nic ich nie powstrzyma przez chamskimi żartami. Tak też może być. Ale nie wiem, czy to powód, żeby się cieszyć. Wtedy może honoru swoich żon będą musieli bronić ich mężowie i może się zrobić naprawdę nieprzyjemnie. Ale o tym już szanowni komentatorzy wiedzą lepiej ode mnie, wszak „oglądają telewizję i czytają książki”.

Że tak z angielska spytam: WTF?! Rozumiem poetykę Kapeli, miało być szokująco, pospinał dwa w jakimś sensie pokrewne wątki i zamknął szokującą pointą, że Polki będą nosić hidżaby, bo mają dość agresji w przestrzeni publicznej. Tyle że wyszło jak zwykle. Hidżaby nie mają magicznej mocy upodmiotowienia noszącej go kobiety. One "mówią" tylko tyle, że ciało kobiety jest do oglądania dla mężczyzn, ale nie dla wszystkich. I kobieta w związku z tym powinna się skromnie zasłonić, żeby nie prowokować mężczyzn swoim nieprzystojnym ubiorem. Bo mężczyźni, jak wiadomo, w ogóle się nie kontrolują. Jak widzą pupę, to klepną. Jak widzą pijaną, to wykorzystają. Dlatego nie należy im dawać pretekstów. Czyli ogólnie: Jaś Kapela chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Popłynął w lunatycznym pitoleniu.

I nazwijcie mnie szaloną radykałką, ale ja tam wolę pyszczyć i reagować. Jednak, jak widać, Jaś Kapela doradzałby hidżab, który rozwiąże wszystkie moje problemy. Miejcie litość nad Kapelą. On ogólnie ma dobre chęci i dobre serduszko. Ale dar felietonistyczny i umiejętność argumentacji oraz logicznego prowadzenia wywodu raczej nietęgie.

sobota, 8 listopada 2014

W poszukiwaniu korzeni, czyli wyznania kundelka cz. I.

Jestem kundelkiem. To znaczy, ja wiem, że w Europie mówienie o czystości etnicznej jest bardzo śmieszne (póki nie zrobi się bardzo niebezpieczne), ale jednak człowiek wolałby wiedzieć. Przynajmniej mniej więcej - skąd ród mój? I o ile ktoś herbowy, to ma łatwiej, bo to zawsze Czetwertyńscy, Radziwiłłowie i kuzynki Sapieżanki, te tańce w pałacu Pod Baranami itd. Porządny krakówek też się zawsze odnajdzie. A zasiedziany Ślązak to już w ogóle wie, skąd jest. Mnie też się wydawało, że wiem. Urodziłam się w Katowicach i spędziłam tu całe moje 24-letnie życie. Jestem stąd, widzę jak to miasto się zmienia (jak byłam dzieckiem, to byłam przekonana, że Kościół Mariacki jest zbudowany z ciemnoszarej, prawie czarnej cegły - a tu psikus - on jest kremowy). Ale nie jestem ze śląskiej rodziny. Nie godom. Ledwie poradza. Więcej niż mój rodowodowo śląski narzeczony, ale wciąż - słabo. Mój tata przyjechał tu z pięknej wsi Orzelec Duży w powiecie staszowskim, woj. świętokrzyskie. A mama z Sosnowca. I jak to bywa w patriarchalnym społeczeństwie, więcej wiem o rodzinie ojca i "kraju ojca", niż o rodzinie i "kraju" matki. Znam imiona pradziadków, ba, nawet znam ich powiedzonka, zachowania, właściwie jakbym ich trochę znała. Kiedy tata mówi do mnie i Janka, że "wyglądacie jak babcia Rózia i dziadek Antoni", to wiem, że odnosi się do wzrostu.  Prababcia była malutką kobietką, pradziadek - wielkim, tyczkowatym chłopem. Ogólnie to jest coś na rzeczy. Tata był z dziadkami bardzo związany i wiele o nich opowiada. Stąd wiem, że pradziadkowie Wójtowiczowie byli przedziwnym małżeństwem. Mało, że dzieliło ich około pół metra wzrostu. Babcia była też sporo starsza, żyła dalej na początkach XX wieku, choć wkoło szalały lata '60 i kolejne plany gospodarcze, a do tego babcia miała kontakt ze światem pozagrobowym. Widziała duchy. I południce. Dusze krążyły koło płotów na równi z żywymi. Cały post jadła wyłącznie kaszę i ziemniaki w mundurkach. Była uduchowiona na XIX-wieczny, chłopski sposób. Pradziadek z kolei, legionista i piłsudczyk, sceptyk i racjonalista, miał trzeźwe podejście do rzeczywistości i w prababcine przemarsze dusz nie wierzył. Jeździł do miasta po gazetę. I wstał z grobu - stąd może jego sceptycyzm. Otóż w legionach zapadł na tyfus i został uznany za nieboszczyka, a potem umieszczony w kostnicy. W której się ocknął goły i otoczony gołymi trupami. Więc zaczął walić w drzwi kostnicy i domagać się korekty w przydziale i przywrócenia go do żywych zasobów brygady. Nie do końca tymi słowy zapewne. I przestraszył śmiertelnie (...) strażnika, który, oswojony z myślą, że pilnuje trupów, wobec jednego z nich podejrzanej żywotności i roszczeniowości po prostu zwiał. W trakcie kolejnej wojny poił Rosjan wodą z chrzanem, jak się skończyła wódka. Palić - paliło, efekt na drugi dzień w głowie łagodniejszy, a gdzie indziej - piorunujący. Barwnych miałam pradziadków. Toteż nie dziwota, że spłodzili barwnego syna, mojego dziadka Jana Wójtowicza. Po którym odziedziczyłam odstające lewe ucho - herb rodu, miał je mój pradziad, mój dziad, mój ojciec - mam i ja. I sławetną "minę Wójtowicza". Bo Wójtowicz się łatwo pod...denerwowuje, co każdy, kto miał do czynienia z kimkolwiek z tego rodu, poświadczy. I wtedy robi minę. To ten moment, że lepiej uciekać i nie oglądać się za siebie. Dziadek był mistrzem "cylowania". Cylował bezbłędnie. Z dokładnością co do półdupka (bo też okrągła tarcza cudzych pośladków służyła mu najczęściej za cel). Potrafił miotać ręcznie kamykami w tyłki kuzynostwa (co kończyło się brawurową ucieczką przed kuzynem uzbrojonym w kosę i siniaka na pośladku) oraz za pomocą bata - ziemniakami. To szczególnie udana historia. Otóż dziadek, miłośnik koni (to też rodowe), musiał sprzedać swojego konia. I sprzedał niezbyt dobremu człowiekowi, który tego konia bił i nie karmił. W dziadku się gotowało, ale co mógł zrobić. Otóż kiedyś przyszła chwila zemsty. Zły sąsiad, co konia źle traktował, robił coś w swoim polu, a dziadek w swoim, gdzie miał ziemniaki. Obmyślił więc plan. Na końcu bata zrobił pętelkę, w którą wsadził ziemniaka. Kiedy sąsiad się schylił i nie patrzył, dziadek wziął zamach, zakręcił swoją batoprocą nad głową i posłał sąsiadowi z tej wyrzutni ziemniaka w nerki. Musiało zaboleć. Sąsiad wstaje z rykiem, a dziadek najspokojniej opiera się o sprzęt rolniczy, patrzy i kurzy papierosa. A że odległość szła w setki metrów, był poza podejrzeniem. Taki był mój dziadek. Obiecywał mnie wychować na "handlorza-skurczybyka" (oczywiście, handlorza koni), niestety, nie dożył, zostałam filolożką polską i amatorską amazonką. Ale chyba nie byłby zawiedziony. Zmarł, kiedy miałam zaledwie roczek. Więc znam go tylko z opowieści. Znam natomiast dobrze babcię Wójtowiczową, nie tak dawno zmarłą w słusznym wieku 90 lat. Babcia też jest historiogenna. Już była staruszką, a ja już byłam ostrzyżona króciutko, kiedy wciskała mi w rękę na odjezdnym banknot i mówiła: "Kupisz sobie w mieście wstążeczki do warkoczy (tu patrzy bardzo, bardzo krytycznie na moją fryzurę)... albo cosik innego". Zalecała mi też szybkie zamążpójście "póki jesteś w miarę ładna" i podjęcie pracy w sklepie ogólnobranżowym zamiast matury i studiów. Wiem, że chciała dobrze. Dała mi dwie chusty - bo babcia należała jeszcze do tego pokolenia wiejskich kobiet, które nosiło na głowie zawiązane pod brodą (wersja jesień - wiosna) albo na karku (wersja na upalne lato) chusty. Mam więc dwie. Czerwoną w jesienne liście, bardzo frędzlastą i czarną w różowe róże, którą dostała od mojego taty (przywieziona z samej Moskwy!). Ostatnio na konferencji w Częstochowie było tak zimno i padało, a ja nie wzięłam parasolki, że pierwszego dnia z kolacji wracałam w babcinej chuście zawiązanej pod brodą.

Mój stosunek do świętokrzyskiego to hassliebe. Jako dziecko jeździłam tam strasznie często, z Orzelcem wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Tam postanowiłam zostać weterynarzem i leczyć zwierzęta gospodarskie - dokładnie po tym, jak rozpoznałam akcję porodową u świni, zawezwałam wujka i potem odbierałam z jego rąk małe prosiaczki, wycierałam je suchą słomą i kładłam przy matce. Wszystko to jako mniej-więcej czterolatka. Zostałam też wylizana krowim językiem, szukałam jajek w drewutni i kąpałam się w rzeczułce z Najlepszym Psem Świata - Puszkiem. Najlepszym, bo najmądrzejszym i pierwszym moim wiernym kompanem zabaw. Podobno, zanim skończyłam roczek, bawiłam się z olbrzymią suką doga niemieckiego, która ku mej radości przewalała mnie między łapami. A pierwsze kroki stawiałam na podwórku, trzymając się kudłatej Lessity, która była idealnego wzrostu, żeby asystować dziecku w chodzeniu. Dalej lubię tam wracać. Mam tam rodzinę, tam są konie, poza tym - Sandomierz i Krzyżtopór bronią się same. I "krówki opatowskie" - najlepsze cukierki typu "krówka" na świecie, bo nie mordoklejne, a kruche. A zarazem, jak patrzę na tą, za Stasiukiem, radosną "słowiańską rozpierduchę", bajzel, na ten wspaniały Krzyżtopór, którym nikt się nie potrafi zająć i zrobić go tak popularnym, jak na to zasługuje (Sandomierz ma "Ojca Mateusza"), to szlag mnie trafia. I ta mentalność. Taki polski odpowiednik południowej "maniany". Zwłaszcza rzucającej się w oczy na imprezach hodowlanych, w których bierzemy udział od strony stajni, jako wystawcy koni. Bajzel, burdel, wszystko na ostatnią chwilę i żadnego planu. Maniana. Jak ktoś ma mentalność typu "muszę raz na jakiś czas pojechać do Ikei, bo tam odzyskuję spokój duszy", to szlag go trafia. Ja tak mam.

Więc jak to jest z tym świętokrzyskim i moimi korzeniami? Nie wiem, ale zawsze w torebce mam scyzoryk.

