wtorek, 26 maja 2015

Agnieszka, córka Jolanty, wnuczka Danuty i wnuczka Marii*

Kobieca genealogia jest tyleż ważna, co zapomniana. Ginie w mrokach dziejów. Matki noszą nazwiska naszych ojców (najczęściej), my będziemy nosić nazwiska naszych mężów (a jak dobrze pójdzie, może niektóre z nas będą nosić nazwiska swoich żon; albo udzielą swoich nazwisk swoim żonom; albo jakoś inaczej to sobie zorganizują w USC). Nawet te z nas, które zdecydują się dokleić nazwiska swoich mężów do swoich nazwisk panieńskich, będą nosić dwa nazwiska: ojca i męża. W formularzach najczęściej wystarczy imię ojca. Imię matki opcjonalnie. Genealogia matek zaciera się w coraz bardziej rozrośniętych drzewach rodowych. Stąd mój tytułowy gest, powtórzony po Jolancie, córce Ireny, wnuczce Bronisławy, prawnuczce Ludwiki (Brach-Czaina, "Błony umysłu"). A dziś to temat nieprzypadkowy, bo mamy Dzień Matki.

Mam to niebywałe szczęście, że mam cudowną matkę. I nie piszę tego tylko dlatego, że "26.05 po prostu wypada dobrze o matce". Moja matka jest świetną matką. Prawdopodobnie jest najlepszą matką w historii macierzyństwa. A z pewnością zawsze starała się być. Mam z mamą świetne relacje. Dzwonię do niej średnio co drugi dzień, choć widzimy się często i mieszkamy w tym samym mieście. Opowiadam jej o wszystkim. O moich studentach, o moich nagłych olśnieniach i zamroczeniach, lękach i porażkach, sukcesach i kocie. I koniu. I praniu i sprzątaniu. I o tym, jakie buty sobie kupiłam. Co wczoraj robiłam i co będę robić jutro. I ona mi opowiada o tym samym. A potem przyjeżdżam i przy herbacie w kuchni dostaję chrypki od gadania. Dużo się śmiejemy. Mamy podobne poczucie humoru. I wiem, że taka relacja to skarb. Z reguły nie rozmawiamy o niczym ważnym, o niczym przełomowym, ani o niczym epokowym. Ale czy codzienność nie jest przypadkiem ważniejsza od przełomów? Codzienność przydarza nam się znacznie częściej, niż epokowe wydarzenia. A to codzienność buduje relacje. I dlatego jest ważniejsza, niż kwiaty i czekoladki raz do roku.

Dzisiaj było słodko. Zabrałyśmy mamę (ja i Siostra Ma Anna) do Miss Cupcake, gdzie jadłyśmy babeczki z kremem i ciasto marchewkowe. I dałyśmy mamie prezent i bardzo zmoknięty bukiecik konwalii. Gadałyśmy znowu o wszystkim i o niczym i wymieniałyśmy się talerzykami ze słodkościami. Tradycja zabierania mamy do kawiarni w Dzień Matki narodziła się z mojej inspiracji, kiedy byłam w klasie maturalnej. Postanowiłam sprzedać zbędne już podręczniki, żeby za uzyskane w ten sposób pieniądze zaprosić mamę do herbaciarni Fanaberia. Pamiętam, że niemiłosiernie obtarłam sobie stopy w turkusowych sandałkach na korkowej koturnie (w liceum miałam jeszcze niepoważne ciągoty do obcasów i butów na koturnie, z których studia skutecznie i trwale mnie wyleczyły). A skoro przed Dniem Matki biegałam z podręcznikami po mieście w sandałkach (anno Domini 2009), to coś jest nie tak z pogodą w tym roku.

