środa, 9 lipca 2014

Pawlikowska-Jasnorzewska czyni spustoszenie

Od tygodnia z uporem godnym lepszej sprawy przygotowuję się do rozmowy na studia doktoranckie, w związku z czym czytam zawzięcie Marię Pawlikowską-Jasnorzewską i o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wzbudza to we mnie fale desperacji, zwątpienia i utyskiwań "o czym ja myślałam, jak zadeklarowałam, że chcę się nią zajmować". Bo też chyba trudno o poetkę, która miałaby tak odmienną od mojej wizję, co to właściwie znaczy "być kobietą". Poważnie się nad tym zadumałam po setnej chyba lekturze wiersza "Złote myśli kobiety" z tomiku "Niebieskie migdały" (1922):

Zalotność jest pachnąca i różowa,
a mądrość żółta i sucha.

Wolałabym, by mnie Mickiewicz chciał całować,
niż by mnie chciał słuchać.

Jeśli Serafinowie, Potęgi i Trony
nie patrzą na kobietę męskimi oczyma,
nie warto iść do nieba po gościńcu stromym:
nic tam nie ma.

Niechaj śmierć mi nie będzie niewiastą w całunach,
lecz mężczyzną o bujnych ramionach;
a pęknę w jego ręku jak dzwoniąca struna
roześmiana i rozmarzona.

Życie zaś niech mnie niesie ku złotej Cyterze
na tęsknym, rozkołysanym okręcie:
chcę na pokładzie bezsilnie leżeć
w nie kończącym się święcie...





To bardzo popularny wiersz, jeden z najbardziej znanych w dorobku Pawlikowskiej. Rozkoszny jest, to prawda. A ciekawostka polega na tym, że Maria była kobietą wykształconą (choć bez dyplomu, odebrała edukację domową i dorywczo studiowała na krakowskiej ASP), szalenie oczytaną i bardzo niegłupią. A także w momencie wydania tego tomiku dojrzałą - urodziła się w 1891 r. (choć można spotkać się z datami późniejszymi, nawet 1899 - a to dlatego, że obydwie Kossakówny chętnie się odmładzały najlepszą i najskuteczniejszą metodą, czyli fałszowaniem metryki, posuniętym aż do przemalowywania dat na obrazach ojca, Wojciecha Kossaka - więcej na ten temat w: E.Hurnikowa: "Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Zarys monograficzny"), więc w momencie opublikowania "Niebieskich migdałów" miała... 31 lat. I drugiego męża. I ta wykształcona i dojrzała kobieta zgrywa trzpiotkę. A raczej nie zgrywa - bezustannie jest trzpiotką, zwłaszcza w pierwszym okresie twórczości. Dla niej kobiecość to zalotność, trzpiotowatość, przysłanianie mężowi świata nóżkami w srebrnych pantofelkach, a swoje tomiki tytułuje jak zapiski pensjonarki - "Niebieskie migdały", "Różowa magia", "Pocałunki"... I co mnie, która z zalotnością nie ma nic wspólnego, z flirtowaniem jeszcze mniej, a z kokieterią to już w ogóle (kto nie wierzy, niech zapyta Nieślubnego, którego jeśli czymś uwiodłam, to wdziękiem lokomotywy parowej i takąż subtelnością, wykładając mu wprost, że ja i owszem, bardzo i nie trzepocząc przy tym rzęsami, a jedząc kanapkę z serem żółtym), podkusiło do czytania tej poezji? Mnie, która zawsze wolała być "żółta i sucha" niż "różowa i pachnąca", która zawsze chciała być najmądrzejsza, snobowała się na czytanie książek i tyle mi dobrego z tego przyszło, że dalej jako mgr nie czuję się dość wykształcona i oczytana, co pcha mnie w kolejne 4 lata w bibliotekach. Złośliwi pewnie powiedzą, że ten pęd do czytania i ostentacyjny brak kokieterii to reakcja obronna, spowodowana wzrostem nikczemnem i brakami w urodzie. Takie prawo złośliwców. Co ja mogę znaleźć dla siebie u Pawlikowskiej? Ano, coś mogę i tym właśnie chcę się zajmować przez kolejne 4 lata. Tym, czego się z Pawlikowską nie kojarzy. Tym, co nie wchodzi do popularnych wyborów jej poezji, tylko jeśli już, to do krytycznych opracowań. Tym, co pokazuje, że poza "różową zalotnością" było w Lilce coś więcej - dużo więcej. Tego, co niekoniecznie konweniowało z jej pozą poszukującej wielkiej miłości "nimfy, wróżki, Tytanii" (że tak zacytuję za wspomnieniem Ireny Krzywickiej). Jej niesamowitego wyczulenia na świat zwierząt - i znowu nie tego, które kazało jej "(...) siedzieć na ławce / i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce" ("Kto chce, bym go kochała"z "Różowej magii", 1924), ale tego, które pozwoliło jej napisać "Do mięsożerców", "Mieszczański kredens" czy "My, konie", a także niesamowite notatki ze "Szkicownika poetyckiego" i "Szkicownika wojennego", które są (moim zdaniem) jednymi z największych, obok "Pocałunków" i "dancingu", osiągnięć artystycznych, zepchniętych trochę w kąt i przysypanych różowym pyłkiem i płatkami kwiatów, zasłoniętych bibelotem i nakrytych walensjaną. I choć Pawlikowska jest wyczytana na wszystkie strony, wciąż popularna bardzo i czytana, jako jedna z niewielu poetek, przez czytelników tzw. "niefachowych", to jest bardzo niedoczytana. I ja chciałabym ją doczytywać, bo i jest co. Czasami "mądrość żółta i sucha" dobrze jednak robi "zalotności pachnącej i różowej"...

Jest też Pawlikowska czymś w rodzaju "wprowadzenia w kobiecość". Nasiłowska pisze, że jej poezja jest "dziewczęca" i "panieńska" - cała erotyka to marzenie o miłości i pocałunki, ewentualnie muskanie niechcący egretą, cała ta salonowa zalotna kokieteria jest sprzedawana jako "absolutny słuch kobiecości" (za J. Kwiatkowskim ze "Wstępu" do "Wyboru poezji" wydanego w Bibliotece Narodowej). Jaki absolutny? Jakiej kobiecości? Co to za kobiecość? Co czytanie Pawlikowskiej "robi" czytelniczce? Co widzą w Pawlikowskiej dorastające dziewczyny, te mniej i te bardziej egzaltowane? I tu otwiera się kolejny problem, niby bardzo odległy, a jednak bardzo powiązany - Osiecka. Uważam, że Osiecka i Pawlikowska w tandemie organizują wyobrażenie kobiecości w polskiej liryce, a konkretniej - konstruują wyobrażenie o tym, czym jest poezja kobieca. I jaka jest. Osiecka i Pawlikowska jako element "edukacji sentymentalnej panien". I ja przez tą edukację sentymentalną przeszłam. Która z nas, z tych minimalnie choć zainteresowanych poezją, tego nie przeszła? A idąc dalej tropem feministycznej krytyki literackiej - co to dla nas oznacza...?

Ja, na szczęście, razem z Pawlikowską dostałam od mamy dużo innej poezji - przede wszystkim dużo Gałczyńskiego, a co najważniejsze - "Jestem baba" Świrszczyńskiej. I może właśnie tak warto ten cały osiecko-pawlikowski różowo-szary ocean przełamać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz