wtorek, 20 stycznia 2015

Publicystyka feministyczna a metafizyka ścierek

Wczoraj dostałam nową "Zadrę" i oczywiście rzuciłam się z szałem. Rozerwałam kopertę, przygotowałam lakier do paznokci i herbatę, zaległam na kanapie, kotka położyła się obok. Nałożyłam pierwszą warstwę lakieru (Inglot, odcień "droga we wsi świętokrzyskiej pod koniec marca anno Domini 1940"), upiłam łyk herbaty i przystąpiłam do lektury. Lubię czytać "Zadrę" (a już zwłaszcza lubię czytać i malować paznokcie), jestem w połowie aktualnego numeru i oczywiście odnowię prenumeratę na nowy rok (do czego zachęcam, wydatek niewielki, a chyba jest w tym kraju 500 osób, które są w stanie wydać 24 zł rocznie na feministyczny półrocznik?). I czytam, jak mówi Krzysztof Ibisz, "z zaparciem" feministyczną publicystykę. Na strony wchodzę, "Zadrę" kupuję, robię objazd po blogach. Sama sobie pokątnie i hobbystycznie uprawiam feministyczną publicystykę na własnym poletku blogowym. Staram się nie przesadzić, tzn. żeby nie każdy wpis nadawał się do otagowania jako "feminazi", bo nie samym feminizmem człowiek (kobieta) żyje. Ale ostatnio jakoś tak się składa, że cisną mi się pod klawisze same feministyczne tematy. Pigułka EllaOne, kandydatura dr Ogórek na prezydentkę, bycie kobietą w Polsce. Zaczynałam nawet pisać notki na te tematy. I je usuwałam. Bo miałam wrażenie, że powtarzam to, co już zostało napisane i powiedziane. Że mój tekst będzie kompilacją czegoś z Codziennika Feministycznego, z dwóch blogów i jeden dowcip wprost od autorki. Że przecież na temat przemocy wobec kobiet / praw reprodukcyjnych / ustawy o przeciwdziałaniu przemocy / EllaOne / dr Ogórek / w ogóle o polityczkach / dyskryminacji kobiet w przestrzeni publicznej / terrorze pięknego wyglądu itd. pisano już tak wiele... I wciąż to samo... No i ileż można? Mam wrażenie, że w polskiej publicystyce feministycznej kręcimy się wokół własnej osi. Ciągle to samo, o tym samym, powtarzanie, powtarzanie... No przecież już to wiemy. A potem przeskakuję w tak zwany "mainstream" i okazuje się, że guzik wiemy. Najbardziej oklepane tezy z publicystki feministycznej, o których nawet nie chce nam się dyskutować i dyskretnie poziewujemy, kiedy zostaną wzięte na tapet, w tzw. "mainstreamie" dalej są rewolucyjne i nowatorskie "w opór". I tu nasunęła mi się pewna myśl.

Otóż z publicystyką feministyczną jest jak z każdym przypisanym kulturowo kobiecie zajęciem. Jest uciążliwe, powtarzalne, jego efekty są krótkotrwałe. Ledwie posprzątasz, wypucujesz, umyjesz, przetrzesz, wyszorujesz, wypierzesz, wyprasujesz... I trzeba zacząć od nowa. Ugotujesz, garnków nabrudzisz, płytę piecyka uchlapiesz i co? Jedzenie zniknie w żołądkach domowników, a tobie zostanie sterta naczyń do pozmywania. I tak dookoła Wojtuś, znów i od nowa. O kobiecych pracach domowych pisano wiele i wielce trafnie. Robiła to Simone de Beauvoir w "Drugiej płci", podkreślając, że powtarzalność prac i brak namacalnych efektów czyni z kobiety domową despotkę, z którą nie da się żyć, bo obsesyjnie dba o porządek i niebrudzenie. Robiła to Betty Friedan w "Mistyce kobiecości" dowodząc, że gonienie za kłaczkiem kurzu pod sofą trudno uznać za ukoronowanie życiowych ambicji. Z innej strony rzecz ujęła Jolanta Brach-Czaina w "Szczelinach istnienia", gdzie dowartościowywała "krzątanie się", prace domowe i prozaiczne czynności jako te, które zakorzeniają nas w egzystencji. I z publicystyką feministyczną jest tak samo: powtarzamy wciąż to samo, w kółko i od nowa. Mamy dość. Chciałoby się zająć czymś innym, a nie udowadnianiem kolejny raz, że kobieta ma jakieś prawa. Żeby na przykład nie być bitą i nie być gwałconą, niezależnie gdzie jest, kim jest, z kim jest i w czym jest. Że o swoim ciele powinna decydować ona sama, a nie kapłani dowolnego wyznania / rada starszych / prawicowi politycy. Że pytanie polityczki / dziennikarki / pisarki / naukowczyni lub kobiety pracującej w jakimkolwiek innym zawodzie o to, gdzie kupuje ubrania i jak godzi karierę zawodową z życiem rodzinnym, a jej kolegów o ambicje, trudności i plany to jawny seksizm. I tak dalej, do woli. I czytam feministyczną publicystykę (albo zwykłą z "subtelną nutką feminizmu", parafrazując popularną niegdyś reklamę), znowu czytam to samo i myślę sobie, że widać tak trzeba. Więc poniżej powtórzę raz jeszcze:

1. EllaOne to tabletka ZAPOBIEGAJĄCA OWULACJI I ZAPŁODNIENIU, a nie wczesnoporonna (kto mi nie wierzy, można za darmo zapoznać się z ulotką: KLIK). Oznacza to, że nie dopuszcza ona do zapłodnienia. Jeśli każde moje niezapłodnione jajeczko to już "dziecko" (które można "otruć"), przemnożywszy to przez liczbę wyprodukowanych przez mojego partnera plemników, które zginęły śmiercią tragiczną, nie łącząc się z żadnym jajeczkiem, to proszę zaskarżyć nas o zbrodnie przeciwko ludzkości. Bo ja regularnie, co miesiąc, morduję jedno niezapłodnione jajeczko w naturalnym procesie miesiączkowania. Robię tak, o zgrozo, mniej więcej co miesiąc od mniej więcej 12. roku życia. O podłych mordach partnera zmilczę, bo to szczegóły intymne wielce. Proszę też zaskarżyć większość moich koleżanek, bo większość z nich jest bezdzietna (co nie dziwi w wieku 24. lat, biorąc pod uwagę, że większość z nich studiowała lub studiuje).

2. Nikt tej tabletki nikomu przemocą podawać nie będzie. Jak jej stosowanie jest niezgodne z cudzym sumieniem, to kupować i łykać nikt nie każe. Ja nie jem mięsa, bo zabijanie i zjadanie zwierząt kłóci się z moim sumieniem. Ale w związku z tym nie podejmuję żadnych działań mających na celu odcięcie dostępu do mięsa wszystkim tym, którzy chcą je jeść.

3. Pragnę zapewnić p. Wróbel, że antykoncepcja nie zmniejsza przyjemności z seksu (źródło: KLIK). Chyba że p. Wróbel miała na myśli tzw. metody naturalne. To wyobrażam sobie, że może odebrać wszelką przyjemność, jak człowiek leży, siedzi, podskakuje, zwisa bądź się opiera o ścianę (co kto lubi) i się zastanawia, czy na pewno dobrze dni policzył i czy aby na pewno śluz wyglądał... Tak, to rozprasza i może być stresujące. Jeśli o to chodziło, to zwracam honor.

4. EllaOne kosztuje ponad 100 zł. Nie sądziłam, że jesteśmy aż tak bogatym krajem, żeby każda Polka mogła łykać takie tabletki jak tic-taki. Mnie na pewno nie stać na łykanie EllaOne jak tic-taców.

5. Tak, nastolatki robią głupie rzeczy i mają skłonność do zachowań ryzykownych. Potwierdzam autorytetem własnego doświadczenia, byłam nastolatką nie tak znowu dawno. Dlatego trzeba nastolatków płci obojga rzetelnie i uczciwie edukować w kwestii ich seksualności, a nie ograniczać dostęp do antykoncepcji awaryjnej. Jasne, że przede wszystkim ci, którzy chcą uprawiać seks i zarazem nie zostać rodzicami, powinni stosować ANTYKONCEPCJĘ. Ale żeby mogli to robić skutecznie, to muszą wiedzieć jak. Brak edukacji seksualnej w szkołach im w tym nie pomaga. Wizyty u ginekologa z rodzicem albo dopiero po 18. roku życia też. No i poza tym - EllaOne to nie dropsy na kaszel, o czym wszyscy uwielbiają przypominać. Mają skutki uboczne. Nieprzyjemne (link do ulotki powyżej). I pomijając kwestie finansowe (pokażcie mi, ile nastolatek stać na, dajmy na to, 4 takie tabletki w miesiącu?), dziewczyny nie będą ich łykać z powodu "mody". Bo bóle brzucha i skurcze macicy to średnia przyjemność.

6. Co do dorosłych kobiet i troski o nadużywanie EllaOne przez nas - kobiety mogą się w naszym kraju kształcić. Legalnie. W państwowych szkołach. Naprawdę, jesteśmy piśmienne. Umiemy czytać. Wiem, że niektórym się wydaje, że kobiety to istoty "z natury" głupsze, ale przeczytać ze zrozumieniem ulotkę albo zrozumieć poradę farmaceuty co do stosowania umiemy. Naprawdę.

7. Dziewczyny i kobiety, do jasnej cholery, mówcie w końcu PEŁNYM GŁOSEM! Bo, póki co, wszystko znowu i jak zawsze odbywa się poza nami. A nie jest wesoło i nie idzie to w dobrym dla nas kierunku.

Powtórzyłam znowu garść oczywistości. Traktuję to jak sprzątanie. Po prostu cyklicznie trzeba. Chyba że nam wszystkim nie przeszkadza lepka warstewka na wszystkim dookoła.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Witamy w Prawii!

Tytuł z genialną nazwą państwa - no przyznacie, Prawia jest bardzo wdzięczną nazwą! - pożyczam od Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, z jej dramatu pt. "Baba-Dziwo" z 1939 roku. I chociaż Maria Pawlikowska-Jasnorzewska jest świetnie znana jako poetka, to jako dramatopisarka niekoniecznie. Dramaty i komedie pisała na użytek sceny i na zamówienie, była dostarczycielką repertuaru, popularną w międzywojniu. Nie są to sztuki wybitne, ekscesów formalnych brak, właściwie mają dobry, sprawdzony format klasycznej francuskiej sztuki teatralnej. Komedie dość dowcipne ("Szofer Archibald" mnie szczerze ubawił), dobrze zrobione "typy ludzkie", które doskonale znamy, niemalże wszyscy zamieszkują dworki ziemiańskie, a jeśli nie zamieszkują, to wokół nich orbitują. Z tematów przoduje miłość i małżeństwo (oczywiście niekoniecznie w komplecie, toż to Maria z Kossaków Bzowska-Pawlikowska-Jasnorzewska, co łacno wskazuje, że wiązała miłość z małżeństwem, wielokrotnie), a także macierzyństwo (często jako przymus i nieszczęście). Tyle tytułem wstępu, pozwolę sobie też pokrótce streścić "Babę-Dziwo", bodaj jedyną polityczną sztukę Pawlikowskiej. Otóż w europejskim kraju, Prawii, totalitarne rządy sprawuje Valida Vrana, dyktatorka, tytułowana Wielką Matką. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że dyktatorka wprowadza krwawy matriarchat. Wprost przeciwnie. Vrana jest skończoną mizoginką i antyfeministką. Odbiera kobietom Prawii wszelkie podstawowe prawa. Żony są pod prawną kuratelą mężów, niezamężne panny w "wieku poborowym" mają oddać dwa lata życia w obozach dla rekrutek, w których zajdą w ciążę z przypadkowymi kochankami, a narodzone dzieci oddadzą państwu. W zamian będą mogły legitymować się "zaszczytnym" tytułem Panny Prawii. Ponadto kobiety dzietne, a zwłaszcza matki bliźniąt, są otoczone szczególną opieką i mają prawa do pokoi małżeństw bezdzietnych. Wszelkie zawodowe aspiracje kobiet zostają brutalnie ukrócone - mają tylko rodzić i "kucharzyć z miłością". Bezdzietne mężatki mają się tłumaczyć przed specjalnymi urzędami z braku potomka. Za wypowiadanie zbyt wielu słów kobiecie grożą mandaty. Wedle ustaw Validy Vrany prawdziwa Prawianka ma milczeć, gotować i rodzić jak najwięcej dzieci. Dzieci i dzietność są prawdziwą obsesją Vrany. Dąży ona za wszelką cenę do zwiększenia liczby ludności Prawii, aby kraj rósł w siłę ilością swoich obywateli. W kraju panuje terror prokreacyjny. W końcu dyktatorka, otruta przez zdolną chemiczkę, Petronikę Selen-Gondor (tym razem Gondor przybył, kiedy Rohan go potrzebował...), wyjawia motywację swoich dyktatorskich zapędów i ustaw: otóż zawsze była najbrzydszą dziewczyną, więc jako bezdzietna, a wyłączona z prokreacji kobieta (ma około 55 lat) znajduje szczególne upodobanie w dręczeniu zdolnych i pięknych kobiet. W końcu społeczeństwo się buntuje, słuchając na antenie Radia Prawia zwierzeń zaczadzonej przez bukiet od Petroniki Vrany, dyktatorkę odsyła do domu wariatów, a do władzy wynosi... Normana Gondora, męża Petroniki, zdegradowanego urzędnika państwowego, który popadł w niełaskę Vrany. Wszak za czyny żony, włącznie z tak "niekobiecymi", jak podstępny zamach stanu, odpowiada mąż. W "Babie-Dziwo" dopatrywano się aluzji do faszystowskich Niemiec, sztuka powstała na progu wojny. Trzeba przyznać, że Pawlikowska dobrze przeniosła realia hitlerowskiej III Rzeszy do vranovskiej Prawii. Dlatego we wrześniu 1939 roku Maria Pawlikowska-Jasnorzewska uciekła z kraju, z obawy przed represjami z powodu "Baby-Dziwo". I choć obawy poetki były zapewne niebezpodstawne, to sztuka opisuje nie tylko hitlerowskie Niemcy, czy komunistyczną Rumunię czasów Ceausescu, ale...

... witamy w Prawii! Nie streszczam całej sztuki Pawlikowskiej li tylko ku popularyzacji jej twórczości dramatycznej. Ale jak czasami czytam, co się wypisuje w temacie praw prokreacyjnych Polek, to mam wrażenie, że mieszkam w Prawii. Swoją drogą, Prawia to świetna nazwa zamienna dla Polski, ale to temat na osobną notkę. Otóż obecna dyskusja nad aborcją, antykoncepcją i prawami kobiet jest bardzo podobna do tej, jaka przetoczyła się w II Rzeczpospolitej. Nie jest to moje światłe, autorskie odkrycie. Nie bez powodu i nie bez racji Krytyka Polityczna wznawiała u siebie felietony Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące polskich przepychanek o aborcję w międzywojniu (link do Krytyki Politycznej w prawym, o ironio :D, menu). I w podobnym klimacie społecznym powstawała sztuka Pawlikowskiej, zdecydowanie optującej za wyborem kobiet. Dawała temu wyraz w sztukach, ale też w poezji, dedykując nietypowe jak na nią, zaangażowane wiersze dwójce najbardziej rozpoznawalnych bojowników o prawo kobiet do decydowania - Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu i Irenie Krzywickiej (np. "Prawo nieurodzonych" z tomu "Śpiąca załoga", 1933, prwdr. "Pamiętnik Warszawski" 1931, z. 5). Więc mamy powtórkę z międzywojnia, choć czytając felietony Boya mam wrażenie, że jeśli chodzi o język, to zrobiliśmy kilka kroków wstecz, przegrywając batalię o język (to też nie moja osobista diagnoza). Piekło rozpęta się teraz na nowo, po decyzji Komisji Europejskiej, że tabletki "72 godziny po" mogą być dostępne bez recepty, choć ostateczna decyzja należy do poszczególnych państw członkowskich. Już się zresztą zaczęło. Pomyślałam o Validzie Vranie i "Babie-Dziwo", kiedy przeczytałam te słowa Małgorzaty Terlikowskiej (którą od Validy Vrany różni to, że doczekała się licznego potomstwa, jest mężatką i na szczęście nie rządzi żadnym krajem):

Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taki krok? Po to, "by zwiększyć skuteczność awaryjnej antykoncepcji, bo najlepiej jest, gdy pigułka zażywana jest do 24 godzin po stosunku". Inaczej mówiąc, chodzi po prostu o to, żeby rodziło się coraz mniej Europejczyków. W sytuacji zapaści demograficznej Unia Europejska zamiast walczyć o każde życie, o każde dziecko ułatwia pozbywanie się swoich obywateli. Sami sobie w ten sposób strzelamy w kolano. Jeszcze trochę tego typu uregulowań i wyginiemy. Europa umrze. A w jej miejscu pojawi się kalifat, bo muzułmanki swoich dzieci nie zabijają. 

Źródło:http://rozrywka.dziennik.pl/plotki/artykuly/480003,zdaniem-malgorzaty-terlikowskiej-pigulki-antykoncepcyjne.html

(pisownia zgodna z miejscem, z którego cytuję; oryginał znalazł się na portalu mamadu.pl)

Valida Vrana przemówiła. Walczmy o każdego hipotetycznego małego Europejczyka! O każdy europejski plemnik i każde europejskie jajeczko! Kobieto, "powielaj męża", cytując Pawlikowską. A jak nie masz męża, to powielaj dowolnie wybranego (nikt nie mówi, że przez ciebie) samca.

Witamy w Prawii, kraju, który opierał się skutecznie muzułmanom w XVII wieku, to i dzisiaj, mocami rozpłodowymi swoich Panien Prawii, oprze się kalifatowi!

Potworne. Pisane przez: oficjalny polski inkubator, lat 24, legitymujący się dowodem osobistym wydanym na Agnieszkę Wójtowicz.

piątek, 9 stycznia 2015

Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy, czyli o corocznej awanturze słów kilka

Znowu jest tak, że piszę, chociaż solennie obiecywałam sobie, że akurat o tym pisać nie będę. Nie i już, nie ma mowy, swoje wiem i swoje będę robić, a dyskutować nie będę. Ale nie wytrzymałam - pojutrze kolejny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i w związku z tym od jakiegoś tygodnia możemy w rozmaitych mediach obserwować kolejną okolicznościową naparzankę. Orkiestra, tusz! - i ruszyli. Ci pro i ci contra, większość z jednej i drugiej strony sromotnie niedoinformowana, co ani jednym, ani drugim nie przeszkadza w naparzance.

Byłam wolontariuszką WOŚP kilka razy. Jeszcze w gimnazjum, chociaż bieganie z puszką po mieście było moim marzeniem dużo wcześniej i byłam przeszczęśliwa, kiedy w I klasie gimnazjum rodzice puścili mnie na WOŚP jako wolontariuszkę. I to kwestowanie to jedne z moich najlepszych wspomnień z tego czasu - chociaż różna bywała pogoda, raz był nawet piętnastostopniowy mróz, raz na nas napadnięto (skończyło się porwaną puszką, krwawiącym nosem mojej ówczesnej sympatii oraz podróżą radiowozem na komendę, ale wszystko, co do grosza, udało się od napaści ochronić i w sztabie zdać), po każdym finale byłam tak zmęczona i tak nabuzowana pozytywną energią, że zarazem słaniałam się i nie mogłam zasnąć. Uwielbiałam to. Lubiłam zarówno te pozytywne aspekty kwestowania (czyli wszystkich tych, co wrzucali z uśmiechem i to nie tylko pieniądze - w swojej WOŚPowej karierze zebrałam dwa złote pierścionki, z czego jeden zdjęty bezpośrednio z ręki pewnej pani, a drugi, najpewniej zaręczynowy, smętnie wrzucony przez bardzo nieszczęśliwego młodziana), jak i negatywne (do dziś frapuje mnie, dlaczego pewien pan "na zboczeńców i pederastów nie daje" - że kto jest pederastą i zboczeńcem? Owsiak? Ja? Dzieci z wadami serca? Do dziś nie wiem). Mieliśmy trochę przygód. No, w każdym razie - było cudownie, było to dla mnie jako dzieciaka istotne, coroczne wydarzenie (niektóre przyjaźnie zawiązywały się na WOŚPach - tak, Piaseczny, jeśli to czytasz, to o Tobie mówię, cośmy się zaprzyjaźnili, kiedyśmy się wzajem a niechcący ochlapali ciepłym żurkiem w sztabie po całym dniu kwestowania). Dalej mi cieplej na sercu, jak zimą zakładam wiśniowe martensy do kolan, które były niezrównanymi butami finałowymi i na każą pogodę (i jakie niezawodne, po dziś dzień od gimnazjum noszę!). Trzeba Jurkowi Owsiakowi jedno przyznać - żeby zerwać młodzież do zbierania pieniędzy w styczniu, w niedzielę, na leczenie dzieci, to trzeba mieć kawał charyzmy i samozaparcia, które się udziela. Tak, Jurek Owsiak był dla mnie jako nastolatki autorytetem, to pewna.Czy jest nim nadal? Nie, bo jestem starsza i nie przyjmuję wszystkiego tak bezkrytycznie. Mam teraz inne autorytety. I chociaż uważam, że WOŚP robi świetną robotę i na pewno wrzucę coś do puszki w tym roku i w następnym, i jak długo Orkiestra będzie grała - "do końca świata i jeden dzień dłużej" - to trochę zastrzeżeń mam. Do WOŚP i do Przystanku Woodstock. Zwłaszcza do tego drugiego.

Otóż nie bardzo podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza. Nie będę się tu kreować na "starą woodstockową chuligankę", bo nią nie jestem, ale zwłaszcza po ostatnim Woodstocku mam bardzo mieszane uczucia. Otóż z Woodstockiem jest taki problem, jak powiedziała G., "jak tu jestem, to mi się średnio podoba, ale gdyby mnie tu nie było, to bym strasznie żałowała". No i właśnie. Impreza wymyka się spod kontroli, a to głównie dlatego, że jest po prostu OLBRZYMIA i niebiletowana. Nie da się ogarnąć kilkuset tysięcy ludzi, więc incydenty się zdarzają. Niemniej jednak, są dość sporadyczne, biorąc pod uwagę ilość ludzi i ilość piwa. Więc jak na taką masę, to jest tam bardzo bezpiecznie. Serio. Jeśli chodzi o narkotyki - jasne, że są, nawet jak ktoś przyjedzie niezaopatrzony, to może się bezproblemowo zaopatrzyć na miejscu. Że to wbrew idei Owsiaka? No jasne, że wbrew. Ale podkreślam - kilkuset tysięcy ludzi nie upilnujesz. Zawsze się ktoś zaleje w trupa albo coś wciągnie. Woodstock ma szereg wad: do wszystkiego, ale to absolutnie do wszystkiego są monstrualne kolejki. Każda najprostsza życiowa czynność zamienia się w eskapadę (np. wyprawa na siku to 30 minut, jeśli jest się w pobliżu toi toiów, a 60 minut, jeśli się jest w oddali; umycie się to sprawa jeszcze bardziej skomplikowana i czasochłonna). Toitoie szybko osiągają stan klęski żywiołowej - ma to taką niekwestionowaną zaletę, że panowie jeżdżący odciągarką toitoiowej zawartości i dezynfekujący wnętrza stają się bohaterami, przy każdym skupisku toitoiów witani są głośnymi wiwatami. Człowiek docenia najprostsze rzeczy. Ale to są niedogodności Woodstocku, z którymi się trzeba liczyć i już. To, co mi się nie podoba, to postępująca komercjalizacja imprezy. Przystanek Woodstock robi się wielkim bannerem reklamowym. Sponsorzy dzielą się na mniej i bardziej oczywistych. Oczywistym sponsorem jest jakaś marka piwa. Nie da się inaczej - marka ma monopol na terenie festiwalu, w strefach piwnych są parasole z logo, kubki, puszki i bannery. Ale Lech mógłby nie robić konkurencyjnej imprezy w postaci swojego "łup łup dens dens party". Nie po to jadę przez całą Polskę wzdłuż zachodniej granicy, żeby siedząc pod zielonym parasolem słuchać Bijąse. Są też sponsorzy nieco mniej oczywiści, niż marka piwa. W zeszłym roku były to: Play (z wielką strefą Play, gdzie była, a jakże, kolejna łup łup impreza i szereg atrakcji w fioletowych kolorach), Allegro (z diabelskim młynem, do którego była kilometrowa kolejka), Lidl (który otworzył sobie supermarket, do którego, a jakże, była kilometrowa kolejka), Lucky Strike (do zakupu kilku paczek dawali płócienne torby; jedną z nich mamy, na zakupy bardzo fajna) oraz... MasterCard. Wielkie, świecące logo MasterCard, umieszczone na wzgórzu, gdzie było ASP i NGOsy, górowało nad całą imprezą. Piękna kontrkultura. Za wszystko zapłacisz MasterCard. W przerwach od muzyki można było usłyszeć długaśną litanię do św. Sponsorów, zachwalającą rozmaite atrakcje, jakie św. Sponsorzy przygotowali. Woodstock stał się billboardem. Wszystko jest omarkowane, otagowane i oklejone plakatami sponsorów. Podobnie WOŚP staje się słupem reklamowym. Ma ku temu doskonałe warunki - jest rozpoznawalna, głośna, Jurek jest doskonale widoczny, ma czas antenowy, większości (bądź co bądź, skądś się te pieniądze, bijące kolejne rekordy co roku, biorą) dobrze się kojarzy - kto by nie chciał być partnerem akcji. Tylko ile przestrzeni Woodstocku i Orkiestry można oddać św. Sponsorom?

Nie chcę rzucać smarkulowymi sloganami typu "Owsiak się sprzedał" - rozumiem, że sponsorzy są potrzebni i to bardzo, a skoro sponsorują, to chcą coś (wiele) z tego mieć. Rozumiem, że im głośniej o WOŚP, tym lepiej. Że promocja akcji jest ważna, a sponsorzy w tym pomagają. Że takiej akcji jak WOŚP nie da się robić po cichu, "po alternatywnemu" i bez kompromisów. Nie da się też zrobić bezpłatnej, wielkiej imprezy muzycznej (muzycznej? czy na pewno wciąż muzycznej?) bez sponsorów. Ale ile jeszcze miejsca na tego typu imprezach można oddać Playowi, Allegro i MasterCard? Lech, poza swoją strefą z odrębną muzyką i "schładzarką", zasponsorował publiczne prysznice (logo), a rano jeździła budka w kolorach marki, z której rozdawano jajecznicę. Chyba tylko w Pokojowej Wiosce Krishny nie było żadnego logo. Poza kwiatem lotosu.

Tylko problem jest taki, że oczywiście tzw. opinia publiczna podzieliła się na obozy, które oznaczył swoje terytoria i koniec. Albo jesteś bezwzględnie za, albo bezwzględnie przeciw. A ja ogólnie jestem za, chociaż nie wszystko mi się podoba. No i co teraz?

No i teraz najlepiej siedzieć cicho, bo Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy już gra, naparzanka i umacnianie pozycji trwa. Dalejże, "hej, kto szlachta, za Kmicicem!".