Część druga, o sosnowcu i sosnowieckich dziadkach, następnym razem.

sobota, 18 października 2014

Eksperckie społeczeństwo wybitnych teoretyków

Jestem, co się rzadko zdarza, pozytywnie zbudowana i podniesiona na duchu. Otóż żyję w społeczeństwie eksperckim. Mało jest społeczeństw tak eksperckich, jak nasze. I nie będę pisać o tym, że każdy Polak, a już najbardziej taki wąsaty, lepiej by się sprawdził jako trener kadry narodowej w piłce nożnej niż ten obecnie urzędujący. I że każdy Polak zna się na medycynie, a taki, co to obejrzał całego "Doktora House'a", to ma co najmniej dwie specjalizacje, z czego jedną z neurochirurgii dziecięcej. I że absolutnie każdy byłby lepszym premierem/premierką, niż obecnie urzędujący/urzędująca (co jest pewnie czkawką po wolnej elekcji, bo kiedy inne narody w pokorze znosiły, że rządzi nimi owoc lędźwi poprzedniego władcy i nikt nie ma na to wpływu - przynajmniej do Rewolucji Francuskiej - to nasza szlachta swobodnie wybierała sobie jaśnie panującego, mając zarazem głębokie przeświadczenie, że nawet jeśli się ma tylko dwie chude krowy, jeszcze chudszą żonę, dziurę w dachu i długi, to i tak można zostać Najjaśniejszym Panem Rzplitej Polskiej; przynajmniej teoretycznie). To wiadomo. Ale ostatnio spotykam się z superludźmi. Superekspertami w każdej dziedzinie. Fachowymi i kompetentnymi. Bardzo chciałabym umieć zrobić taką kompetentną minę, mogłabym nią nadrabiać braki we wzroście, urodzie i lekturze. Ale nie, bo jak postulował na swoim blogu niegdysiejszy kolega ze studiów, ja się wstydzę. I tu akurat Adam (kto ma ochotę poczytać Adama, to polecam: http://bara-barasz.pinger.pl/) by mnie pochwalił, bo ja się wstydzę dość często, za siebie i za innych, co tego wstydu mają niedomiar. Palnę coś głupiego i przeżywam cztery lata, płoniąc się za każdym razem. Nie wiem czegoś, co powinnam wiedzieć i mi głupio. Ktoś powie coś głupiego bezdennie (na zajęciach na przykład), wykazując się elementarnym brakiem ogaru (bo to się już nie kwalifikuje pod brak wiedzy - oburzanie się, że autor z końcówki XIX wieku ma Indian za bandę przygłupów i jak tak można w ogóle pisać, chociaż jest się studentką IV roku i jest się w połowie semestru zajęć poświęconych literaturze kolonialnej...), a ja czuję, jakby mi kto lodu do kiszek nasypał i pocą mi się dłonie. No ale to ja. To, że ja tak mam i kilka znajomych mi osób, nie czyni tego ogólnie obowiązującym prawem psychologii stosowanej. Inni tak nie mają. Bo są kompetentni i zorientowani, zorganizowani, zwarci i gotowi. Ten typ "sprytny i wybitny" (szczegółową charakterystykę podaje Karolina Czarnecka, do obejrzenia i posłuchania TUTAJ), co wie i zna się, ma też wiele opinii na wiele tematów i uważa te opinie za tak cenne, że koniecznie musi się nimi podzielić z ogółem.

Przodują w tej konkurencji oczywiście komentatorzy internetowi, którzy są obeznani z każdym tematem. Więcej o tym pisała Małgorzata Łukowiak z bloga "zimno" (link do artykułu na "Wysokich Obcasach"), komentując cenne rady dotyczące macierzyństwa, niedoczasu i ogólnego ogarniania rzeczywistości, kiedy się pracuje i ma kilkoro dzieci, których udzielają bezdzietni. Bezdzietni doskonale wiedzą, jak można sobie perfekcyjnie zorganizować życie i jeszcze zrobić manikiur, mając trójkę pociech, pracę, dom, psa, zepsutą pralkę i gości na kolacji. Bo ich mama miała X dzieci i... Albo ich ciocia, która z kolei... Jednak w konkurencji eksperckiej wygrywają, jak zawsze, doktoranci. Ci to dopiero mają jakąś opinię na każdy temat. No doprawdy, siedzę na tych wykładach z dydaktyki akademickiej i jestem oczarowana. Zbudowana. Dumna, że jestem w otoczeniu tak wybitnych i kompetentnych jednostek. Siedzą bowiem ci doktoranci w obszernej auli Wydziału Nauk Społecznych i teoretycznie mają słuchać, jak kompetentna pani profesor mówi o tym, jak prowadzić dydaktykę szkoły wyższej. I siedzą ci doktoranci ze wszystkich wydziałów. I poza tym, że dość dobrzy w swojej dziedzinie - jako młodzi prawnicy, fizycy, psychologowie, geolodzy, kulturoznawcy i kto tam jeszcze - to część z nich jest jeszcze kompetentna w każdej innej dziedzinie. Ja tam siedzę i chciałabym się dowiedzieć czegokolwiek o prowadzeniu zajęć, bo dostanę studentów w przyszłym semestrze i jestem przerażona. Nigdy nikogo nie uczyłam. Dwa razy prowadziłam warsztaty o literaturze w liceum, raz miałam ucznia na korepetycjach (co było porażką dydaktyczną z mojej strony na pełnej linii). I wiem, że uczenie to rozpoznanie bojem i 20 godzin wykładów z dydaktyki nie zrobi ze mnie tego nauczyciela ze "Stowarzyszenia umarłych poetów", ale czułabym się lepiej, gdyby mi ktoś (najlepiej pani profesor, która zjadła zęby na dydaktyce i od lat uczy innych, jak uczyć) coś podpowiedział. Więc chodzę na te wykłady. Ale po co duża część współdoktorantów tam chodzi, jest dla mnie zagadką. Garść swobodnych przykładów:

1.  Wiele osób bardzo pewnie i swobodnie wypowiada się o tym, jaki powinien być dobry wykładowca akademicki. Oni wiedzą, jak powtórzyć ich sukces. Ja jestem pod wrażeniem i milczę w pokorze, bo choć znam kilkoro fantastycznych wykładowców i wykładowczyń, to za chińskiego boga nie wiem, jak być tak dobrą wykładowczynią, jak moi mistrzowie i mistrzynie. W ogóle wszyscy wypowiadający się na ten temat brzmią tak, jakby wykładali i to z pokaźnymi sukcesami, od jakichś 20 lat. Matko, ja chyba pomyliłam sale. To miał być wykład dla doktorantów, żółtodziobów, a to chyba jakieś seminarium królów dydaktyki.
2. Wszyscy doskonale znają się na systemie edukacji i swobodnie krytykują go z każdej strony. No wszystko jest źle, coraz gorzej i ogólnie banda kretynów. Pouczają panią profesor, bo co dydaktyczka pracująca z przyszłymi nauczycielami i pracująca nad programami szkolnymi może wiedzieć o polskiej szkole i jej bolączkach. Oni wiedzą.
3. I wisienka: królowie argumentacji. Oni wiedzą, jakie jest obecne pokolenie licealistów. Wiedzą doskonale. Bo mają kuzynkę w klasie maturalnej i ona... Ci bardziej zorientowani mają siostrę albo brata w klasie maturalnej, więc doskonale wiedzą, jakie jest pokolenie z rocznika '96. Ja znowu siedzę w niemym zachwycie, bo chociaż sama mam siostrę w klasie maturalnej, to mogę co najwyżej powiedzieć, jaka jest moja siostra, czego chce, o czym myśli i co planuje (z pewnym marginesem błędu). Na wyższym poziomie uogólnienia mogę ewentualnie powiedzieć, jaka jest moja siostra i jej koleżanki. Ale żeby całe pokolenie? I żeby od razu takie zupełnie inne od nas? No kaman, to tylko 5-6 lat różnicy. Może i są trochę inni, ale żeby tak całkiem? No dobra, moja siostra Ania jest zupełnie inna niż ja (do tego stopnia, że gdybyśmy nie były minimalnie podobne fizycznie, to byłabym przekonana, że jednak podrzuciły ją żaboludy, jak usiłowałam ją przekonać jakieś 15 lat temu), ale do tej pory nie wydawało mi się, żeby ta różnica sięgała pokoleń. A to psikus.
4. Nowe technologie. Ileż to cennych minut wykładu zeszło nam na dyskutowanie o Internecie. Ogólna teza jest taka, że młodsze pokolenie jest głupie, bo nie umie czytać strony tekstu i non stop klika i wiecznie te Internety. Jak pisała Pawian przy drodze, "Czasy się zmieniły. Coś jakby przełom z ruchomą czcionką Gutenberga. My jesteśmy średniowieczni, a oni już nowocześni. My przepisujemy manuskrypty, a oni walą Psałterz moguncki w kolorze. Proszę nie wrzeszczeć, nie krytykować, tylko z zadziwieniem patrzeć na rewolucję dokonującą się na naszych oczach. Nie zrozumiemy ich, tak samo, jak oni nie zrozumieją nas. Mają kciuki wyrobione od ekspresowego pisania sms-ów." (źródło: http://pawianprzydrodze.wordpress.com/2011/06/29/bezradnosc-czy-innosc-czyli-pokoleniowa-zmiana-warty/). No i wszystko fajnie, pani Pawian jest wykładowczynią w instytucie, w którym ja robię doktorat. I pisała to o MOIM pokoleniu, bo w 2011 roku byłam na III roku studiów. No, ale jak się jest magistrem z perspektywą na bycie doktorem, to się już nie wali "Psałterza mogunckiego" w kolorze, tylko wraca do manuskryptów. Ja tam nie wiem, ja tam walę "Psałterz..." w kolorze.
5. I na koniec, powszechna głupota. No wszyscy są głupi (poza śmietanką, która zebrała się właśnie na tym wykładzie, tu są sami eksperci w każdej sprawie). A najgłupsi to są studenci. Ci, co teraz przyjdą i co będziemy mieć z nimi zajęcia. I koledzy z roku też byli głupi. No, dobra, nie podejmę się dowodzenia, że cała ponad dwusetka, która była ze mną na roku, to nobliści. Tak, byli ze mną na roku ludzie bezdennie głupi i jeszcze z siebie zadowoleni. Ale żeby tak od razu skreślać wszystkich? Może tak jest łatwiej - założyć, że studenci to kretyni, więc i tak nic z nimi nie osiągniemy, więc nie ma sensu się wysilać, tylko dalej przechadzać się we własnej glorii i chwale. Jeszcze jeden kolega dodał, że to pokolenie (obecnych maturzystów) jest głupie, bo jego siostra nie wie, co to znaczy "kobieta w wieku balzakowskim", ale wie, że Hanka Mostowiak wjechała w kartony i umarła. I że to pokolenie odwołuje się tylko do popkultury, a my wyłącznie do kultury wyższej. No ba. Ja w życiu żadnego mema nie widziałam. Ani "Gwiezdnych Wojen". Tylko Balzac. A z muzyki to żadne Rihanny, jeno Jan Sebastian Bach i ewentualnie Mozart dla urozmaicenia.

Przepraszam, że tak się dzisiaj rozpisałam, ale zebrało się we mnie wiele zachwytu. Zachwytu dla współdoktorantów, że oni tak potrafią, a ja nie. No, ale przynajmniej jest mi dane poobcować z takimi wybitnymi jednostkami.

sobota, 4 października 2014

Co to jest doktorant i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie?

W tytule odwołuję się do jednego z pierwszych tekstów teoretycznych, jakie przeczytałam na studiach. Jonathan Culler "Co to jest literatura i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie?", w "Teoria literatury. Bardzo krótkie wprowadzenie", polecam przeczytać całość, nawet jak się nie jest literaturoznawcą, to przyjemnie się czyta, przystępnie napisane i są w środku obrazki-dowcipaski. Drugim tekstem, który przeczytałam na studiach, była "Poetyka w świetle językoznawstwa" Jakobsona, co naznaczyło mnie na całe życie, gdyż zwątpiłam w sens, własną inteligencję (przeczytałam tekst chyba ze 3 razy przed zajęciami i dalej nie bardzo wiedziałam, o co też może chodzić) oraz chęć do zajmowania się literaturą, bo jeśli ma to polegać na czymś takim, to ja dziękuję, ja wysiadam, jednak zostanę wizażystką. I jak już jestem przy konfesjach, trzecim tekstem, który przy okazji zrobił mi z mózgu kaszę, było "Che cos'e la poesia?" Derridy, z którego zrobiłam, w dobrej wierze, notatkę. Notatka brzmiała: "Poezja - jeż na autostradzie". Stan kaszy mózgowej utrzymuje się do dziś, jako dowód mogę powiedzieć, że jako absolwentka polonistyki i doktorantka literaturoznawstwa dalej nie bardzo wiem, czym jest literatura. Ale przynajmniej mogę o tym długo mówić/pisać i dodać parę przypisów. I bibliografię.

