wtorek, 20 stycznia 2015

Publicystyka feministyczna a metafizyka ścierek

Wczoraj dostałam nową "Zadrę" i oczywiście rzuciłam się z szałem. Rozerwałam kopertę, przygotowałam lakier do paznokci i herbatę, zaległam na kanapie, kotka położyła się obok. Nałożyłam pierwszą warstwę lakieru (Inglot, odcień "droga we wsi świętokrzyskiej pod koniec marca anno Domini 1940"), upiłam łyk herbaty i przystąpiłam do lektury. Lubię czytać "Zadrę" (a już zwłaszcza lubię czytać i malować paznokcie), jestem w połowie aktualnego numeru i oczywiście odnowię prenumeratę na nowy rok (do czego zachęcam, wydatek niewielki, a chyba jest w tym kraju 500 osób, które są w stanie wydać 24 zł rocznie na feministyczny półrocznik?). I czytam, jak mówi Krzysztof Ibisz, "z zaparciem" feministyczną publicystykę. Na strony wchodzę, "Zadrę" kupuję, robię objazd po blogach. Sama sobie pokątnie i hobbystycznie uprawiam feministyczną publicystykę na własnym poletku blogowym. Staram się nie przesadzić, tzn. żeby nie każdy wpis nadawał się do otagowania jako "feminazi", bo nie samym feminizmem człowiek (kobieta) żyje. Ale ostatnio jakoś tak się składa, że cisną mi się pod klawisze same feministyczne tematy. Pigułka EllaOne, kandydatura dr Ogórek na prezydentkę, bycie kobietą w Polsce. Zaczynałam nawet pisać notki na te tematy. I je usuwałam. Bo miałam wrażenie, że powtarzam to, co już zostało napisane i powiedziane. Że mój tekst będzie kompilacją czegoś z Codziennika Feministycznego, z dwóch blogów i jeden dowcip wprost od autorki. Że przecież na temat przemocy wobec kobiet / praw reprodukcyjnych / ustawy o przeciwdziałaniu przemocy / EllaOne / dr Ogórek / w ogóle o polityczkach / dyskryminacji kobiet w przestrzeni publicznej / terrorze pięknego wyglądu itd. pisano już tak wiele... I wciąż to samo... No i ileż można? Mam wrażenie, że w polskiej publicystyce feministycznej kręcimy się wokół własnej osi. Ciągle to samo, o tym samym, powtarzanie, powtarzanie... No przecież już to wiemy. A potem przeskakuję w tak zwany "mainstream" i okazuje się, że guzik wiemy. Najbardziej oklepane tezy z publicystki feministycznej, o których nawet nie chce nam się dyskutować i dyskretnie poziewujemy, kiedy zostaną wzięte na tapet, w tzw. "mainstreamie" dalej są rewolucyjne i nowatorskie "w opór". I tu nasunęła mi się pewna myśl.

Otóż z publicystyką feministyczną jest jak z każdym przypisanym kulturowo kobiecie zajęciem. Jest uciążliwe, powtarzalne, jego efekty są krótkotrwałe. Ledwie posprzątasz, wypucujesz, umyjesz, przetrzesz, wyszorujesz, wypierzesz, wyprasujesz... I trzeba zacząć od nowa. Ugotujesz, garnków nabrudzisz, płytę piecyka uchlapiesz i co? Jedzenie zniknie w żołądkach domowników, a tobie zostanie sterta naczyń do pozmywania. I tak dookoła Wojtuś, znów i od nowa. O kobiecych pracach domowych pisano wiele i wielce trafnie. Robiła to Simone de Beauvoir w "Drugiej płci", podkreślając, że powtarzalność prac i brak namacalnych efektów czyni z kobiety domową despotkę, z którą nie da się żyć, bo obsesyjnie dba o porządek i niebrudzenie. Robiła to Betty Friedan w "Mistyce kobiecości" dowodząc, że gonienie za kłaczkiem kurzu pod sofą trudno uznać za ukoronowanie życiowych ambicji. Z innej strony rzecz ujęła Jolanta Brach-Czaina w "Szczelinach istnienia", gdzie dowartościowywała "krzątanie się", prace domowe i prozaiczne czynności jako te, które zakorzeniają nas w egzystencji. I z publicystyką feministyczną jest tak samo: powtarzamy wciąż to samo, w kółko i od nowa. Mamy dość. Chciałoby się zająć czymś innym, a nie udowadnianiem kolejny raz, że kobieta ma jakieś prawa. Żeby na przykład nie być bitą i nie być gwałconą, niezależnie gdzie jest, kim jest, z kim jest i w czym jest. Że o swoim ciele powinna decydować ona sama, a nie kapłani dowolnego wyznania / rada starszych / prawicowi politycy. Że pytanie polityczki / dziennikarki / pisarki / naukowczyni lub kobiety pracującej w jakimkolwiek innym zawodzie o to, gdzie kupuje ubrania i jak godzi karierę zawodową z życiem rodzinnym, a jej kolegów o ambicje, trudności i plany to jawny seksizm. I tak dalej, do woli. I czytam feministyczną publicystykę (albo zwykłą z "subtelną nutką feminizmu", parafrazując popularną niegdyś reklamę), znowu czytam to samo i myślę sobie, że widać tak trzeba. Więc poniżej powtórzę raz jeszcze:

1. EllaOne to tabletka ZAPOBIEGAJĄCA OWULACJI I ZAPŁODNIENIU, a nie wczesnoporonna (kto mi nie wierzy, można za darmo zapoznać się z ulotką: KLIK). Oznacza to, że nie dopuszcza ona do zapłodnienia. Jeśli każde moje niezapłodnione jajeczko to już "dziecko" (które można "otruć"), przemnożywszy to przez liczbę wyprodukowanych przez mojego partnera plemników, które zginęły śmiercią tragiczną, nie łącząc się z żadnym jajeczkiem, to proszę zaskarżyć nas o zbrodnie przeciwko ludzkości. Bo ja regularnie, co miesiąc, morduję jedno niezapłodnione jajeczko w naturalnym procesie miesiączkowania. Robię tak, o zgrozo, mniej więcej co miesiąc od mniej więcej 12. roku życia. O podłych mordach partnera zmilczę, bo to szczegóły intymne wielce. Proszę też zaskarżyć większość moich koleżanek, bo większość z nich jest bezdzietna (co nie dziwi w wieku 24. lat, biorąc pod uwagę, że większość z nich studiowała lub studiuje).

2. Nikt tej tabletki nikomu przemocą podawać nie będzie. Jak jej stosowanie jest niezgodne z cudzym sumieniem, to kupować i łykać nikt nie każe. Ja nie jem mięsa, bo zabijanie i zjadanie zwierząt kłóci się z moim sumieniem. Ale w związku z tym nie podejmuję żadnych działań mających na celu odcięcie dostępu do mięsa wszystkim tym, którzy chcą je jeść.

3. Pragnę zapewnić p. Wróbel, że antykoncepcja nie zmniejsza przyjemności z seksu (źródło: KLIK). Chyba że p. Wróbel miała na myśli tzw. metody naturalne. To wyobrażam sobie, że może odebrać wszelką przyjemność, jak człowiek leży, siedzi, podskakuje, zwisa bądź się opiera o ścianę (co kto lubi) i się zastanawia, czy na pewno dobrze dni policzył i czy aby na pewno śluz wyglądał... Tak, to rozprasza i może być stresujące. Jeśli o to chodziło, to zwracam honor.

4. EllaOne kosztuje ponad 100 zł. Nie sądziłam, że jesteśmy aż tak bogatym krajem, żeby każda Polka mogła łykać takie tabletki jak tic-taki. Mnie na pewno nie stać na łykanie EllaOne jak tic-taców.

5. Tak, nastolatki robią głupie rzeczy i mają skłonność do zachowań ryzykownych. Potwierdzam autorytetem własnego doświadczenia, byłam nastolatką nie tak znowu dawno. Dlatego trzeba nastolatków płci obojga rzetelnie i uczciwie edukować w kwestii ich seksualności, a nie ograniczać dostęp do antykoncepcji awaryjnej. Jasne, że przede wszystkim ci, którzy chcą uprawiać seks i zarazem nie zostać rodzicami, powinni stosować ANTYKONCEPCJĘ. Ale żeby mogli to robić skutecznie, to muszą wiedzieć jak. Brak edukacji seksualnej w szkołach im w tym nie pomaga. Wizyty u ginekologa z rodzicem albo dopiero po 18. roku życia też. No i poza tym - EllaOne to nie dropsy na kaszel, o czym wszyscy uwielbiają przypominać. Mają skutki uboczne. Nieprzyjemne (link do ulotki powyżej). I pomijając kwestie finansowe (pokażcie mi, ile nastolatek stać na, dajmy na to, 4 takie tabletki w miesiącu?), dziewczyny nie będą ich łykać z powodu "mody". Bo bóle brzucha i skurcze macicy to średnia przyjemność.

6. Co do dorosłych kobiet i troski o nadużywanie EllaOne przez nas - kobiety mogą się w naszym kraju kształcić. Legalnie. W państwowych szkołach. Naprawdę, jesteśmy piśmienne. Umiemy czytać. Wiem, że niektórym się wydaje, że kobiety to istoty "z natury" głupsze, ale przeczytać ze zrozumieniem ulotkę albo zrozumieć poradę farmaceuty co do stosowania umiemy. Naprawdę.

7. Dziewczyny i kobiety, do jasnej cholery, mówcie w końcu PEŁNYM GŁOSEM! Bo, póki co, wszystko znowu i jak zawsze odbywa się poza nami. A nie jest wesoło i nie idzie to w dobrym dla nas kierunku.

Powtórzyłam znowu garść oczywistości. Traktuję to jak sprzątanie. Po prostu cyklicznie trzeba. Chyba że nam wszystkim nie przeszkadza lepka warstewka na wszystkim dookoła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz