niedziela, 23 marca 2014

Czym jest uniwersytet i do czego służy?

Piszę ten tekst z poślizgiem po spotkaniu kół naukowych z rektorem i samorządem, gdyż po tym spotkaniu naszło mnie parę refleksji, które kotłowały się we mnie od jakiegoś czasu (mniej więcej od czasu zakładania "Humanisto, podnieś głowę"). I chociaż przyjęło się, że o uniwersytecie, jego kondycji, misji i zadaniach piszą uznani, brodaci profesorowie (w tym miejscu w zawoalowany sposób odsyłam do "Antygony w świecie korporacji" prof. Sławka), to świadomie przełamię konwencję i pozwolę sobie na kilka własnych, swobodnych myśli - myśli kogoś, kto też tworzy uniwersytet, chociaż z drugiej strony katedry. Mało studentów dzisiaj czuje się podmiotowo w relacji z uczelnią, jeszcze mniej czuje, że tworzy tę społeczność i tę przestrzeń, mało czuje się za uniwersytet odpowiedzialnych. Moim zdaniem to symptomatyczne - jest nas ogrom. Cała masa. 200 osób na roku, 5 lat studiów, nowe kierunki. Moloch. Uniwersytet to ogromna instytucja, wielka struktura, w której ja jestem małą mróweczką, studentką V roku. Ale czuję też, że uniwersytet to moje miejsce, że jestem jego częścią i jestem odpowiedzialna za to, czym on jest. Nie tylko czym on jest dla mnie, ale czym jest w ogóle. Więc pozwolę sobie w punktach, dla uporządkowania myśli, napisać, czym uniwersytet jest, a czym nie jest - albo przynajmniej być nie powinien. I podkreślam raz jeszcze, piszę z pozycji studentki ostatniego roku, na finiszu pracy magisterskiej. Wiem też, że jestem w sytuacji uprzywilejowanej, bo mój kierunek prowadzi bodaj najprzyjaźniejszy studentom instytut. Jasne, że nie dotyczy to bezwyjątkowo wszystkich pracowników, jednakże większość z nich jest ponadprzeciętnie prostudencka. Podam parę niezobowiązujących przykładów, dotyczących moich relacji z pracownikami naukowo-dydaktycznymi. Będą to moje promotorki, z licencjatu i magisterium, opiekun koła naukowego i pewien pracownik, który, poza prowadzeniem ćwiczeń, nie jest ze mną powiązany formalnie. W pierwszej wersji tego tekstu wyszła mi stanowczo za długa laurka na temat każdego z nich, więc ograniczę się do jednego przykładu. Moja pierwsza promotorka skierowała mnie do kilku czasopism, do których piszę teraz recenzje (w różnych odstępach czasowych). Pierwsze teksty czytała, poprawiała, właściwie uczyła mnie fachu. Po godzinach i poza obowiązkami promotorki. Druga promotorka ma absolutnie zawsze nielimitowany czas na konsultacje. Ostatnio spędziłam u niej w domu (!) 2 godziny, szczegółowo omawiając moje koncepty interpretacyjne. Opiekun koła naukowego opiekuje się nie tylko kołem jako całością, ale też jego poszczególnymi członkami, pomagając stawiać pierwsze kroki w karierze naukowej i knując oraz spiskując ze studentami na każdym polu, pokierował też organizacją naszej pierwszej konferencji naukowej (przy okazji - jak można zgłosić kogoś do Lauru Studenckiego?). Trzeci pracownik naukowy spędził ze mną i z Lubym chyba ponad semestr, spotykając się z nami poza zajęciami i prowadząc nam zajęcia indywidualne li tylko dlatego, że powiedzieliśmy mu, że tematyka prowadzonych przez niego zajęć nas interesuje i chcielibyśmy więcej. Nie wyobrażam sobie też sytuacji, w której którykolwiek pracownik tego instytutu, poproszony o pomoc, skonsultowanie tekstu albo podsunięcie bibliografii na jakiś temat, mógłby studentowi odmówić. W takich warunkach studiuję i wiem, jaki to komfort i przywilej. A teraz przechodzę do uniwersytetu.

1. Uniwersytet to nie jest przedsiębiorstwo jak każde inne, nauka to nie usługa, a ja nie jestem klientem

Teraz będzie patos i wielkie słowa. Uniwersytet ma misję, jego pracownicy mają misję, słowo klucz to ETOS. Studenci to nie klienci, którzy mogą ocenić usługę typu "edukacja". Chyba że mówimy o Wyższej Szkole Tego i Owego w Mławie (z całym szacunkiem do Mławian i małych ośrodków). Nauka to nie biznes. I basta. Uniwersytet ma ważniejsze rzeczy do wypracowania, które niekoniecznie mieszczą się w rubrykach i wpływają od razu na innowacyjność gospodarki. I niekoniecznie wszystko, czego naucza się na uniwersytecie, musi być szalenie praktyczne i przygotowywać do zawodu. To nie szkoła zawodowa. Uczymy się myśleć krytycznie i analizować. Co, owszem, może przydać się w pracy zawodowej.

