środa, 6 sierpnia 2014

Precz z kanonem, czyli o literaturze w szkole

"Wysokie Obcasy" coraz częściej setnie mnie bawią. Jasne, bywa, że napiszą coś ciekawego (chociaż ostatnio najciekawsze to są wywiady, bo nie da się, moim zdaniem, koncertowo spierniczyć wywiadu z np. prof. Płatek). To frustrujące, doprawdy, że od jakiegoś czasu więcej mam z nich radości niż jakiegokolwiek innego pożytku. Czasami, jak coś napiszą, to nie wiadomo, jak się do tego zabrać. A "WO Extra" to już w ogóle radośnie sturlały się na poziom "Twojego Stylu" - grube, niby jakiś tekst jest, ale i dużo ładnych zdjęć, pięknych, silnych, mądrych, wyjątkowych niewiast, prosto z Kongresu Kobiet, ale po przeczołganiu przez sztab wizażystów i tak ogólnie, to właściwie nic nie wynika z lektury. Wątpię, czy można to nazwać "ambitniejszym <<Twoim Stylem>>". Raczej drugim "Twoim Stylem". Jak widać, pod wpływem zaprenumerowania "Zadry" się zradykalizowałam. Ale ja właściwie to nie o tym chciałam, a konkretnym tekście, znalezionym w internetowym wydaniu "WO" - Palę lektury Janusza Rudnickiego, do przeczytania tutaj. Jestem żywotnie zainteresowana literaturą w szkole i uważam, że źle się dzieje z edukacją literacką. Nie jest to tylko pustosłowie, gdyż przez cały ostatni rok, a wiele wskazuje na to, że i przez cały przyszły należałam i będę należeć do nieformalnej grupy wywrotowej pod światłym przewodnictwem, która to grupa organizuje zrzuty pracowników naukowych Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej im. I. Opackiego w liceach Śląska i Zagłębia, aby tam pokazywali, że literatura jest pasjonująca, a czytać ją można tak, jak na niektórych lekcjach polskiego się nie śniło. Uważam też, że trzeba edukację polonistyczną zreformować albo przemyśleć na nowo. Ale jeśli Janusz Rudnicki nie napisał tego tekstu jako PARODII utyskiwań na zestaw lektur, to jestem zatrwożona. Jeśli to parodia, to bardzo mi przykro, ale dałam się nabrać i strollował mnie Rudnicki.

Tak, czytanie boli. Czytanie wcale nie jest przyjemne, a przynajmniej nie zawsze jest przyjemne. I to nie tylko dlatego, że człowiek ma ochotę się pociąć, jak czyta opisy przyrody w Nad Niemnem. Czytanie nie jest przyjemne z wielu powodów. Po pierwsze, człowiek się dowiaduje, często o sobie samym, rzeczy nieprzyjemnych. Po drugie, dowiaduje się takich rzeczy o otaczającym świecie. Po trzecie, człowiek skonfrontowany z tym, że czegoś nie rozumie, popada we frustrację. Jak to? JA nie rozumiem?! Z tej sytuacji jest kilka wyjść: uznać, że jest się głąbem i porzucić wysiłki czytelnicze na zawsze (nie polecam), uznać, że pisarz jest głąbem, skoro nie potrafi ludzkim językiem napisać i porzucić tego autora na zawsze (nie polecam takoż), wyruszyć w podróż interpretacyjną, która nie wiadomo, gdzie wiedzie i czy w ogóle dokądś, a przez to spróbować zrozumieć, rozgryźć (szczerze polecam; uwaga - kończy się na studiach polonistycznych, dalej się nie rozumie, więc się idzie na doktoranckie, dalej się pewnych rzeczy nie rozumie i..., sami widzicie, nie ma końca). Tylko skąd uczniowie mają o tym wiedzieć, skoro istnieje słuszna i najsłuszniejsza interpretacja?