A że nie byłabym sobą, gdybym nie sprzedała Państwu trochę "feministycznego ideolo", to w Dniu Matki chcę się odwołać do ciekawej książki Agnieszki Graff "Matka feministka" (Warszawa 2014) i przypomnieć conieco o matce i macierzyństwie codziennym, a nie takim od święta:

O co mi chodzi konkretnie z tym "upolitycznianiem macierzyństwa" i koniecznością zmiany? o to wszystko, co w polskiej rzeczywistości budzi rozgoryczenie, wściekłość, a często wręcz rozpacz matek, a nie znajduje żadnego oddźwięku w debacie publicznej. Z jednej strony mamy rodzinne "ideolo": wciąż słyszymy, że dla Polaków, a szczególnie Polek, najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie - jak wiadomo - najważniejsze jest dobro dziecka. Łączy się z tym podszyta pogardą litość dla bezdzietnych i czułostkowe idealizowanie macierzyństwa: kwiatuszki, laurki i piosenki dla mamy, co ma włosy jak atrament. A z drugiej strony jest praktyka kulturowa i społeczna, która z osoby opiekującej się małym dzieckiem - czyli de facto matki, bo aktywne ojcostwo jest u nas zjawiskiem marginalnym - czyni w Polsce pariasa.
Żyjemy w społeczeństwie, które nieustannie deklaruje szacunek dla rodziny i macierzyństwa - a zatem dla więzi pomiędzy matką a dzieckiem - ale jednocześnie organizuje ludziom życie zgodnie z indywidualistycznym założeniem, że jednostki są bytami odrębnymi, autonomicznymi i w pełni odpowiedzialnymi za siebie. Te byty mają zarabiać kasę, płacić podatki, odkładać na emerytury, oczywiście każdy na swoją. Im bardziej osobno, tym lepiej. (...) Poświęć się dziecku, karm piersią, pracuj na pełnym etacie, rozwijaj się, inwestuj w rozwój dziecka. A przede wszystkim: radź sobie sama i nie zawracaj nam głowy swoimi potrzebami. (s. 8-10)

Tyle Graff, mogłabym pół jej książki przepisać tutaj, zamiast tego - polecam lekturę, choć nie we wszystkich punktach mogę się z autorką zgodzić. A zwłaszcza przeczytać polecam "specom od polityki prorodzinnej" i urzędnikom miejskim - może z okazji Dnia Matki doczekamy się infrastruktury przyjaznej dla matek z wózkami (a że skorzystają na niej nie tylko matki z wózkami - ekstra!)? Skoro tak kochamy nasze mamy (a kolejki w kwiaciarniach wskazują, że kochamy, i to wszyscy - pani w średnim wieku, łysy pan bez szyi, czternastolatka w adidasach, pan z brzuszkiem itd.), to bądźmy solidarni z matkami. I pamiętajmy nie tylko o kwiatkach, ale o codzienności. Codzienności naszych prywatnych matek i wszystkich innych matek w tym kraju (a jak ogarniemy własne podwórko, to warto też pomyśleć o tych matkach bardziej globalnie; ale na spokojnie, metodą małych kroczków, nie ma co wymagać za wiele na raz).

* - mam dwie babcie ze strony mamy, Danutę i Marię, siostry; ale to już osobna, długa historia o macierzyństwie, odpowiedzialności i poświęceniu...

czwartek, 21 maja 2015

Na ratunek piękności w opresji, czyli kilka rzeczy, których część widzów nie rozumie w "Grze o tron"

Widzowie serialu "Gra o tron" oburzają się zakończeniem poprzedniego odcinka. Oburzają się, gdyż Sansa Stark, budząca wielką sympatię wśród publiczności, została zgwałcona w noc poślubną przez Ramsaya Boltona. A Theon Greyjoy, zwany także Fetorem, patrzył, płakał i nic nie zrobił. I jakże się to mogło stać?! Niesmaczne, brutalne, niepotrzebne, epatujące okrucieństwem, uprzedmiotawiające Sansę. A ja patrzę na te komentarze i zastanawiam się: ludzie, czy wyście widzieli poprzednie sezony, czy zaczęliście od tego odcinka?!