A więc, przechodząc do pytania postawionego w tytule, co to jest doktorant i czy pytanie to ma jakiekolwiek znaczenie? Odpowiadam: nie wiadomo i właściwie dla nikogo nie ma to znaczenia. Poza samym doktorantem, oczywiście, który z tytułu bycia doktorantem ma ego rozdęte do granic możliwości, wyobraża sobie bóg wie co na własny temat oraz z powagą i namaszczeniem dzierży klucz do zakładu, do którego jest podpięty i otwiera zamek z trzaskiem, żeby wszyscy na korytarzu słyszeli, że oto DOKTORANT otwiera ZAKŁAD. KLUCZEM. Co mu ten klucz wydali na portierni. Gdyż ma upoważnienie. Gdyż jest DOKTORANTEM. Na szczęście doktorancka kluczowa ekstaza mnie nie dotyczy, bo klucz do Zakładu Teorii Literatury został mi udostępniony jeszcze na studiach, jako przewodniczącej Studenckiego Koła Naukowego Teorii Literatury i mogę zdradzić, że otwieranie zakładu nie różni się specjalnie niczym od otwierania innych pomieszczeń. Co do ego niektórych doktorantów, przytoczę anegdotkę, opowiedzianą mi przez Moniczkę, która to Moniczka jest doktorantką podwójnie - na UŚowym literaturoznawstwie i UJotowym prawie, więc zgodnie z postępem matematycznym powinna mieć ego dwa razy większe, a nie ma. Otóż Moniczka opowiedziała mi anegdotkę o pewnej świeżo upieczonej doktorantce (przyjętej na studia w lipcu), która, odbierając decyzję o przyjęciu na studia III stopnia w drugiej połowie lipca w studium doktoranckim, odbyła następującą rozmowę z pracownicą tegoż studium (poza obowiązkami administracyjnymi, także doktorantką):

Doktorantka w charakterze pracownicy studium (DwCPS): Gratuluję pani i życzę udanych wakacji!
Doktorantka świeżo przyjęta (DŚP - z dumą, zadęciem itd.): MY, NAUKOWCY nie mamy wakacji!

Kurtyna.

Także tego, doktoranci bywają przekonani, że są już nawet nie mgr omcd (o mało co doktor), ale mgr niemalże profesor, zresztą, jaki tam profesor, niech się posuną i zwolnią etaty te stare pryki, hołdujące przestarzałym metodologiom (w skrócie: mgr nmzjtpnspizetsphpm). Publikacji tak wiele, dorobek tak olbrzymi, osiągnięcia naukowe szokujące dla środowiska etc. Jeśli doktorant ma takie ego i mniemanie, najlepiej posłać go na inaugurację roku akademickiego albo po prostu wśród ludzi. Na inauguracji sama miałam przyjemność być (przyjemność, bo chór uniwersytecki jest ekstra i posłuchać go to zawsze przyjemność, a i rektora Koziołka posłuchać też zawsze warto) i przekonać się, że pytanie o to, kim jest doktorant, nie ma żadnego znaczenia. Gdyż siedzimy sobie, my, dekoracja doktorancka, służąca do wyjścia w odpowiednim momencie, złożenia ślubowania, a potem odebrania indeksu i uścisku dłoni od Rektora i grzecznego oraz w rządku powrotu na miejsce, w rzędzie nad dekoracją studencką (powołaną w tym samym celu, choć liczniejszą). Siedzi nas czwóreczka, kolejno: geolożka, literaturoznawczyni, politolog i prawniczka. Podchodzi pan z mikrofonem z radia i zagaja:
- Studenci pierwszego roku?
A ja na to, z uśmiechem:
- Nie, tu są doktoranci, studenci tutaj (wskazuje na rząd poniżej).
I pan, bez słowa i uśmiechu, spłynął do studentów i jął im zadawać pytania. Popatrzyliśmy po sobie, no ale cóż, bywa i tak. Za chwilę kolejny pan z mikrofonem z radia, znowu podchodzi do nas i znowu dialog:
- Studenci?
- Doktoranci i studenci - nauczeni doświadczeniem wskazujemy uprzejmie rządek poniżej.
- A mogą być i doktoranci! - schodzi poniżej i rozpoczyna rozmowę ze studentką. My na to:
- Tam studenci, tu doktoranci.
- Aaa, lepiej studenci.
Bo widzicie państwo, doktoranta najlepiej zdefiniować poprzez rozkrok. Otóż doktorant jest w wiecznym rozkroku - nie jest studentem jak wszyscy inni, bo dostaje do prowadzenia zajęcia ze studentami, a tacy na przykład studenci studiów magisterskich uzupełniających nie dostają w ramach praktyk do prowadzenia zajęć dla studentów studiów licencjackich. Więc doktorant to trochę więcej, niż student. Więc może doktorant to pracownik? A gdzie, skąd, a stfu, zapomnij. To, że ma godziny dydaktyczne i może otrzymać klucz do otwarcia zakładu, nie czyni go pracownikiem. Bo doktorant, w dzisiejszych realiach i w mojej dyscyplinie, nie jest zatrudniony. Jak dorwie jakąś cząstkę etatu, to jakby pana boga za nogi złapał. Więc raczej student. Legitymację ma, indeks ma, zniżki na komunikację zachowuje. Ale zniżek na pizzę w "Dominium", kino, teatr i wszelkie bilety wstępu nie zachowuje. Bo już nie student, a słuchacz. A słuchaczom nie przysługuje zniżka. Więc czym jest doktorant? Nie wiadomo. I dla nikogo nie ma to znaczenia. No chyba że dla organizatorów inauguracji roku akademickiego - wtedy zaproszą cię do wystąpienia w charakterze "drzewa" i w nagrodę dadzą bluzę z kapturem z godłem uniwersytetu i wielkim napisem "UNIWERSYTET ŚLĄSKI". Żeby, jak wyjdziesz na swoją dzielnię, wszystkie ziomki z Gieksy i wszystkie ziomki z Ruchu wiedziały, że jesteś fanatykiem i chuliganem uniwersytetu.

I może to jest odpowiedź na to, czym jest doktorant?

wtorek, 23 września 2014

Kaszaloty i nietrzeźwi publicyści a sprawa polska

Wiem, że dawno nic nie pisałam i na swoją obronę mam tylko tyle, że pracowałam nad tekstem na konferencję (i zresztą wczoraj urodziłam, w dwóch podejściach, 15 stron i ponad 30 przypisów; dzisiaj będę się biedzić nad tym, jak poobcinać to do 8 stron, żebym zmieściła się z wygłoszeniem w wymaganej normie czasu) oraz zajmowałam się końmi (znanym już Czytelnikom zabawnym kucykiem Patafianem oraz końmi niestacjonarnymi - Brentiną, Islandią i Irlandią, które pojechały na czempionat, przymierzałam się też do przesiadki na Prawdziwego Konia, ślązaka imieniem Invasol). I dzisiaj chciałam o tym, jak to niefajnie jest za oknem, że "jesień panie, a ja nie mam domu" oraz "na szczęście jest jeszcze myśl Lenina, jesienią ona mnie przy życiu trzyma", jak pisał Tkaczyszyn-Dycki i Kazik pojękiwał. Bo czasami sobie myślę, że ile można, no. Tak się frustrować na ten kraj. Ostatecznie nie wyjechałam i nie zamierzam, z uporem godnym lepszej sprawy trzymamy się wszyscy tego skrawka ziemi, choć lepiej byłoby spakować neseser i ruszyć tam, gdzie już wielu ruszyło, do wyboru, Londyn, Berlin, Chicago, Paryż, Tel Awiw, co tam kto uważa za stosowne. Ruszyć, zadomowić się, uwić gniazdko, dostać pracę, mówić w obcym języku z silnym albo słabym akcentem, przyzwyczaić się, że twoje imię od teraz brzmi raczej "Aniszka", tak wschodnio jakoś, jak Anuszka bardziej, co rozlała olej. Można by... Ale nie. Siedzimy tu, frustrujemy się, desperujemy, czytamy Michalskiego na "Krytyce Politycznej" i jest nam jeszcze gorzej i budzi się w nas zazdrość, że oto rzeczony redaktor Michalski się wycwanił, bo część roku zawsze spędza w Anglii, co pewnie działa ozdrowieńczo na jego relacje z krajem ojczystym, a my wciąż siedzimy tu na kupie starych śmieci, a POlityczny spektakl przestał nas nawet bawić. Choć czasami nie jest tak źle. Przecież jest lepiej. I obiektywnie jest lepiej. Dostatnio bardziej. Wieś polska się bogaci. To już nie te chatynki i gumna, obesrane krowy, co w życiu nie widziały zgrzebła. Wieś polska nowoczesna jest, Unia dofinansowała maszyny rolnicze i suną teraz te arcydzieła inżynierii i mechanizacji rolnictwa przez wsie. Kombajny do zbierania kur po wioskach. Moje miasto się zmienia, zmienia się szalenie. I choć nie jestem fanką wszystkich rozwiązań planistyczno-architektonicznych w tym mieście (na przykład Galerii Katowickiej, choć zdarza mi się w niej kupować, nowego dworca, zamurowanego i wybetonowanego rynku, który mimo ludzików na planach wygląda na jakieś potworne postapokaliptyczne miasto po wybuchu betoniarek, czy na przykład Wertykalnych Ogrodów Uszoka, inspirowanych Semiramidą), to zmienia się. Lepiej jest. Coraz lepiej. To w końcu moje miasto, innego nie mam, więc nic lepszego z nim nie można zrobić, niż pokochać i się przyzwyczaić. Tak jak do niektórych rzeczy w całym tym kraju. Można się przyzwyczaić. No przecież nie jest źle.