Autor wybiera "koszmarki" i cytuje czytelnikom, z czymże to dzieci się muszą męczyć. Utyskuje, że w lekturach tylko i wyłącznie wieś. I ciągle na wsi i o wsi. Racja, dużo w literaturze polskiej wsi. A może, zamiast wywalać wieś z kanonu, zastanowić się z uczniami, skąd tyle tej wsi? Skąd tyle tej wsi u Konopnickiej? Czy z obecnością motywów wiejskich ma w polskiej literaturze jakiś związek taki na przykład Kochanowski? Dlaczego tematy wiejskie się plenią w literaturze barokowej? Czemu "wsi spokojna, wsi wesoła"? Takie natężenie wsi z czegoś wynika - czemu nasza "epopeja narodowa" dzieje się na jakimś krańcu świata na obecnej Litwie, a nie w Warszawie? Jak sobie z takim dziedzictwem radzimy dziś? Jak w związku z tym wyglądają polskie miasta? A że nie tylko wieś się w kanonie lektur pojawia, to już sprawa mniej istotna (na odtrutkę można zaserwować uczniom Lalkę, Ziemię obiecaną albo zbiorki Peipera w całości, a co, krzewimy kulturę miejską). Że dzieciaki się faszeruje zbitką Polski i Boga od lat najmłodszych w konfiguracjach dowolnych, to prawda. Ale od tego jest w kanonie pogardzany przez autora Gombrowicz, żeby, jak już młodzież zacznie dostawać torsji od Ojczyzny, swobodnie wpuścić ją w dramat Ojczyzny i Synczyzny. Czy Mickiewicz był osobiście inteligentny, to nie wiem, być może niekoniecznie, ale że Słowacki miał mniejsze ego i mniej wygórowane mniemanie o sobie niż ten pierwszy, to bym nie powiedziała. Zwłaszcza w okresie mistycznym. Co do powtórzeń w Dziadach i ich ludowości, to na lekcji temu poświęconej autor nie był albo oglądał znaczki z Papuasami. Ale nic straconego - w wydaniu z brykami z wydawnictwa Greg jest wyjaśnione, można powtórzyć sobie, odświeżyć wiadomości. W ocenach literatury polskiej się najgłębiej z autorem nie zgadzam. A jeśli odtrutką na nieporywający kanon literatury polskiej ma być zastąpienie jej literaturą zagramaniczną, to wymiękam. Najlepiej tu zaorać i od razu wprowadzić Amerykę. Niekoniecznie kafkowską. Ale końcówka tekstu doskonale klaruje, dlaczego w przeważającej większości tekst Rudnickiego mnie oburza. Otóż uważa on, że "lektura powinna porywać, być inteligentną rozrywką, taką na rzeczywistym poziomie, a jest labiryntem rozpaczy". A ja uważam wprost na odwrót.

Literatura czy w ogóle książka jest już rozrywką - sądzę, że od czasu upowszechnienia się druku jest na pewno, w postaci popularnych wydawnictw (to później). A wcześniej? Wiersze, ballady, przyśpiewki, całe "z Kolbergiem po kraju", toż to nie tylko literatura ustna ludowa, ale też często służąca rozrywce. Czy na poziomie to rozrywka i czy inteligentna, to zależy od przypadku. Ale np. współcześnie, w dobie kryzysu czytelnictwa, kryzysu krytyki literackiej (ten trwa permanentnie, w starożytności już był) oraz kryzysu literatury Katarzyna Grochola nie ma problemów ze sprzedażą swoich książek. Kalicińska też nie ma. Ani Janusz L. Wiśniewski. Co to oznacza? Że ktoś ich książki kupuje i czyta. Często pasjami czyta. I ma rozrywkę, a pisarz/pisarka zarobek. Czy wprowadzić literaturę tzw. popularną do szkoły? Tak. Nauczyć ją czytać dla przyjemności. Dlaczegóż by nie? Czy zastąpić nią tzw. literaturę wysokoartystyczną (abstrahując od arbitralności tego podziału i trudności w wyznaczaniu granicy)? Nie! Czy wywalić Dziady ze szkoły? Nie! Dlaczego? Bo literatura jest potrzebna nie tylko do rozrywki, przyjemności, czytania po nocach z latarką pod kołdrą i śledzenia z wypiekami na twarzy losów bohaterów. Literatura jest  potrzebna do rozumienia, tj. czytania świata dookoła. Jak bez lektury Dziadów wytłumaczyć, co się stało w Polsce w 1968 r.? Jak bez lektury polskich romantyków (przyznaję, bolesnej czasami) rozumieć współczesną polską rzeczywistość? Jak ktoś nie sądzi, żeby Dziady i Pan Tadeusz pomagały zrozumieć, czym jest Polska dzisiaj, ten najwyraźniej nie czytał albo nie zrozumiał. Albo nie potrafi przełożyć lektury na świat dookoła. Spokojnie, Maria Janion w swoich książkach tłumaczy, można poczytać. Z lektury, nawet tej nieprzyjemnej i od której chce się wtopić w posadzkę, można wiele wynieść*. Problem mamy nie w literaturze, a w kształceniu - edukacja polonistyczna jest jałowa, a nauczycielom, którym się chce, to się szybko odechciewa. Więcej myślenia, więcej interpretowania - może mniej tekstów, ale lepiej przeczytanych i przedyskutowanych?

A może rozwiązaniem problemu listy lektur jest... wprowadzenie na nią książek Janusza Rudnickiego?

* - Ja chciałam się poskręcać przy literaturze Młodej Polski. Parafrazując Gombrowicza, "nie mogę więcej nad jedną strofę, a i to mnie nie zajmuje". Nie był w stanie tego zmienić nawet fantastyczny prowadzący. Na zajęciach poświęconych poezji Micińskiego chciałam pogryźć wybór poezji, siebie, innych studentów, rzeczonego prowadzącego, ściany oraz w akcie ostatecznej rozpaczy pracownice sekretariatu Instytutu. I tak uważam, że warto było czytać Micińskiego.