Jeśli ktoś zabrał się do oglądania serialu bez czytania książki (jak ja), to już w pierwszym sezonie mógł się zorientować, że mało co będzie przebiegać tu po myśli widza. I że będzie wiele okrucieństwa, intryg, mordów, przemocy, manipulacji. Dla porządku przypomnijmy: w pierwszym sezonie ginie najuczciwszy, najsympatyczniejszy i najbardziej prawy oraz mężny bohater, kochający mąż i ojciec, bohater wojenny, etc. Eddard Stark. Grany zresztą przez najbardziej rozpoznawalnego aktora z całej obsady, Seana Beana. Już na początku oczekiwania widza, że prawda, dobro oraz rozpoznawalna twarz zapewniająca oglądalność show zwyciężą podłych Lannisterów, zostają zawiedzione. Skowyt wilkora Lady, należącego do Sansy, któremu Eddard podrzyna gardło na rozkaz króla, zmasakrowany przez Ogara syn rzeźnika, Bran Stark wypchnięty przez okno, pogarda lady Catelyn wobec ze wszech miar sympatycznego bękarta Jona Snowa, budzący odrazę kazirodczy związek Cersei i Jaime'iego, pałacowe gierki - czy po tym wszystkim komuś mogło się wydawać, że to wszystko dobrze się skończy? Że Eddard ujawni pochodzenie królewicza Joffreya, który zamiast być synem Roberta, jest owocem kazirodczego związku królowej i jej brata, lud i cała szlachta pójdą za nim, w podzięce za uczciwość dadzą mu tron, którego ten zrzeknie się na rzecz prawowitego władcy (który, przy okazji, będzie piękny, mądry, dobry, uczciwy i sprawiedliwy, jak Aragorn w Gondorze)? I że Eddard Stark wróci do Winterfell, do stęsknionej i kochającej żony, Bran odzyska władzę w nogach, Jon zostanie włączony do herbu za zgodą lady Catelyn, Sansa poślubi przystojnego i w pełni jej oddanego lorda z odpowiednio uroczą posiadłością, a Arya zostanie szlachetną rycerką? Pewnie, że byśmy tak chcieli. Bo Starkowie na ogół budzą sympatię. Ale już po pierwszych kilku odcinkach można się zorientować, że tak nie będzie. I dlatego właśnie oglądamy ten serial: bo zamiast znanego nam skądinąd schematu "dobro i prawda zawsze zwycięża" dostajemy krwawą sieczkę, w której nasi ulubieni bohaterowie albo giną, albo przydarzają im się koszmarne rzeczy.

Poza tym bohaterowie serialu nie są czarno-biali. Podział na złych i dobrych nie jest oczywisty, postaci ewoluują. Kto w pierwszym sezonie lubił Jaime'iego Lannistera? Nikt, podejrzewam. Postać zupełnie nie budziła sympatii. Sypia ze swoją siostrą, wypchnął Brana z okna wieży, jest pyszałkowatym bubkiem z dobrym nazwiskiem. Ale później? W trakcie jego podróży z Brienne? W niewoli u Boltonów? Po odcięciu ręki? Po powrocie do Królewskiej Przystani? I jak już go zaczęliśmy trochę lubić, bo wydawało nam się, że się zmienił, to on gwałci swoją siostrę przy zwłokach własnego syna. Ta-dam. No ale Cersei nie lubimy, więc może jej się należało. Trochę się widzowie pooburzali, że taki fajny Jaime był i znowu go zepsuli. A gwałt Khala Drogo na Daenerys (i żeby to jeden...)? No, też się specjalnie nie przejęliśmy, bo to był początek serialu, jeszcze się z Daenerys nie zżyliśmy, poza tym Khal Drogo jest nieziemsko przystojny. No i w końcu Daenerys przywiązała się i pokochała swojego męża, więc gwałt, który rozpoczął ich związek, jest niejako anulowany. I w końcu trzeci gwałt (piszę o gwałtach na pierwszoplanowych bohaterkach, oczywiście; inne, drugo-, trzecio- i szesnastoplanowe postaci są gwałcone regularnie, ale nikogo do tej pory to nie oburzało), Ramsay Bolton w noc poślubną gwałci Sansę Stark. I każe Greyjoyowi, który się z Sansą wychował, na to patrzeć. Nie widzimy samej sceny, widzimy krótko twarz Sansy, a potem widzimy tylko twarz zmuszonego do patrzenia Theona i słyszymy krzyki i płacz Sansy. Tylko czego właściwie, po tych pięciu sezonach, się spodziewaliśmy? Przecież wiadomo było, że Ramsay Bolton to sadystyczny psychopata (tortury i okaleczenie Theona, polowanie z psami na kobiety, które znudziły mu się jako kochanki, wreszcie, w ostatnich odcinkach widać, jak dwuznaczne jest położenie Myrandy, jego dotychczasowej kochanki, która zarazem chyba go kocha i boi się, że podzieli los poprzedniczek, rozszarpana żywcem przez myśliwskie ogary). Ramsay pokazał Sansie, co stało się z Theonem. Myranda wyraźnie powiedziała jej, jak kończą kobiety, które znudzą się Ramsayowi. Widzowie dali się zwieść uroczemu zachowaniu Ramsaya wobec Sansy przed małżeństwem? Serio? Nawet ona nie dała się zwieść i przeczuwała, w co się pakuje.