Tak słodko-gorzko myślałam sobie do wczoraj. Ale, excusez le mot, kurwa, mam dość (jak twierdzi mój tata, to nie jest tak, że dama nie zna przekleństw - dama zna, i to bardzo dużo, a używa wtedy, kiedy jest to absolutnie nieodzowne). Po wczorajszych tweetach pewnego (chyba permanentnie) nietrzeźwego publicysty mam dość. Napiszę to kolejny raz, ale w JAKIM KRAJU JA DO CHOLERY ŻYJĘ, że wygłaszanie mądrości typu "kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej, niech pierwszy rzuci kamieniem" zdarza się nie tylko pijanym szwagrom Mietkom (wszystkich Mieczysławów, którzy nigdy nikogo nie wykorzystali i ogólnie są przyjaznymi gośćmi, co żywią radykalne przekonanie, że kobieta to człowiek, serdecznie pozdrawiam!) po halbeczce, ale PUBLICYSTOM, oficjalnie, pod nazwiskiem. Nie żeby takie poglądy były mniej oburzające, kiedy są wygłaszane prywatnie, są równie oburzające, ale skoro Ziemkiewicz nie wstydzi się tego napisać pod swoim nazwiskiem to znak, że widać nie uważa, żeby było w tym cokolwiek nie na miejscu. I tak, to mnie przeraża. I obrzydza. A jego drugi tweet, o zaskarżeniu kaszalota, przy którym się budzisz po ciężkiej i nie do końca pamiętnej nocy, o molestowanie seksualne, sprawił, że jest mi źle. Brzydzę się. Co oczywiste, brzydzę się Ziemkiewiczem. Ale brzydzę się wszystkim wokół. Ile, do cholery, można wytrzymywać tę falę mizoginii? Ile? Ile razy można słuchać, że żonę można poszturchiwać (choć potem żonie trochę przykro), że bicie kobiet to część tradycyjnej polskiej rodziny, że pijaną można wykorzystać, bo wszak pijana i w końcu każdy zrobił to choć raz w życiu (można też zgwałcić biegnącą w lesie, wracającą samotnie do domu, żonę - bo to nie gwałt, tylko obowiązek małżeński, taką w za krótkiej spódnicy, albo taką za bardzo męską, żeby wiedziała, gdzie jej miejsce, albo lesbijkę, bo ją to wyleczy... proszę sobie przykłady mnożyć dalej w nieskończoność na własną rękę, Internet będzie pomocny)? Że się jest kaszalotem? Czasami sobie myślę, jak czytam "Codziennik Feministyczny" czy "Zadrę", że to już wszystko było. Tłuczemy w kółko to samo. Czytam wciąż te same teksty, powtarzające, że nie wolno gwałcić ludzi, niezależnie kim są, gdzie są, jak wyglądają, co jedli, pili bądź niuchali, po prostu nie wolno. I myślę sobie, że przecież trąbi się o tym tak głośno, więc chyba już, chyba chwyciliśmy ten przekaz. Ale nie, nie chwyciliśmy. Dlatego mam dość, serdecznie dość, brzydzę się, rzygam i mam drgawki.

Chcę być kaszalotem, takim prawdziwym, wielkim kaszalotem. Albo orką. Wszystko jedno. Chcę się jutro obudzić jako wielki ssak morski, wskoczyć w zimny ocean i (uwaga, wulgaryzm, kto ma o mnie dobre zdanie, niech nie czyta dalej, lojalnie ostrzegam) JEBAĆ TEN KRAJ. I na koniec, jak będę odpływać, pierdolnąć ogonem porządnie, i tyle mnie widzieli.

Mogę nawet zorganizować wielki wymarsz/odpływ kaszalotów płci obojga z tego kraju.

poniedziałek, 1 września 2014

Powidoki z podróży - Barcelona

Londyn i Barcelona. Miasta, do których mogę wracać bez przerwy. Właściwie mogłabym kursować między nimi. Zupełnie inne, całkiem do siebie niepodobne, a jednak, obydwa mają w sobie coś, co każe mi tam wracać. W Londynie byłam 5 razy, w Barcelonie - 3. Wróciłam raptem tydzień temu, jeszcze nie zagoiły się moje przysmażone na rubin stopy (uwaga: przy alergii słonecznej i cerze w odcieniu "jak mnie zobaczą w szwedzkiej ambasadzie, to od razu przytulą do piersi, wydadzą paszport i skierują do macierzy na mocy azylu klimatycznego dla osób ulepionych z najbielszego śniegu" myślenie typu "stóp nie posmaruję kremem z SPF 50, bo i tak je zagrzebię w piachu" kończy się przysmażeniem), a już mogłabym się pakować. I nie będę popadać w takie oczywistości, jak katalońska pogoda w porównaniu z wczesną jesienią, która powitała nas w Katowicach, moczenie stóp w Morzu Śródziemnym vs przemoczone cichobiegi na wyboistym katowickim chodniku albo jabłko "putinówka" w porównaniu z pachnącą papają albo kokosem sprzedawanym na plaży jak u nas jagodzianki... Chociaż skłamałabym, że to wszystko stanowi też o niezwykłym uroku Barcelony. Owszem, stanowi. Ale ja chciałabym o tym, czego nie tylko Barcelończykom, ale wszystkim Hiszpanom zazdroszczę. Hiszpania od kilku lat rozczula mnie i frustruje. Tam po prostu pewne rzeczy są jakby bardziej oczywiste i przedstawię je poniżej w formie kilku powidoków z podróży.

Powidok I

Jesteśmy w centrum handlowym, przerobionym z areny do corridy (szczęśliwie w Katalonii zakazanej), zjeżdżamy z tarasu widokowego schodami ruchomymi do części ze sklepami. W przeciwnym kierunku jedzie bardzo zakochana para. Patrzą sobie głęboko w oczy, śmieją się głośno i równie głośno i szybko rozmawiają. Jedno wisi drugiemu na szyi i wymierza soczystego całusa w policzek. Są to dwaj młodzi, nieprzyzwoicie przystojni Hiszpanie (tudzież Katalończycy). I co? I nic. Jak w przypadku każdej innej, zakochanej pary, zupełnie obojętnej na otoczenie, tak i w tym przypadku otoczenie uważa, że skoro zakochani, to niech się przytulają, choć na schodach ruchomych jest to niebezpieczne (vide: J. Nohavica: "Na stacji Jerzego z Podebrad"). Takich powidoków mam więcej: dwie kobiety z pieskiem w parku, dwóch Anglików (!) przy kolejce linowej, w końcu dwóch nastolatków na najwyraźniej pierwszej randce (cała nieporadność, niedojrzałość, nieśmiałość i "chciałabym, ale boję się" w pełnej krasie). Ja bym bardzo chciała, żeby i u nas stało się to tak oczywiste, jak ja wisząca Jankowi na szyi na schodach ruchomych. Po prostu. I, jak nie znoszę kiczu weselnego i dostaję od niego bólu zębów, to chciałabym, nie, nie chciałabym, ja ŻĄDAM kiczowatych figurek na torty weselne we wszystkich kombinacjach! No, ale skoro udało się to w "katolickiej Hiszpanii", to wciąż możemy mieć nadzieję w "katolickiej Polsce". Czego sobie i wszystkim parom, bez względu na płciowe konfiguracje, życzę.

Powidok II

Siedzimy na placu George'a Orwella przy stolikach obłożonych ceratą w owoce, Janek wcina wegańskie sajgonki w sosie teriyaki, ja popijam wino i zastanawiam się, jak to jest, że w Barcelonie najprzystojniejsi kelnerzy są w wegetariańskich knajpach (Ma Siostra Anna piątego dnia pobytu w Barcelonie zastrajkowała i oprotestowała jedzenie falafeli na obiad kolejny dzień z rzędu tylko dlatego, żebym ja mogła jeszcze raz popatrzeć na Katalońskiego Jareda Leto z Dredami), bo ten, który nas obsługuje, ma obezwładniający uśmiech. Wtem podchodzi starsza pani z teczką rysunków (art naif), zaczepia gości restauracji, mówi dużo i po katalońsku. Pan Kelner z Uśmiechem podchodzi do niej i zamiast, naszym zwyczajem, przegonić natręta, co śmie gościom przeszkadzać, udziela jej swojego boskiego uśmiechu, rozmawia, ogląda jej rysunki, sadza przy stoliku i przynosi fantę. Kiedy pani urażonym gestem wyrzuca ze szklanki kostki lodu na stół, Pan Kelner podchodzi, uśmiechnięty, zbiera porozrzucany lód i znowu rozmawia ze starszą panią. Ja nie wiem, czy to kwestia pogody, aury, dobrego jedzenia, słońca, diety wegetariańskiej czy czego, ale czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy będziemy dla siebie trochę życzliwsi. A zwłaszcza dla starszych pań, które mogą wydawać się nieco pomylone (to zaznaczam głównie dlatego, że sama pewnie stanę się pomyloną starszą panią, która gada dużo i nie bardzo wiadomo, o czym i chciałabym wtedy, żeby ktoś mnie potraktował tak, jak ten kelner).

Powidok III

Hiszpania kojarzy mi się z tatuażami i piercingiem. Bo mam wrażenie, że tylko naprawdę wiekowi Katalończycy, pamiętający rządy Jaumego I, nie mają żadnego tatuażu ani kolczyka (a i to nie wszyscy). Chciałabym po prostu jeszcze raz zobaczyć Katalonkę z burzą loków, lekkim zezem dużych, brązowych oczu oraz srebrnym kółkiem w nosie, która sprzedawała mi bilet zbiorczy na 6 muzeów. Bo była najbardziej radosnym i dowcipnym pracownikiem Informacji Turystycznej, z jakim w życiu się zetknęłam. Jest poza tym w całym tym mieście pewna bezpretensjonalność i totalny luz. Symbolem tego luzu może być duża dość i obfita pani w lekkiej sukience w kwiatki, w różowych klapkach, która stała na placyku za katedrą i śpiewała rozmaite arie operowe przy akompaniamencie pana, który minął się z powołaniem. Otóż akompaniował, na keybordzie YAMAHA, śpiewaczce operowej na placu za katedrą, a najwyraźniej wolałby jazzowe improwizacje w zadymionym klubie. A przynajmniej na to wskazywała jego mina i czasami jazzująca, na przekór śpiewaczce, gra. Z kolei pani zarazem ożywiała operę dla pokaźnego tłumu słuchaczy, zachowując gesty i mimikę opery, stojąc w klapkach i sukience w kwiatki. Robiła też trochę operetkę, przedrzeźniając operowe "standardy". Jednym słowem, diva. Diva w klapkach. A jej głos niesamowicie niósł się po gotyckich murach.

środa, 6 sierpnia 2014

Precz z kanonem, czyli o literaturze w szkole

"Wysokie Obcasy" coraz częściej setnie mnie bawią. Jasne, bywa, że napiszą coś ciekawego (chociaż ostatnio najciekawsze to są wywiady, bo nie da się, moim zdaniem, koncertowo spierniczyć wywiadu z np. prof. Płatek). To frustrujące, doprawdy, że od jakiegoś czasu więcej mam z nich radości niż jakiegokolwiek innego pożytku. Czasami, jak coś napiszą, to nie wiadomo, jak się do tego zabrać. A "WO Extra" to już w ogóle radośnie sturlały się na poziom "Twojego Stylu" - grube, niby jakiś tekst jest, ale i dużo ładnych zdjęć, pięknych, silnych, mądrych, wyjątkowych niewiast, prosto z Kongresu Kobiet, ale po przeczołganiu przez sztab wizażystów i tak ogólnie, to właściwie nic nie wynika z lektury. Wątpię, czy można to nazwać "ambitniejszym <<Twoim Stylem>>". Raczej drugim "Twoim Stylem". Jak widać, pod wpływem zaprenumerowania "Zadry" się zradykalizowałam. Ale ja właściwie to nie o tym chciałam, a konkretnym tekście, znalezionym w internetowym wydaniu "WO" - Palę lektury Janusza Rudnickiego, do przeczytania tutaj. Jestem żywotnie zainteresowana literaturą w szkole i uważam, że źle się dzieje z edukacją literacką. Nie jest to tylko pustosłowie, gdyż przez cały ostatni rok, a wiele wskazuje na to, że i przez cały przyszły należałam i będę należeć do nieformalnej grupy wywrotowej pod światłym przewodnictwem, która to grupa organizuje zrzuty pracowników naukowych Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej im. I. Opackiego w liceach Śląska i Zagłębia, aby tam pokazywali, że literatura jest pasjonująca, a czytać ją można tak, jak na niektórych lekcjach polskiego się nie śniło. Uważam też, że trzeba edukację polonistyczną zreformować albo przemyśleć na nowo. Ale jeśli Janusz Rudnicki nie napisał tego tekstu jako PARODII utyskiwań na zestaw lektur, to jestem zatrwożona. Jeśli to parodia, to bardzo mi przykro, ale dałam się nabrać i strollował mnie Rudnicki.