2. Uniwersytet to nie zamiejscowa jednostka badawcza dla korporacji

Fajnie, jeśli naukowcy mogą współpracować z biznesem i przemysłem. Podejrzewam, że jest to sensowne rozwiązanie dla kierunków technicznych i ścisłych. Może być też użyteczne dla humanistów (wyobrażam sobie, że np. współpraca neofilologów z biurami tłumaczeń albo ambasadami byłaby przydatna dla wszystkich, choć mogę się mylić). Ale nie jest to PRYMARNE zadanie dla uniwersytetu. I zachęcanie wszystkich, aby współpracowali z biznesem i żeby to właśnie biznes finansował naukę, jest ślepą uliczką. Bo przedsiębiorcy, za co trudno ich winić, będą finansować to, co im się opłaca w bliższej i nieco dalszej perspektywie. Czyli to, co pozwoli im obniżyć koszty produkcji i ją usprawnić. I dobrze. Ale nie do tego wyłącznie został powołany uniwersytet. To go różni od laboratoriów powstałych przy wielkich firmach. Nie wszystko da się przeliczyć na czysty zysk. Co jeszcze nie znaczy, że to, co nieprzeliczalne, jest bezwartościowe.

3. Nie wszystko musi być fajne, medialne i sexy

Na przykład uniwersytet nie musi. Drażnią mnie działania promocyjne, jakie podejmuje moja jednostka macierzysta. Promocja jest ważna, jasne, społeczna legitymizacja naszej pracy też. Ale osobiście wolę iść do jakiegoś liceum i przez 45 minut opowiadać, w najbardziej wciągający sposób, na jaki mnie stać, o tym, co "mnie biere", niż tańczyć do Pharella Williamsa (taką szpilę wbiję, a co, i tak leci to pod moim nazwiskiem). Sama będąc w liceum miałam niekłamaną przyjemność wysłuchać wykładu prof. K. o "Lalce" i bardziej ten właśnie wykład skłonił mnie do wyboru katowickiej polonistyki, niż jakiekolwiek "tańce, hulanki, swawole". Być może jestem nudziarą. To, czym się zajmujemy na uniwersytecie, jest dla nas fascynujące. Nie musimy tego uatrakcyjniać wygibasami. I traktujmy się poważnie. Nie musimy być fajniejsi niż jesteśmy. Kiedyś słyszałam, że któryś z prezenterów radiowej Trójki powiedział, odnosząc się do pracy prezenterów w RMF FM, "dzięki Bogu, że nie muszę wszystkiego dowcipnie komentować". Pozwólmy sobie na podobny komfort.

4. Uniwersytet przede wszystkim służy nauce

Imprezy są fajne, życie studenckie jest fajne i jest ważną częścią uniwersytetu. Broń borze zielony nie chodzi mi o to, żebyśmy wszyscy zachowali marsowe miny i od rana do wieczora kroczyli dumnie w togach. O nie, co to, to nie, to nie jest uniwersytet, o którym mówię. Tzw. kultura studencka jest ważna i kultywować ją należy, jestem za. Tyle że zachowajmy pewne proporcje. Uniwersytet jest, PO PIERWSZE, od nauki i kultury, PO DRUGIE, od studenckiego życia (z perspektywy studentów, oczywiście). Nie zmieniajmy tej kolejności. I samorząd studencki nie jest wyłącznie organizatorem imprez. Znowu szpila. Ale jestem złośliwa także poza Internetem, więc czuję się rozgrzeszona. I mam odwagę powiedzieć to wszystko na szerszym forum.

Punkty są 4, choć lepiej wyglądałyby 3 albo 5. Niemniej, to w dużym skrócie tyle, co mam do powiedzenia w tej sprawie. Być może jestem nudziarą, być może jestem starą malutką, być może jestem tak przeintelektualizowana, że łyżka składa się dla mnie z komory zupnej i trzonka trzymającego (jeśli Pan to czyta, Panie Reżyserze, to ta Pańska o mnie opinia wygłoszona w podziemiach III LO im. A. Mickiewicza poważnie oddziałała na moją samoocenę), ale tak właśnie myślę.

niedziela, 9 marca 2014

Ściganie Manify po mieście

No byłam przekonana, że na 14:00. A tu jednak na 13:30. Tak, razem z Lubym i dwiema Matkami ścigaliśmy Manifę po mieście. Jak w końcu ją dopadliśmy na Placu Sejmu Śląskiego, to okazało się, że więcej policji dookoła niż uczestniczek i uczestników Manify. Ale pościg był brawurowy. Dołączyliśmy na koniec, podpisaliśmy petycję o ratyfikowaniu konwencji przeciw przemocy wobec kobiet, dostałyśmy po tulipanie od Amnesty International, postaliśmy z 10 minut celem wsparcia, ale powiem szczerze, że mizernie to wyglądało. Nie wiem, co poszło nie tak. Słaba akcja promocyjna? Do ludzi nie dotarła informacja o marszu? Abo Ślązaczki wolom filować bez okno, oparte o fynsterblat? Wolę nie wierzyć w wersję, że po prostu wszystkim wszystko jedno w Katowicach. Abo że warziły uobiod i nie poszły. Mimo półgodzinnego ponad spóźnienia i raczej małej frekwencji uważam Manifę 2014 w Katowicach za udaną, przynajmniej w moim wymiarze prywatnym. Po pierwsze i najważniejsze poszłam z Narzeczonym. Nie, nie był specjalnie oporny, poszedł chętnie i z pełnym przekonaniem. Dlatego uważam, że feministki powinny wiązać się z innymi feministkami płci obojga. To bardzo ułatwia życie, serio. Ale najważniejsze, że poszły z nami nasze mamy (Luby oczywiście marudził, że prawdziwy sukces byłby wtedy, gdyby poszedł z nami mój tata, ale Luby bywa ekstremistyczny i idealistyczny). Moja mama ostatnio w ogóle przeszła jakąś wewnętrzną przemianę. Pozytywną, moim skromnym zdaniem, a ja, jako naczelna trucicielka, cały czas ją podtruwam oparami feminizmu. Ostatnio "Zadrę" jej podsunęłam. Internetową, więc może dlatego od razu nie chwyciło i chyba powinnam w końcu zaprenumerować papierową. Poszła z nami też mama Narzeczonego, co było ważne szczególnie. Moja przyszła teściowa jest znacznie bardziej oporna niż moja mama i zasadniczo rzadko kiedy się z teściową in spe zgadzam. Ale to nie dlatego, że jej nie lubię. Moja teściowa jest naprawdę ok. Nawet jak nie ma racji (co, wbijam jej szpileczkę, bo wiem, że to czyta, zdarza jej się nadspodziewanie często). Uważam ją za silną kobietę i bardzo podziwiam. I nawet jak strzelam w jej stronę serią szpilek, to tylko dlatego, że czuję się na tyle pewnie, że wiem, że nie muszę potakiwać.

W przyszłym roku też pójdę na Manifę. Choćby i 10 nas miało iść, to lepiej 10 niż żadna. Może odezwie się mój uśpiony, wewnętrzny społecznik (ostatnio uśpiłam go, kiedy zdałam sobie sprawę, że zainteresowanie polityką w wydaniu polskim skończyć się może u mnie zawałem, łupieżem, wysypką albo wparowaniem do Sejmu z maczetą i walenie na oślep, gdyż dostaję łatwo białej gorączki, kiedy ktoś gada od rzeczy albo głupio; ja wiem, że ludzie mają prawo do swoich poglądów i szanuję to prawo, choć szanowanie cudzych głupich poglądów przychodzi mi z dużym wysiłkiem) i zaangażuję się w organizację. I apeluję: DZIOŁCHY! Nie filujcie ino bez okno! To was dotyczy.

I w związku z powielanymi uparcie stereotypami (polecam odcinek "The Straw Feminist" na Feminist Frequency,do obejrzenia tutaj): nie, nie zjadam mężczyzn na śniadanie, nie, nie trzymam jąder ukochanego w torebce, nie, mój narzeczony nie jest biednym, stłamszonym pantoflarzem, którego terroryzuję i zapędzam do robót domowych; dzielimy się nimi. Nie, nie pałam do mężczyzn nienawiścią, a jeśli do jakiegoś pałam, to nie z powodu jego płci, a tego, że jest pacanem (dotyczy to również kobiet). Nie, feminizm nie kończy się wtedy, kiedy trzeba wnieść fortepian na trzecie piętro, gdyż po pierwsze: wskażcie mi samca, który sam wniesie fortepian bądź sofę GDZIEKOLWIEK, a po drugie: jak wskażecie, to serdecznie mu gratuluję i sugeruję założyć jednoosobową firmę przeprowadzkową, bo ma potencjał. Albo pomyśleć o podnoszeniu ciężarów i wsparciu naszej reprezentacji narodowej. A jak nie może, to niech nie próbuje, bo przepuklina i nadwyrężony kręgosłup są bolesne i dokuczliwe. I na koniec: nie, feminizm nie dąży do zdegradowania mężczyzn i wstawieniu kobiet na ich miejsce. Choć uprzywilejowanym może się wydawać, że rozszerzenie ich przywilejów na kogoś innego jest krzywdzące, to nie, nie jest. Feminizm to radykalne przekonanie, że kobieta jest człowiekiem, jak gdzieś przeczytałam.

I na koniec, dla uśmiechu Mod Carousel i "Blurred Lines": parodia hitu Robina Thicke.