Zresztą stosunek do tych trzech gwałtów wskazuje na obłudę widzów (i nasze przyzwyczajenia narracyjne). Cersei nie lubimy, więc właściwie oburzenie dotyczyło tylko tego, że "ten miły facet, jakim stał się Jaime, nie mógłby zrobić czegoś takiego". Daenerys została zgwałcona zanim ją polubiliśmy, poza tym w końcu pokochała swojego oprawcę. Więc tamte gwałty nie spowodowały oburzenia fanów. Ale gwałt na niewinnej Sansie, która od początku serialu już wiele wycierpiała, tak. Bo ją lubimy, bo tam był Theon, czemu się nie broniła i czemu Theon nie zaatakował Ramsaya. Jest to bardzo proste do wyjaśnienia z kilku perspektyw (dobry tekst na ten temat jest tu: All (hopefully) of the bad arguments about rape on Game of Thrones debunked):

- świat przedstawiony w "Grze o tron" to świat osadzony w konwencji fantasy, ale oparty na quasi-średniowiecznym, feudalnym modelu społeczeństwa. W takim modelu kobiety są przedmiotami, które służą do zawierania sojuszy, nawiązywania kontaktów między rodami, są biernymi pionkami w rozgrywkach politycznych. Jeśli chcą osiągnąć silną pozycję społeczną i odgrywać rolę polityczną (vide Cersei), to muszą odpowiednio wyjść za mąż, pochodzić z odpowiednio bogatej rodziny i umiejętnie grać swoimi wdziękami, aby manipulować mężczyznami (vide Margery). Zarazem jednak twórcy serialu zadbali, aby kobiety nie były wyłącznie obiektami. A ściślej rzecz ujmując: chociaż struktura tego świata czyni je przedmiotami, to twórcy scenariusza z Geogrem R.R. Martinem na czele uczynili kobiety bohaterkami wielowymiarowymi, często silnymi i ambitnymi, dążącymi do własnych celów w świecie, w którym są wyłącznie obiektami. Aranżowane małżeństwa, czasem nawet kilkunastoletnich dziewczynek, mogą się skończyć różnie. Wielką miłością, jak między Catelyn a Eddardem, szacunkiem i pewnym rodzajem sympatii, jak między Tyrionem a Sansą albo, co najbardziej prawdopodobne, gwałtem w noc poślubną. Jak w przypadku Daenerys i Khala Drogo. Jak w przypadku Sansy i Ramsaya. I to powinno budzić sprzeciw, oburzenie i dyskomfort widza. Jak budzi, to dobrze, znaczy że poczyniliśmy pewne postępy od średniowiecza jako społeczeństwo. Więc czemu fala deklaracji bojkotu serialu nie przelała się przez Internet po gwałcie Khala Drogo na Daenerys...? "Gra o tron", choć to serial popularny, potrafi nam zadać bardzo niewygodne pytania o naszą własną kulturę.