Tak, czytanie boli. Czytanie wcale nie jest przyjemne, a przynajmniej nie zawsze jest przyjemne. I to nie tylko dlatego, że człowiek ma ochotę się pociąć, jak czyta opisy przyrody w Nad Niemnem. Czytanie nie jest przyjemne z wielu powodów. Po pierwsze, człowiek się dowiaduje, często o sobie samym, rzeczy nieprzyjemnych. Po drugie, dowiaduje się takich rzeczy o otaczającym świecie. Po trzecie, człowiek skonfrontowany z tym, że czegoś nie rozumie, popada we frustrację. Jak to? JA nie rozumiem?! Z tej sytuacji jest kilka wyjść: uznać, że jest się głąbem i porzucić wysiłki czytelnicze na zawsze (nie polecam), uznać, że pisarz jest głąbem, skoro nie potrafi ludzkim językiem napisać i porzucić tego autora na zawsze (nie polecam takoż), wyruszyć w podróż interpretacyjną, która nie wiadomo, gdzie wiedzie i czy w ogóle dokądś, a przez to spróbować zrozumieć, rozgryźć (szczerze polecam; uwaga - kończy się na studiach polonistycznych, dalej się nie rozumie, więc się idzie na doktoranckie, dalej się pewnych rzeczy nie rozumie i..., sami widzicie, nie ma końca). Tylko skąd uczniowie mają o tym wiedzieć, skoro istnieje słuszna i najsłuszniejsza interpretacja?

Autor wybiera "koszmarki" i cytuje czytelnikom, z czymże to dzieci się muszą męczyć. Utyskuje, że w lekturach tylko i wyłącznie wieś. I ciągle na wsi i o wsi. Racja, dużo w literaturze polskiej wsi. A może, zamiast wywalać wieś z kanonu, zastanowić się z uczniami, skąd tyle tej wsi? Skąd tyle tej wsi u Konopnickiej? Czy z obecnością motywów wiejskich ma w polskiej literaturze jakiś związek taki na przykład Kochanowski? Dlaczego tematy wiejskie się plenią w literaturze barokowej? Czemu "wsi spokojna, wsi wesoła"? Takie natężenie wsi z czegoś wynika - czemu nasza "epopeja narodowa" dzieje się na jakimś krańcu świata na obecnej Litwie, a nie w Warszawie? Jak sobie z takim dziedzictwem radzimy dziś? Jak w związku z tym wyglądają polskie miasta? A że nie tylko wieś się w kanonie lektur pojawia, to już sprawa mniej istotna (na odtrutkę można zaserwować uczniom Lalkę, Ziemię obiecaną albo zbiorki Peipera w całości, a co, krzewimy kulturę miejską). Że dzieciaki się faszeruje zbitką Polski i Boga od lat najmłodszych w konfiguracjach dowolnych, to prawda. Ale od tego jest w kanonie pogardzany przez autora Gombrowicz, żeby, jak już młodzież zacznie dostawać torsji od Ojczyzny, swobodnie wpuścić ją w dramat Ojczyzny i Synczyzny. Czy Mickiewicz był osobiście inteligentny, to nie wiem, być może niekoniecznie, ale że Słowacki miał mniejsze ego i mniej wygórowane mniemanie o sobie niż ten pierwszy, to bym nie powiedziała. Zwłaszcza w okresie mistycznym. Co do powtórzeń w Dziadach i ich ludowości, to na lekcji temu poświęconej autor nie był albo oglądał znaczki z Papuasami. Ale nic straconego - w wydaniu z brykami z wydawnictwa Greg jest wyjaśnione, można powtórzyć sobie, odświeżyć wiadomości. W ocenach literatury polskiej się najgłębiej z autorem nie zgadzam. A jeśli odtrutką na nieporywający kanon literatury polskiej ma być zastąpienie jej literaturą zagramaniczną, to wymiękam. Najlepiej tu zaorać i od razu wprowadzić Amerykę. Niekoniecznie kafkowską. Ale końcówka tekstu doskonale klaruje, dlaczego w przeważającej większości tekst Rudnickiego mnie oburza. Otóż uważa on, że "lektura powinna porywać, być inteligentną rozrywką, taką na rzeczywistym poziomie, a jest labiryntem rozpaczy". A ja uważam wprost na odwrót.

Literatura czy w ogóle książka jest już rozrywką - sądzę, że od czasu upowszechnienia się druku jest na pewno, w postaci popularnych wydawnictw (to później). A wcześniej? Wiersze, ballady, przyśpiewki, całe "z Kolbergiem po kraju", toż to nie tylko literatura ustna ludowa, ale też często służąca rozrywce. Czy na poziomie to rozrywka i czy inteligentna, to zależy od przypadku. Ale np. współcześnie, w dobie kryzysu czytelnictwa, kryzysu krytyki literackiej (ten trwa permanentnie, w starożytności już był) oraz kryzysu literatury Katarzyna Grochola nie ma problemów ze sprzedażą swoich książek. Kalicińska też nie ma. Ani Janusz L. Wiśniewski. Co to oznacza? Że ktoś ich książki kupuje i czyta. Często pasjami czyta. I ma rozrywkę, a pisarz/pisarka zarobek. Czy wprowadzić literaturę tzw. popularną do szkoły? Tak. Nauczyć ją czytać dla przyjemności. Dlaczegóż by nie? Czy zastąpić nią tzw. literaturę wysokoartystyczną (abstrahując od arbitralności tego podziału i trudności w wyznaczaniu granicy)? Nie! Czy wywalić Dziady ze szkoły? Nie! Dlaczego? Bo literatura jest potrzebna nie tylko do rozrywki, przyjemności, czytania po nocach z latarką pod kołdrą i śledzenia z wypiekami na twarzy losów bohaterów. Literatura jest  potrzebna do rozumienia, tj. czytania świata dookoła. Jak bez lektury Dziadów wytłumaczyć, co się stało w Polsce w 1968 r.? Jak bez lektury polskich romantyków (przyznaję, bolesnej czasami) rozumieć współczesną polską rzeczywistość? Jak ktoś nie sądzi, żeby Dziady i Pan Tadeusz pomagały zrozumieć, czym jest Polska dzisiaj, ten najwyraźniej nie czytał albo nie zrozumiał. Albo nie potrafi przełożyć lektury na świat dookoła. Spokojnie, Maria Janion w swoich książkach tłumaczy, można poczytać. Z lektury, nawet tej nieprzyjemnej i od której chce się wtopić w posadzkę, można wiele wynieść*. Problem mamy nie w literaturze, a w kształceniu - edukacja polonistyczna jest jałowa, a nauczycielom, którym się chce, to się szybko odechciewa. Więcej myślenia, więcej interpretowania - może mniej tekstów, ale lepiej przeczytanych i przedyskutowanych?

A może rozwiązaniem problemu listy lektur jest... wprowadzenie na nią książek Janusza Rudnickiego?

* - Ja chciałam się poskręcać przy literaturze Młodej Polski. Parafrazując Gombrowicza, "nie mogę więcej nad jedną strofę, a i to mnie nie zajmuje". Nie był w stanie tego zmienić nawet fantastyczny prowadzący. Na zajęciach poświęconych poezji Micińskiego chciałam pogryźć wybór poezji, siebie, innych studentów, rzeczonego prowadzącego, ściany oraz w akcie ostatecznej rozpaczy pracownice sekretariatu Instytutu. I tak uważam, że warto było czytać Micińskiego.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Czas deklaracji ostatecznych

Mam dyplom poświadczający, że jestem wykształcona w kierunku czytania i komentowania tekstów. Odebrałam dyplom w zeszłym tygodniu, więc jestem komentatorem dyplomowanym, oczekuję tylko na suplement, w którym szczegółowo zostanie podane, na jakie sposoby umiem czytać i komentować teksty. Ale dyplom jest. Zostałam przyjęta i potwierdziłam podpisem w stosownym miejscu, że chcę czytać i komentować teksty na kolejnym poziomie (w iluminackiej skali uniwersytetu jest to stopień III). Tak więc dzisiaj zajmę się tym, do czego mam potwierdzone kwalifikacje. Otóż będę czytać i komentować tekst. Tekst, który mnie zafrapował. Dzisiaj proponuję "Deklarację Wiary i Sumienia nauczycieli polskich", do przeczytania tutaj.

Po pierwsze, układ formalny tekstu. Otóż w tym przypadku układ formalny tekstu, a także typografia oddaje Ducha Polskiego. I ja to piszę serio. Bo Duch Polski jest Wolny. A jak Wolny, to mu nikt nie będzie narzucał jakiegoś spójnego porządku w prezentacji tekstu. Więc najpierw ten sam tekst, tą samą czcionką, ale w dwóch kolorach, czarnym i... hm, powiedzmy, że bordowym, aby się utrwaliło. Potem tytuł, wersalikami, na granatowo. Potem cytat, na czarno, kursywą i nie wiedzieć czemu z cudzysłowem angielskim, chociaż to o Polskich Nauczycieli, którzy Polskie Dzieci uczą idzie. Potem podkreślenie i wprowadzenie własnej propozycji tekstu. Jako że propozycje są dwie, w wersji skróconej i pełnej, występują dwa rodzaje typografii: tekst skrócony jest napisany kursywą, na bordowo i znowu w zdradzieckim, obcym Naszej Kulturze, cudzysłowie. Właściwie jest to ulepszona wersja przyrzeczenia nauczycieli, które autor cytował. Ulepszona o łacińskie wtręty, które nadają całości poważnego, sarmackiego, z Ducha Narodowego brzmienia (choć byłoby bardziej na modłę sarmacką, gdyby autor nie tłumaczył tych pojęć na polski, no ale cóż, kiedy musi zwracać się też do ludzi w łacinie nieuczonych, to nie wypada ich swą erudycją olśniewać zanadto, a jak wytłumaczy, to zgodnie ze swoja nauczycielską Misją jeszcze maluczkich dokształci przy okazji) oraz o nie mniej sarmackie deklaracje o wierności Ojczyźnie, Bogu i uczenie w duchu ewangelicznym. Tu jedynie zaznaczę, a przejdę do tego później, że jest taka niesamowita maniera, zwłaszcza w środowiskach Narodowych i Katolickich, do pisania pewnych Pojęć, a także Przymiotników wielką Literą. Potem, na granatowo następuje Deklaracja w wersji kompletnej. Tutaj najpełniej do głosu dochodzi zwyczaj pisania Wybranych wyrazów wielką Literą. Przy czym dobór jest dość przypadkowy. Na przykład dlaczego "Tysiącletni katolicki Naród Polski" (ha, i ja też mam obcy cudzysłów!)? A nie "tysiącletni Katolicki Naród Polski"? Albo wielkimi literami po całości? Że niby Tysiącletni, Naród i Polski są ważniejsze, niż to, że ten Naród jest katolicki? A może raczej Katolicki? I oczywiście Święty Rzymski? A nie, zaraz, przecież już było jedno święte cesarstwo rzymskie. Z nieznanych przyczyn - narodu niemieckiego. To błąd w zapisach. Chodziło o Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Polskiego. Ot co. Stfu, Teutony i Germanie! I dlaczego "Obrońców świata"? A nie "Obrońców Świata"? Oczywiście, Tradycję zawsze z dużej. Dlaczego? Bo taka Tradycja i już, TRAAAAADITION, jak wyśpiewywał Tewe mleczarz. A nie, znów mi się Tradycje pomieszały. Deklaracja pisana jest na wzór deklaracji lekarzy, dlatego jest 7 punktów i każdy zaczyna się od jakiegoś czasownika wersalikami. Pod deklaracją rzucone są hojnie, acz niedbale, po czym znać wprawnego mówcę (vir bonus dicendi peritus, a co, szkolonam, to i łaciną błysnę przed P. T. Czytelnikami!), myśli różne na temat deklaracji i pobocznie, z takim samym dobrodziejstwem i obfitością czcionek, kolorów, kursyw i innych cudów oferowanych przed podstawowy pasek narzędzi Worda. Potem są postulaty, myśli dnia i przestrogi oraz inne "uwagi rzeczy ostatecznych i złości grzechowej". Nie bez powodu się odwołuję do nieodżałowanego ks. Baki - bo tekst deklaracji, jak i cały wpis jest jak rodem z baroku. Co pozwala płynnie przejść do...