- czemu Sansa się nie broniła i czemu Theon nic nie zrobił: z kilku prostych powodów. W świecie, w którym funkcjonują bohaterowie, żona po ślubie jest własnością męża. Więc nawet gdyby Sansa się wyrwała i uciekła, a po drodze zamordowała kilkunastu strażników gołymi rękoma, to ktoś w końcu zwróciłby ją mężowi. A ten raczej nie zrozumiałby swojego błędu i nie próbował przepraszać i zacząć od nowa, tym razem z poszanowaniem jej podmiotowości. To po pierwsze. Po drugie, Sansa wiedziała, że to się wydarzy. Czy tego chciała? Na pewno nie. Ale, zmanipulowana przez Baelisha, postanowiła wyjść za młodego Boltona, aby finalnie pomścić swoją pomordowaną rodzinę i odzyskać Winterfell. Sansa wiele przeszła, już wie, jak funkcjonuje świat, w którym przyszło jej żyć. Postanowiła przetrwać. Ze świadomością tego, co się wydarzy. Czy to czyni ją w jakiś sposób winną? Nie. Czemu Theon nic nie zrobił? Bo Bolton uczynił z niego wrak człowieka. Theon jest sterroryzowany. Wielokrotnie w serialu widzieliśmy, że tortury i okaleczenia uczyniły z niego absolutnie posłusznego, sterroryzowanego niewolnika Ramsaya, wiernego, bo przerażonego. Bolton nie tylko torturował go fizycznie. Dał mu złudną nadzieję na wyzwolenie i ucieczkę. Która skończyła się powrotem na miejsce kaźni. Od tej pory Theon nie próbuje uciekać. Kiedy Yara, jego siostra, próbowała go wyzwolić, bronił się i krzyczał, że jest wierny Ramsayowi i nie da się zabrać z zamku oprawcy. Jak taki człowiek miałby nagle rzucić się na swojego oprawcę? Jednakże niektórzy, w tym ja, upatrują w tej scenie szansę na odrodzenie się Theona Greyjoya w Fetorze. I na zmianę relacji Sansa - Theon.

- to było narracyjnie konieczne. Wiemy, że Ramsay to sadystyczny psychopata. Gdyby nagle przy Sansie zmienił się w czułego i troskliwego małżonka, który rozumie, co już wycierpiała jego świeżo zaślubiona (coś a la Tyrion), to byłoby to szalenie niewiarygodne psychologicznie. I jak na standardy okrucieństwa w tym serialu, twórcy pokazali tę scenę subtelnie. Straszne rzeczy dzieją się w "Grze o tron" od pięciu sezonów. Z reguły są szczegółowo i precyzyjnie pokazywane. A zdanie o tym, że wszędzie na świecie krzywdzi się niewinne dziewczynki (poza Dorne, to chyba najsympatyczniejsze z siedmiu królestw) padało kilkakrotnie w serialu z ust różnych bohaterów.

- jeśli ta scena wzbudziła w Tobie dyskomfort i oburzenie, to dobrze. O to chodziło. Znaczy, że masz jakieś uczucia i skala przemocy i okrucieństwa w tym serialu Cię nie impregnowała. A teraz pytanie: czemu wcześniejsze sceny okrucieństwa i przemocy, także seksualnej, nie wzbudziły Twojego oburzenia i dyskomfortu...?

Reasumując, "Gra o tron" na pewno nie jest widowiskiem dla wszystkich. Idzie pod prąd schematom narracyjnym, przyzwyczajeniom widza i konwencjom wszelkim. Jest przesycona okrucieństwem i często także golizną, co ma dawać efekt "realistyczności" i "prawdziwości". Jest to serial dla ludzi dorosłych. Przedstawia świat, gdzie słabsi i mniejszości mogą być dowolnie maltretowani. To nie jest dobry świat. Nie chcielibyśmy w nim żyć. Można po kilku odcinkach stwierdzić, że to jednak nie dla nas i oglądać seriale czy filmy, gdzie się takie rzeczy nie dzieją. Jest spory wybór, naprawdę. Tyle że magnetyczna siła "Gry o tron" polega właśnie na tym, że jest okrutna i akcja rozwija się wbrew konwencji "dobro zwycięża". Tu nie ma Łucji, która magicznym płynem wskrzesi wszystkich zabitych w bitwie. A siła sceny gwałtu na Sansie polega, paradoksalnie, na jej subtelności. Nie widzieliśmy aktorki nagiej (a wiele innych aktorek w tym serialu widzieliśmy). Nie widzieliśmy samego gwałtu. Widzieliśmy krótko twarz Sansy, a potem twarz Theona. I słyszeliśmy. Gdyby ta scena została nakręcona tak, jak zwykle kręcone są sceny przemocy w tym serialu, czyli pokazujące absolutnie WSZYSTKO, z pornograficznym wręcz zbliżeniem, to może by nas to nie ruszyło. Jak nie ruszała nas Daenerys gwałcona w namiocie Khala Drogo. Ale minimalistyczne środki zrobiły swoje, po tej scenie czuliśmy się źle. Pojawiały się głosy, że gwałt nie powinien w ogóle być pokazywany w tym serialu. Jestem za tym, żeby gwałt w ogóle nie występował, ani w serialu, ani, przede wszystkim, poza nim. Ale występuje. Na masową skalę. Dokładnie jak w "Grze o tron". Tyle że podobnie jak w przypadku serialu, tak i w życiu pozaserialowym, wolimy tego nie widzieć.

poniedziałek, 11 maja 2015

Nieplanowana przerwa w nadawaniu

Za nieplanowaną przerwę w nadawaniu przepraszam. Nie nadążam za własnym życiem, odjeżdża mi ono z peronu, a ja nawet nie mam czasu mu pomachać chusteczką na do widzenia. Jakoś nagle zrobiło się milion rzeczy do zrobienia. Choć, gdyby spojrzeć na to z boku, nie zajmuję się niczym, czym nie zwykłyby zajmować się panienki z tzw. dobrych domów pod koniec XIX i na początku XX wieku. Czytuję powieści i poezyje, jeżdżę na konne spacery i mam lekcje francuskiego. Gdybym z ulgą nie porzuciła fortepianu pod koniec podstawówki i gdyby papa abonował mi francuskie pisma dla panien, byłabym niemalże Marią Pawlikowską-Jasnorzewską (może porzuciłam pisanie o niej rozprawy przez nieuświadomione podobieństwo...? ja też jestem w stanie pochłonąć miskę bobu w samotności w trakcie jednego posiedzenia z książką). Tyle że czytywanie powieści i poezyj to mój słabo płatny "zawód" (głównie miłosny; patrz też: R. Barthes: "Przyjemność tekstu"), konne spacery to wyciskanie siódmych potów z siebie i mało urodziwego kucyka (ostatnio pod okiem nowych trenerów, w nowym miejscu i kucykiem dzielę się z małą J., która stawia pierwsze kroki w jeździectwie, zakochała się w niezbyt przepastnych oczach Patafiana i plecie mu warkocze na grzywie i ogonie), a lekcje francuskiego mam nie z guwernantką, z mme G., która wyznaje zasadę bezlitosnego ciśnięcia grupy ku chwale międzynarodowej frankofonii. Za co, oczywiście, jestem jej wdzięczna.