Po drugie, styl. Toż to barok. Brakuje tylko tytułu na mniej więcej trzynaście linijek. A poza tym taki raptularzyk. Silva rerum. Trochę tekstu własnego, trochę cudzego, acz okraszonego obficie łaciną, trochę Najjaśniejszej Rzeczpospolitej oraz "wszystkich jej stanów" (autentyk, to tam jest, w tekście Deklaracji Rozszerzonej) i "nieomylna w sprawach Wiary i Obyczajów Stolica Apostolska Świętego Rzymskiego Kościoła Katolickiego". Gdyby tekst kończył się "my, niżej podpisani nauczyciele Societas Iesu", to tekst mógłby uchodzić za autentyk z epoki. No i te rozkoszne myśli luźne i cytaty dowolne na koniec. Trochę raptularz domowy gdzieś na krańcach Wołynia, trochę thesaurus, a najbardziej to kalendarz, kupiony na jarmarku, pełen zbożnych myśli i żywotów świętych. Poprawiony cytat z Modrzewskiego jest jednak zastanawiający - tak protestanta cytować? W deklaracji dotyczącej Polskich Katolickich Nauczycieli? No, no. Trochę śmierdzi herezją. Autor deklaracji twierdzi też, że jej ewentualni sygnatariusze są świadomymi łacinnikami. Co najmniej ryzykowne, bo choć filologie wszelkie w swoim programie mają kurs łaciny, to ja po moim jestem co najwyżej świadoma, że łaciny nie opanowałam, poza paroma sentencjami. A i to z dużym ryzykiem błędu, więc wolę publicznie tych mniej sprawdzonych nie cytować. Chyba że łacinnik w znaczeniu, że Spadkobierca (skoro mowa o Przodkach, to musi być jakiś Spadkobierca) kultury Łacińskiej (broń nas Panie Boże, nie antycznej, bo to, co oni tam wyrabiali, to my już dobrze z waz wiemy i lepiej o tym nie mówić, a podobne zachcianki leczyć). I tak, pod przemożnym wpływem baroku (co dziwne, nie romantyzmu, do tej pory to romantyzm wyznawał Ducha Narodu, ale jednak okazał się zbyt postępowy; no i Słowacki miał jakieś dziwne, pre-ewolucjonistyczne pomysły w Genesis z ducha, że niby coś przechodzi i ewoluuje w coś, bo Duch się zmienia, a jak wiadomo, lepiej, jak się nic nie zmienia), przechodzimy do zasadniczej treści deklaracji.

Po trzecie, o co właściwie chodzi, jak już czytelnik opanuje oczopląs i mózgopląs wywołany szałem typografii i mnogością przykładów na podparcie? Otóż, jak zwykle, chodzi o Boga i Naród. Tu dalej dominuje barok. Naród "zażywa wolności" w katolickiej Ojczyźnie. Tylko społeczność wychowana na "totalnej etyce Dekalogu" jest w stanie "zbudować i obronić wielkie państwo i Naród" - czyli dalej sięgamy od morza do morza, XVII wiek trwa w najlepsze, przynajmniej u jegomościa Autora. "Za wszelkie odchylenia cywilizacyjne, za próby syntez z innymi cywilizacjami zapłaciliśmy w przeszłości wielką cenę w postaci utraty niepodległości" - jasne, bo trzeba zachować czystość kulturową, bo kultura polska jest najwyższą formą kultury wszelkiej. Szlachcic w kontuszu wzorowanym na stroju tureckim też tak myślał. Za polskość Polski mógłby się bić swoją turecką szabelką. A wymowę, ach, wymowę najlepiej oprzeć na starożytnych retorach. Tak tylko zachowamy czystość kulturową. I Dobro Wspólne. Znów nie wiem czemu z dużych Liter. Może tu nie ma żadnej logiki? Może to taka moda? Jak byłam w gimnazjum, to była moda, żeby na gadu-gadu pisać specyficznym układem dużych i małych liter - WyGlĄdAł On MnIeJ wIęCeJ tAk. Więc może tu rządzi podobna zasada? Oczywiście prawo boże jest nad prawem ludzkim, ale po ostatnich aferach z lekarzami chyba nikogo to już nie dziwi. I, a jakże, "cywilizacja laicka" zagraża polskiej szkole i polskim dziateczkom. Niewinnym, polskim dziateczkom! I zdanie mistrzowskie - "za uczenie kultury współżycia ze światem przyrody". Kultura współżycia ze światem przyrody. Język polski da się niemiłosiernie powyginać, doprawdy. I oczywiście przeważająca część uczniów jest ochrzczona, a w kupie siła, a więc siłą przewodnią powinni być katolicy. I basta. Im więcej razy przymiotniki "polski" i "katolicki" odmienione zostaną w tekście przez możliwie dużą liczbę przypadków, tym tekst słuszniej dowodzi, że to właśnie Polacykatolicy (zbitka celowa) są solą tej ziemi, a reszta przypraw wypad.

I na koniec "INNY WIELKI POLAK W PRZEDMIOCIE PRAWDY NAPISAŁ". To jest oś tego tekstu i, jak sądzę, główna motywacja (poza deklaracją wiary lekarzy) do napisania deklaracji nauczycieli. W tym fragmencie odchodzi już typowo frondowy obłęd, więc pozostawiam tekst do analizy indywidualnej, ja odpadam. Zawsze jak czytam coś z Frondy (zwykle na Mądrościach z Frondy), to myślę sobie, że to trolling. Że to nie jest przecież możliwe, żeby na serio myśleć i pisać w ten sposób. Po prostu ludzie nie są tak ograniczeni i ziejący jadem. Umysł ludzki nie wytwarza takich bredni na serio. Dlatego chcę wierzyć głęboko, że ta cała deklaracja to żart. Że ten cały blog to żart. Niestety, wydarzenia ostatnich miesięcy (lat?) nie pozwalają mi na radosną wiarę w ludzkość. Proszę Państwa, skończymy marnie. Gdyby ktoś chciał szczegółów, to polecam Czary i czarty polskie, opracowane przez Juliana Tuwima.

Żeby złagodzić ten minorowy ton, podrzucam dwie inne deklaracje, które znalazłam w przepastnych obszarach Internetu (obydwie zupełnie przypadkiem, szukając deklaracji nauczycieli):

Deklaracja wiary nauczyciela pastafarianina

Deklaracja wiary kominiarzy


środa, 9 lipca 2014

Pawlikowska-Jasnorzewska czyni spustoszenie

Od tygodnia z uporem godnym lepszej sprawy przygotowuję się do rozmowy na studia doktoranckie, w związku z czym czytam zawzięcie Marię Pawlikowską-Jasnorzewską i o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wzbudza to we mnie fale desperacji, zwątpienia i utyskiwań "o czym ja myślałam, jak zadeklarowałam, że chcę się nią zajmować". Bo też chyba trudno o poetkę, która miałaby tak odmienną od mojej wizję, co to właściwie znaczy "być kobietą". Poważnie się nad tym zadumałam po setnej chyba lekturze wiersza "Złote myśli kobiety" z tomiku "Niebieskie migdały" (1922):

Zalotność jest pachnąca i różowa,
a mądrość żółta i sucha.

Wolałabym, by mnie Mickiewicz chciał całować,
niż by mnie chciał słuchać.

Jeśli Serafinowie, Potęgi i Trony
nie patrzą na kobietę męskimi oczyma,
nie warto iść do nieba po gościńcu stromym:
nic tam nie ma.

Niechaj śmierć mi nie będzie niewiastą w całunach,
lecz mężczyzną o bujnych ramionach;
a pęknę w jego ręku jak dzwoniąca struna
roześmiana i rozmarzona.

Życie zaś niech mnie niesie ku złotej Cyterze
na tęsknym, rozkołysanym okręcie:
chcę na pokładzie bezsilnie leżeć
w nie kończącym się święcie...





To bardzo popularny wiersz, jeden z najbardziej znanych w dorobku Pawlikowskiej. Rozkoszny jest, to prawda. A ciekawostka polega na tym, że Maria była kobietą wykształconą (choć bez dyplomu, odebrała edukację domową i dorywczo studiowała na krakowskiej ASP), szalenie oczytaną i bardzo niegłupią. A także w momencie wydania tego tomiku dojrzałą - urodziła się w 1891 r. (choć można spotkać się z datami późniejszymi, nawet 1899 - a to dlatego, że obydwie Kossakówny chętnie się odmładzały najlepszą i najskuteczniejszą metodą, czyli fałszowaniem metryki, posuniętym aż do przemalowywania dat na obrazach ojca, Wojciecha Kossaka - więcej na ten temat w: E.Hurnikowa: "Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Zarys monograficzny"), więc w momencie opublikowania "Niebieskich migdałów" miała... 31 lat. I drugiego męża. I ta wykształcona i dojrzała kobieta zgrywa trzpiotkę. A raczej nie zgrywa - bezustannie jest trzpiotką, zwłaszcza w pierwszym okresie twórczości. Dla niej kobiecość to zalotność, trzpiotowatość, przysłanianie mężowi świata nóżkami w srebrnych pantofelkach, a swoje tomiki tytułuje jak zapiski pensjonarki - "Niebieskie migdały", "Różowa magia", "Pocałunki"... I co mnie, która z zalotnością nie ma nic wspólnego, z flirtowaniem jeszcze mniej, a z kokieterią to już w ogóle (kto nie wierzy, niech zapyta Nieślubnego, którego jeśli czymś uwiodłam, to wdziękiem lokomotywy parowej i takąż subtelnością, wykładając mu wprost, że ja i owszem, bardzo i nie trzepocząc przy tym rzęsami, a jedząc kanapkę z serem żółtym), podkusiło do czytania tej poezji? Mnie, która zawsze wolała być "żółta i sucha" niż "różowa i pachnąca", która zawsze chciała być najmądrzejsza, snobowała się na czytanie książek i tyle mi dobrego z tego przyszło, że dalej jako mgr nie czuję się dość wykształcona i oczytana, co pcha mnie w kolejne 4 lata w bibliotekach. Złośliwi pewnie powiedzą, że ten pęd do czytania i ostentacyjny brak kokieterii to reakcja obronna, spowodowana wzrostem nikczemnem i brakami w urodzie. Takie prawo złośliwców. Co ja mogę znaleźć dla siebie u Pawlikowskiej? Ano, coś mogę i tym właśnie chcę się zajmować przez kolejne 4 lata. Tym, czego się z Pawlikowską nie kojarzy. Tym, co nie wchodzi do popularnych wyborów jej poezji, tylko jeśli już, to do krytycznych opracowań. Tym, co pokazuje, że poza "różową zalotnością" było w Lilce coś więcej - dużo więcej. Tego, co niekoniecznie konweniowało z jej pozą poszukującej wielkiej miłości "nimfy, wróżki, Tytanii" (że tak zacytuję za wspomnieniem Ireny Krzywickiej). Jej niesamowitego wyczulenia na świat zwierząt - i znowu nie tego, które kazało jej "(...) siedzieć na ławce / i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce" ("Kto chce, bym go kochała"z "Różowej magii", 1924), ale tego, które pozwoliło jej napisać "Do mięsożerców", "Mieszczański kredens" czy "My, konie", a także niesamowite notatki ze "Szkicownika poetyckiego" i "Szkicownika wojennego", które są (moim zdaniem) jednymi z największych, obok "Pocałunków" i "dancingu", osiągnięć artystycznych, zepchniętych trochę w kąt i przysypanych różowym pyłkiem i płatkami kwiatów, zasłoniętych bibelotem i nakrytych walensjaną. I choć Pawlikowska jest wyczytana na wszystkie strony, wciąż popularna bardzo i czytana, jako jedna z niewielu poetek, przez czytelników tzw. "niefachowych", to jest bardzo niedoczytana. I ja chciałabym ją doczytywać, bo i jest co. Czasami "mądrość żółta i sucha" dobrze jednak robi "zalotności pachnącej i różowej"...

Jest też Pawlikowska czymś w rodzaju "wprowadzenia w kobiecość". Nasiłowska pisze, że jej poezja jest "dziewczęca" i "panieńska" - cała erotyka to marzenie o miłości i pocałunki, ewentualnie muskanie niechcący egretą, cała ta salonowa zalotna kokieteria jest sprzedawana jako "absolutny słuch kobiecości" (za J. Kwiatkowskim ze "Wstępu" do "Wyboru poezji" wydanego w Bibliotece Narodowej). Jaki absolutny? Jakiej kobiecości? Co to za kobiecość? Co czytanie Pawlikowskiej "robi" czytelniczce? Co widzą w Pawlikowskiej dorastające dziewczyny, te mniej i te bardziej egzaltowane? I tu otwiera się kolejny problem, niby bardzo odległy, a jednak bardzo powiązany - Osiecka. Uważam, że Osiecka i Pawlikowska w tandemie organizują wyobrażenie kobiecości w polskiej liryce, a konkretniej - konstruują wyobrażenie o tym, czym jest poezja kobieca. I jaka jest. Osiecka i Pawlikowska jako element "edukacji sentymentalnej panien". I ja przez tą edukację sentymentalną przeszłam. Która z nas, z tych minimalnie choć zainteresowanych poezją, tego nie przeszła? A idąc dalej tropem feministycznej krytyki literackiej - co to dla nas oznacza...?

Ja, na szczęście, razem z Pawlikowską dostałam od mamy dużo innej poezji - przede wszystkim dużo Gałczyńskiego, a co najważniejsze - "Jestem baba" Świrszczyńskiej. I może właśnie tak warto ten cały osiecko-pawlikowski różowo-szary ocean przełamać?

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Połlisz jor englisz, czyli czułe słówka

Język podlega wpływom i przemianom, nie ma się co na to obrażać. Kiedyś polszczyzna była pod przemożnym wpływem niemieckiego, włoskiego, francuskiego, rosyjskiego i innych. Dzisiaj jest pod wpływem angielskiego i trudno się burzyć, bo tak się po prostu dzieje. Kiedyś elegantki musiały wtrącić do rozmowy kilka słówek bądź zwrotów po francusku, choćby parlefransiły niewiele lepiej ode mnie, bo to po prostu tres chic, bon ton i basta. Teraz robimy kalki z angielskiego, wtrącamy zwroty, a Internet tyko to nasila. I nie będę się burzyć przeciwko "sorry", "o maj gad", "fakfakfak", bo nie widzę sensu. Będę się burzyć i obśmiewać moje ulubione kalki z angielskiego przeniesione żywcem do polszczyzny, choćby i miały w niej już inne znaczenie i kontekst. Przodują w tym branże modowa i kosmetyczna, a już zwłaszcza blogerki. A ja siedzę i mnie zalewa. Fala jadu, oczywiście. I uwaga wstępna, acz istotna: nie każdy polonista jest prof. Miodkiem. A na pewno ja nie jestem prof. Miodkiem. Wiedzę językoznawczą mam przyzwoitą jak na magistra specjalizującego się w literaturoznawstwie i jest to wiedza wyceniania przez ekspertów z Instytutu Języka Polskiego pomiędzy 4 a 5. Więc coś tam wiem. Ale wszystkiego nie wiem. Mogę wytłumaczyć, skąd się wzięło "rz" i "ż" i nawet porekonstruować do prasłowiańszczyzny, jak się poważnie skupię, ale szczegółowo wszystkich nieregularnych form deklinacyjnych nie wyjaśnię inaczej, niż "bo to wynika z wielowiekowych przemian i obróbek deklinacji prasłowiańskich, które wyparłam z całą mocą zaraz po zadekretowaniu 4 z gramatyki historycznej przez prof. S.". I nie jestem też w stanie wskazać granicy, do kiedy wpływ obcego języka jest ożywczy, a od kiedy szkodliwy. No, tyle zwierzeń i konfesji, poniżej moje ulubione kalki z angielskiego.

1. Dedykowany

Dedykować można poezyje ukochanej albo piosenkę w radio mamie z okazji Dnia Matki, ale nie krem cerze trądzikowej. Książkę można dedykować, odręcznie nawet można to uczynić, ale kredki powiece się raczej nie dedykuje, a przeznacza do malowania i robienia kresek. Myślałam sobie, że to takie niewinne kaleczenie w obrębie blogów, ale to wypełzło i słyszę ostatnio w reklamie radiowej, że krem jest dedykowany. I to nawet nie komuś (bo może kosmetolog/kosmetolożka stworzyli krem, a owoc swej pracy chcieli zadedykować np. siostrze z przetłuszczającą się strefą T, bo z myślą o niej krem komponowali?), a cerom jest dedykowany. Patrz pan. Nawet cery zyskują teraz odrębną podmiotowość.

2. Zrekreować

Zrekreować styl, zrekreować makijaż, a ja lubię w weekend się zrekreować i pospacerować po lesie. To na szczęście nie wypełzło jeszcze poza blogosferę, ale jak wypełźnie, to uderzy z mocą "stylizacji" (która, jak wiadomo, niekoniecznie jest "na coś", np. ja zakładam okulary i stylizuję się na intelektualistkę; stylizacja jest już nawet wtedy, jak się chwilę zastanowię, jak skomponować spodnie, koszulkę, sweterek i buty, żeby wyglądało w porządku; stylizować można też paznokcie, są nawet odrębne "studia" się tym zajmujące i niekoniecznie chodzi o to, że wystylizują nam paznokcie na szpony "Nosferatu" na przykład... - taka przydługaśna dygresja). Wszystko można wszak zrekreować w ramach rekreacji w wolnym czasie. Z tym powiązane jest jeszcze jedno moje ulubione, robiące ostatnio zawrotną karierę, słówko - KREATOR. "Firma X była kreatorem makijaży na pokazie projektanta Y!", wieszczy nagłówek na portalu. No i może się mylę albo czepiam zbędnie, ale nie wystarczyłoby, że "makijaże wykonała firma X"? Albo że "twórcą makijaży była firma X"? Nie, gdyż pokaz był EPICKI (znaczy długi, narracyjny, wielowątkowy, z wieloma bohaterami i opisami przyrody), więc makijaże miały KREATORA. Dobrze, że nie demiurga, na przykład.

3. Kolaboracja

H&M na przykład kolaboruje nieustannie, zdradzieckie, szwedzkie prosiaki. I to z wielkimi domami mody kolaboruje! Że z francuskimi, to wiadomo, bo jak wiedza powszechna niesie, Francuzi zawsze kolaborują i się poddają (i tu podtekst, nie to co My, Polacy, Powstanie Warszawskie, duma Narodowa, pardon Duma, gdyż nie wiedzieć czemu panuje ostatnio moda na pisanie niektórych Pojęć Wielką Literą, zwłaszcza, jeśli chodzi o Naród, To, Co Polskie i oczywiście Ja z dużej Litery, bo mała mego Ego nie Mieści, a zwłaszcza nie mieści Mojej Dumy. Narodowej.). To na blogu pewnej popularnej "szafiarki" znalazłam (swoją drogą, "szafiarka" fajne słowo, a złośliwcy "szafiarki" nazywają "szatniarkami", co mnie setnie bawi) i co się ubawiłam, to moje. Nie wiem tylko, czy to zgubny wpływ angielszczyzny podparty nieświadomością, czy raczej IPN-u i polskiej polityki historycznej. To byłby temat na magisterium!

4. Kalki z gatunku uroczych

Miałam kiedyś trenera jeździeckiego, uczył mnie skoków przez przeszkody. Wiele czasu spędził w krajach anglojęzycznych i zostały mu z tego pewne maniery językowe i zwroty, które sobie bezwiednie przekopiował. A że był człowiekiem ciepłym, zabawnym i uroczym oraz bardzo otwartym i przyjaznym, to mnie te jego kalki rozczulały. Kiedy dzwoniłam do niego, żeby umówić się na trening, zwykle rozmowa wyglądała tak:

Ja: Dzień dobry, tu Agnieszka od Siwego.
Trener: Aaaa, łobuz, jaksięmasz?
Ja: Dobrze, a pan?
Trener: Dobrze, dziękujębardzo! Co się stało, łobuz?
Ja: Chciałabym się na trening umówić. Na Siwym.
Trener: Aaaaa, poniak! Bardzo lubię twojego poniaka!

Ogólnie "bardzo lubię twojego poniaka" nie wyrażało ciepłych emocji trenera wobec Siwego (choć też), ale przede wszystkim było pochwałą. I like your pony. Chociaż Siwy to wcale nie był poniak. Choć nieduży. Pan trener miał też skłonność do wypowiadania pewnych zwrotów bez przerw. "Jaksięmasz" było jednym wyrazem, podobnie "dziękujębardzo". Ale jego kalki były akurat fajne. A jeśli chodzi o język instruktorów i trenerów jeździectwa, to się nadaje na osobną rozprawę. Fanpejdże poświęcone powiedzonkom trenerów hulają po końskim FB w najlepsze.

środa, 18 czerwca 2014

Na jakim świecie ja żyję... (furia i wściekłość)

UWAGA: notka zawiera wiele prywatnych poglądów Autorki, jak np. ten, że gender to nie jest ideologia, przemoc wobec kobiet ma charakter systemowy i wynika z tradycji, kultury i religii, że państwo powinno być świeckie i oddzielone od kościoła, a obywatele państwa mają pełne prawo do własnych przekonań religijnych, ale to oni, a nie episkopat, mają prawo do takiego wyboru przedstawicieli w Sejmie, który byłby zgodny z ich światopoglądem (dotyczy również duchownych) oraz że kościół w Polsce zachowuje się skandalicznie, a jego bezpardonowe żądania, wyrażane ustami przedstawicieli episkopatu i płaszczenie się przedstawicieli rządu przed nimi są poważnym problemem polskiej polityki.


Ja sobie funkcjonuję w równoległej rzeczywistości chyba, a każde zderzenie ze światem zewnętrznym jest bolesne. Bardzo bolesne. Jak dzisiejsza, poranna lektura protokołu z przebiegu spotkania Komisji Wspólnej Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i Konferencji Episkopatu Polski poświęconego m.in. ratyfikacji Konwencji Rady Europy w sprawie przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, które miało miejsce 14 listopada 2013. Protokół, po długich bojach, na swojej facebookowej stronie zamieściła prof. Monika Płatek (Monika Płatek, prawniczka). Polecam do lektury, choć zaznaczam, że jeśli komuś się wydaje, że mieszka w świeckim państwie, a rząd odpowiada przede wszystkim przed obywatelami, a nie episkopatem, ten się srogo zdziwi. Mnie się zrobiło gorąco, słabo i bardzo nijako. Poczułam się zupełnie nieistotna jako obywatelka, za to bardzo istotna jako samica rozpłodowa, która ma zapewnić przyrost Polaków. Ja wiem, że taka postawa jest dziecinna, ale za każdym razem jak słyszę o "problemie z dzietnością Polek", to jako Polka w "wieku rozrodczym" mam ochotę powiedzieć: WYPCHAJCIE SIĘ. Strajk rozrodczy. Wara wszystkim ode mnie, mojego ciała, mojej płodności, mojej seksualności i mojej dzietności. WARA. Ja nie chcę rzucać teraz antyklerykalnymi hasłami (a mam ich trochę w zanadrzu), Kościół mi nie wrogiem, nie potrzebuję go "zwalczać", ale po przeczytaniu protokołu w tym kraju trzyma mnie chyba tylko moja profesja, bo jak mówi prof. K., "Polska to mój zawód". I choć nie lubię komunałów, to "ten kraj jest chory". Poniżej, bez stylistycznych fajerwerków, wymienię to, co mnie najbardziej w przedstawionym przez prof. Płatek dokumencie wstrząsnęło:

- rząd, ustami Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz, Pełnomocniczki ds. Równego Traktowania, tłumaczy się z prób ratyfikowania Konwencji Rady Europy w sprawie przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy w rodzinie;
- abp Głódź ODPYTUJE, czy rząd zamierza ratyfikować konwencję i dobitnie zaznacza, że stanowisko Prezydium Rady Episkopatu zostało opublikowane w specjalnym oświadczeniu;
- abp Głódź STWIERDZA, że konwencja jest oparta na założeniach ideologicznych i niezgodnych z prawdą, bo przemoc wobec kobiet jest, najwyraźniej jego zdaniem, systemowa i nie wynika z religii, tradycji i kultury (a z czego? może z nieposłuszeństwa żon, którym jak się ze 3 razy przywali głową w kaloryfer, to dochodzą do siebie); niestereotypowe role płciowe to "homoseksualizm i transseksualizm"; trzymajcie mnie, bo nie mogę;
- co znaczy sformułowanie "ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nie przyczyniła się znacznie do poprawienia problemu przemocy w rodzinie"? Co to znaczy "poprawić problem przemocy w rodzinie"? To chyba nie jest po polsku.
- ratyfikacja konwencji będzie omawiana w ramach Zespołu ds. Rodziny Komisji Wspólnej; kto rządzi w tym państwie - rząd (z wyboru obywateli) czy episkopat?
- bp Suski wyraża zaniepokojenie zmniejszeniem od 1989 r. liczby dzieci do 17. roku życia o 36%; macie efekt swojej polityki, ogólne WYPCHAJCIE SIĘ, samice rozpłodowe, podstawa siły narodu, jakoś nieskore są do rodzenia (więc najlepiej je do tego przymusić, utrudniając dostęp do antykoncepcji, delegalizując i penalizując aborcję; sposób działa, np. w Rumunii działał, a kto chce więcej szczegółów, to niech poczyta "Bukareszt. Krew i kurz" Małgorzaty Rejmer - przyp. autorki);
- obligatoryjne mediacje w przypadku, kiedy rozwodząca się para ma małoletnie potomstwo; nie jestem psycholożką, więc niech ktoś kompetentniejszy mnie poprawi w razie pomyłki, ale czy z mediacjami (albo psychoterapią) nie jest czasem tak, że musi być dobrowolna, aby była skuteczna? Nie da się chyba ludzi zmusić do mediowania, bo przymus budzi jeszcze większy opór, a w efekcie jeszcze większy armageddon dla dzieci;
- ten sam bp Suski wyraża zaniepokojenie związkami partnerskimi i wprowadzaną w edukacji "ideologią gender" (dostaję wysypki, jak słyszę taką zbitkę); szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów odpowiada, że "rząd nie podejmuje żadnych działań dotyczących związków partnerskich", niech się biskup nie martwi;
- kard. Nycz podkreślił KONIECZNOŚĆ współdziałania Rządu i Kościoła w zakresie polityki rodzinnej; KONIECZNOŚĆ.
- zmiany w kodeksie wyborczym dotyczące ograniczenia uprawnień do swobody wypowiedzi na terenach kościołów nie zostaną wprowadzone, a rząd nie przygotuje w tej sprawie stanowiska; pan Bittel dziękuje min. Boniemu, że nie zostanie otwarty front ideologiczny, mający na celu promocję pewnego ugrupowania politycznego i metaforycznie głaszcze ministra po główce za to, że rząd się tak ładnie sprawuje;
- pomimo odporu i przedstawienia opinii MEN przez min. Szumilas, że matura z religii nie jest możliwa (tu obszerna i rzetelna argumentacja z odwołaniem do zapisów prawnych), kard. Nycz proponuje, aby zmienić prawo, aby postulat kościoła mógł zostać spełniony; czyli żeby istniała matura państwowa z religii, przy czym program nauczania religii ustala sam kościół. I żeby to prawnie załatwić, bo tak właśnie kościół, ustami kard. Nycza, postuluje;

Nie będę rzucać teraz obraźliwych haseł (chociaż się nasuwają), bo niektóre rzeczy uważam za poniżej mojej godności. Cała ta sytuacja jest, w moim mniemaniu, SKANDALICZNA. Ale zamiast zająć się tym, media żyją nagraniami z restauracji, choć, moim zdaniem, ten protokół mówi wiele więcej o patologiach w tym kraju, niż jakiekolwiek taśmy.

niedziela, 8 czerwca 2014

"Wolność, po co wam wolność, macie przecież... Internety!"

W nawiązaniu do poprzedniej notki, o mądrościach Internetów i o "25 latach wolności" będzie tym razem. A zainspirowała mnie galeria zdjęć i "mundrości" z onetu. Dosłownie powaliła na kolana. Znalazłam ją 4.06. na jakimś zalajkowanym profilu na FB i ręce ostatecznie mi opadły, aby dyndać i powiewać.

Źródło: KLIK

Zaczyna się dość ciekawie. "CNN stworzył wyjątkowy raport, w którym zapytano internautów, za co kochają Polskę. W ten sposób powstało zestawienie 25 aspektów, które wyróżniają nasz kraj na arenie międzynarodowej". Oczywiście pojawiły się ukryte zamki, "natura nietknięta ręką człowieka" ze szczególnym uwzględnieniem Mazur, krakowski rynek i inne punkty obowiązkowe. Z ciekawostek to "zwyczaj picia kawy" (serio? Polska chyba nie jest najbardziej "kawowym" krajem w Europie... o świecie nie wspominając) i małe kawiarnie i kawiarenki (nanana...). W Polsce żyją starzy ludzie, którzy pamiętają okupację nazistowską, komunizm i teraz jeszcze pożyli sobie w wolnym kraju. Nie wiem, czy to aż takie wyjątkowe, bo ludzie nie są w Polsce chyba bardziej długowieczni niż w innych częściach Europy Środkowo-Wschodniej, ale niech tam, niech CNN będzie. "Fryderyk Chopin jest traktowany w Polsce niemal jak gwiazda rocka". Tak, sklepy z pamiątkami są przysypane szopenami w każdej możliwej odsłonie, a to głównie dla turystów i to głównie japońskich. Z tej wielkiej miłości do Chopina w narodzie mamy tak okrojone kształcenie muzyczne w szkołach. Różnorodność kulturowa w Polsce została zilustrowana cmentarzem, co jest wyjątkowo trafne. I głównie się pisze o mieszkających niegdyś na terenie Polski grupach etnicznych, co "za Polskę ginęły". Oczywiście jest też "niespodziewane piękno", bo turyści nie spodziewają się, że kraj postkomunistyczny może wyglądać przyzwoicie. Bo wszędzie było tak, jak w Albanii, zrównać wszystko z ziemią i postawić od nowa, po socjalistycznemu. To przypomina mi gorzkie żale pewnego Amerykanina, który pracował w Polsce jako nauczyciel angielskiego, zatrudniony jak native speaker. Uczył w prywatnych szkołach i szkołach językowych. Był bardzo zawiedziony, bo czuł misję, żeby uczyć biedne, brudne dzieci na klepisku w lepiance, a trafił do dość przyzwoitych placówek oświatowych.

A teraz największe smaczki, czyli miasta. "Po dwóch wojnach światowych i latach komunizmu, mieszkańcom Polski udało się odbudować swoje zniszczone miasta i życie. Jest to godne podziwu". I zdjęcie Pałacu Kultury i Nauki w tle. Który, jak wiadomo, odbudował własnoręcznie Wałęsa. Z cegły, którą przywiózł z muru berlińskiego. W darze dla Polaków po ciężkich latach degeneracji w komunizmie. Nie chcę tu występować jako adwokat PRL-u, nie był to system idealny (a jakiś jest?), wiele rzeczy można było lepiej i inaczej (zresztą, co ja, smarkula mogę wiedzieć, skoro wtedy nie żyłam; w myśl tej zasady nie wypowiadajmy się w ogóle o życiu w dwudziestoleciu międzywojennym albo w XVI wieku, bo w ogóle wtedy nie żyliśmy), ale do ciężkiej cholery, Warszawa nie stała rozpiętolona do '89. Pałac Królewski nie został odbudowany w '93. No i będę bronić architektury realsocu - ja bym chętnie zamieszkała na Koszutce albo w Nowej Hucie, bo mi się one architektonicznie bardzo podobają. Zwłaszcza Nowa Huta. Wydaje mi się (nie wiem, nie znam się, nie jestem urbanistką), że takie zagospodarowanie przestrzeni do życia dla wielu ludzi jest o wiele szczęśliwsze, niż "osiedle z dużej płyty, co dzień staję jak wryty, jak można pobudować takie gówno, jak można pobudować, a potem nie panować nad tą zgrają, co ciągnie nosem równo", że tak Kazika zacytuję. I co do degeneracji w PRL-u - proszę to powiedzieć w twarz tym wszystkim chłopakom i dziewczynom ze wsi, którzy z niej wyjechali, pokończyli studia i dokonali społecznego awansu. Ja w mojej rodzinie jestem drugim pokoleniem, które skończy studia. Mój tata jest pierwszym magistrem w rodzinie, nikt z jego rodzeństwa studiów nie skończył. Moi dziadkowie to rolnicy. Z drugiej zaś strony, mama też jest pierwszą magistrą w swojej gałęzi rodziny. Moja babcia, krawcowa, i mój dziadek, tokarz, mogli sobie pozwolić na posłanie córki na studia nie pomimo, a dzięki temu, co im się udało osiągnąć w PRL. Jak chcemy się rozliczać, to bądźmy uczciwi. Moja prababcia odrabiała pańszczyznę. Jej wnuk skończył studia. Kto nie widzi tego skoku, niech jeszcze raz przeczyta poprzednie zdanie. Jak się chcemy rozliczać z PRL-em (a jest się z czym rozliczać), to zauważmy, że pomimo wszystko stało się jednak coś dobrego. O czym ci, którzy na tym systemie skorzystali, beztrosko zapomnieli. A CNN ostatecznie nie musi pamiętać. W końcu wszędzie było jak w Rosji stalinowskiej albo Rumunii. Bez różnicy.

Poznańska starówka jako typowe polskie miasto. Ja, natyrliś, polskie miasto, tak samo jak Breslau i Danzig, richtig polska architektura. To wszystko bardzo piękne miasta. Ale może nie wymazujmy z ich przeszłości Niemców, bo to doprawdy żałosne, że we Lwowie i Wilnie na każdym kroku cegła prapolska i dziedzictwo nasze kulturowe najświętsze, bo polskie, a Niemcy do swojej pamięci o miastach, w których mieszkali, praw nie mają. Zresztą, wycieczki do Wilna owinięte w polskie flagi i rozpamiętujące przeszłość polską w Wilnie to standard. A teraz wyobraźmy sobie, że grupa Niemców owija się flagami, śpiewa pieśni niemieckie i z tęsknotą wspomina swoje miasto. Skandal jak nic, już widzę pierwsze strony dzienników (i nagłówki na onecie). A jedni, jak i drudzy, i tak urodzili się poza Gdańskiem czy Wilnem, a tęsknota pozostaje.

I na koniec moich gorzkich żali, filmik, który ma promować inwestowanie w Polsce. "Efektywność pracy w Polsce rośnie szybciej, niż płace, w wyniku czego koszta pracy są jednymi z najniższych w Europie". Naprawdę takiej wolności chcieliśmy...?

Źródło: KLIK