A jak już jestem przy niedzisiejszym pięknoduchostwie i pozuję przed Czytelnikami na nową Lilkę, to podzielę się cytatem z podobnie nieco niedzisiejszego, ale jakże uroczego i czarującego prozaika, do którego mam nieskrywaną słabość. Jacek Dehnel po prostu mi się nie nudzi. A jego felietony trafiają w moje poczucie humoru i przypominając sobie na zajęcia ze studentami jego teksty o neteraturze, przejrzałam z rozpędu po raz nie wiem który całego "Młodszego księgowego". Charakterystykę środowiska literackiego Dehnel robi tyleż złośliwą, co bliską niejako prawdy:

Urażony twórca jest jak zraniony słoń: dekadę będzie cierpiał w milczeniu, co najwyżej wyżali się kumplom po piórze nad piwem w czasie jakiegoś pisarskiego festiwalu - ale przyjdzie ten czas, oj, przyjdzie, kiedy będzie miał okazję odkuć się na przeciwniku... i oj, odkuje się!
Stąd te wieloletnie vendetty, zwarcia całych stronnictw, prawdziwe literackie ustawki na łamach pism; redaktor Pytlasiński zjeżdża doktorowi Pituszkiewiczowi jego powieść w "Pypciu Prozy", w następnym miesiącu w dziale recenzji "Pępucha Ducha" dr Pituszkiewicz wykpiwa eseje red. Pytlasińskiego. Albo subtelniej: Pytlasiński zjeżdża wiersze Aldony Pipkiewicz, o której wszyscy wiedzą, że jest kochanką Pituszkiewicza, za co Pituszkiewicz namawia Gerwazego Pupawę, żeby objechał Pikne poszwędy Stasia Polipa, lansowanego umiejętnie przez Pytlasińskiego.

J. Dehnel: Prawdziwa cnota: krytyk się boi. W: Tegoż: Młodszy księgowy. O książkach, pisaniu i czytaniu. Warszawa 2013, s. 14. Polecam całość.

No i czyż nie jest cudowne? Jak się Państwu nie podoba, to Państwo nie czują klimatu. A ja jestem psychofanką Jacka Dehnela, co objawiłam bezpośrednio zainteresowanemu, podsuwając mu książkę do podpisu. I informując go, że to ja maile pisałam, licencjat o twórczości popełniłam, a nazajutrz spotkanie z PT autorem w kawiarni w Katowicach poprowadzę. Zawzięty psychofan to jednak psychofan.

Jeśli chodzi o wybory prezydenckie, to spełniłam obywatelski obowiązek i choć miałam szczery zamiar głosować na jedyną słuszną kandydatkę, to jest na Sarnę z Krzesłem na Głowie (In sarna we trust!), to jednak stojąc nad tym smutnym karteluchem, na którym były same smutne nazwiska smutnych panów i jednej pani pozbawionej emocji, która jednak ma dość falliczne nazwisko, zebrała się we mnie powaga przodków, krew za demokrację przelana nie po to, żebym ja głosowała na zwierzęta z przedmiotami na głowach (choć w roli prezydenta Polski wyględna sarna sprawdziłaby się tak samo, jeśli nie lepiej, od niegdyś wąsatego, a teraz gładko ogolonego myśliwego, który do takich saren zwykł mierzyć z dwururki) i skreśliłam nazwisko jednego z kandydatów bez przekonania. A raczej z głębokim przekonaniem, że nie jest to dobry wybór.

Studenci to jednak są zielone świnie (parafrazuję Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, a raczej jedną z bohaterek Teatrzyku "Zielona Gęś", Hermenegildę Kociubińską, która tym mianem określiła wszelkich samców). Nie przeczytali mi, ani jeden, ani jedna, Absolutnej amnezji. I jeszcze mi mówią, że to dlatego, że licencjaty pisali. Wszyscy. Dwadzieścia kilka osób poczuło wenę akurat w ubiegłym tygodniu i nic, tylko 24/7 trzaskali prace dyplomowe jak dzicy. A ja specjalnie dla nich koszulkę tematyczną z de Beauvoir założyłam, no.

Wybaczcie ten notatkowo-szczątkowo-nieuczesany fragment dywagacji swobodnych, ale z pisania to ostatnio moją najdłuższą formą był sms. Następnym razem (co nastąpi niebawem) napiszę coś bardziej składnego, spójniejszego tematycznie i rozgarniętego. Jak dogonię ten pociąg z pierwszego akapitu. Mamo, tato, jestem w pralce.