poniedziałek, 27 stycznia 2014

Sztuka szczęścia, czyli pochwała przyjemności wstydliwych

Siadam przed komputerem, w tle odpalam "Felicitę". Tak, kiczowatą piosenkę po włosku, gdzie pan ma tragiczną fryzurę i jeszcze gorsze okulary, biały garnitur i czerwoną koszulę, a pani, śliczna swoją drogą, sukienkę pt. "ore, ore, szabadabada amore" (czyli styl romski okazały). Koszmar, od którego bolą zęby. Ale ta piosenka mnie bawi. Weselej mi od niej. Nie dlatego, że mogę się poczuć lepiej, jako odbiorca wyższej kultury, a z nią razem - ambitniejszej muzyki. Po prostu mi weselej, kojarzy mi się z wakacjami, uszczęśliwia mnie. Lubię też przeglądać Pudelka, lubię chodzić do kina na filmy "popcornowe" (w mojej prywatnej typologii filmów dzielą się one na dwa zasadnicze rodzaje - popcornowe i niepopcornowe; na pierwsze wypada iść do multipleksu, kupić wiadro paszy popcornowej i wannę coca-coli, nie uruchamiać żadnej filokulturopsychonarzędziowni i śledzić fabułę dla samej fabuły oraz przyjemności ciamkania pastewnej przekąski, na drugie z kolei idzie się najlepiej do kina studyjnego, jeśli to "Rialto", to ewentualnie zamawia kawę albo lampkę wina i uruchamia całą filokulturopsychonarzędziownię i obcuje się ze sztuką), lubię kiczowate piosenki, najlepiej z lat '80, śmiałam się przy czytaniu Grocholi (zamiast po filologicznemu niesmaczyć się na brak zdań złożonych), lubię przeglądać portale dla kobiet, bo co drugi nagłówek nadaje się na skrzydlate słowa ("Co wolą mężczyźni - seks czy schabowego?" jest na szczycie mojej prywatnej toplisty). Więcej grzechów nie pamiętam, żadnego nie żałuję.

Może to rodzaj odskoczni, no bo ileż można przebywać na diapazonie. Wysokim. Niestety, nie jestem w stanie czytać wyłącznie krytycznych wydań z BN oraz klasyki XIX wieku (literaturę współczesną pominę, bo ta za często balansuje na granicy popkultury, a przez to podejrzana jest) oraz Derridy na przemian z Nietzschem i z powrotem. A potem jeszcze obejrzeć, dajmy na to, Bergmana. I chodzić wyprostowana. Nie wyobrażam sobie, mówiąc absolutnie szczerze, ograniczania się tylko do jednej sfery. Albo, jak pisze Inga Iwasiów, "język wysokiej filologii", albo popcorn i "Felicita". Jasne, że po prawie 5. latach studiów moje słuchanie "Felicity" czy oglądanie jakiegoś hollywoodzkiego hitu jest trochę inne. Trochę na prawach obserwatora, trochę jak przybysz z zewnątrz. Bo tego wszystkiego, co przeczytałam i przetrawiałam nie da się wyłączyć, ot tak, zapchać popcornem i już. Wiem o tym, zdaję sobie sprawę, moje obcowanie z kulturą popularną już zawsze będzie skażone dyplomem magistra filologii, który, jak sądzę, za kilka miesięcy będę miała. Jasne, że obecnie uniwersytet romansuje z kulturą popularną - zajęcia się z tego prowadzi, takie ogólne, dla filologów szczególne, z romansu albo kryminału. Ale mam wrażenie, że podchodzi się do nich jak do jeża. Trochę jak do wstydliwej sprawy, choć są na uniwersytetach i wyspecjalizowani badacze, i fascynaci. No, tak, jest Grochola, ludzie czytają, ale lepiej, drogie dzieci, wypożyczcie sobie Parnickiego.

Ostatnio rozgorzała dyskusja o literaturze popularnej. Kalicińska marudziła, Karpowicz smagał biczem ironii i sarkazmu, Malanowska broniła, kolektyw pisarzy i okołopisarzy wystosował manifest do "Wyborczej", Dunin w "Krytyce Politycznej" dorzuciła swoje. Bo kulturę wieszczów mamy, a porządnego rzemiosła w obrębie literatury popularnej się nie ceni. Cóż, i tak, i nie. Zawsze się znajdą "kulturalni filolodzy z Krakowa" (nie chodzi mi o wymienianie ich z imienia i nazwiska albo sugerowanie, o kogo konkretnie mi chodzi i niekoniecznie o krakusów; to ogólna kategoria ludzi), którzy wyłącznie i tylko sztukę i kulturę wysoką swą uwagą zaszczycają. Ale obecnie granice są rozmyte. Sama literatura popularna nie jest jednolita - da się ją skalować, są pociągowe gnioty, w których warsztatu porządnego czytelnik nie uświadczy, są też fabuły sprawnie skonstruowane i dobrze napisane, są i takie balansujące na granicy i takie, które granice te przekraczają w te i wewte. I żadna to nowość. Są też zwykli grafomanii. Myślę, że podobnie jest w innych dziedzinach sztuki. A skoro już brodzimy w magmie, to czemu cokolwiek miałoby być wstydliwe? Nie twierdzę, że "o nic nie chodzi, wszystko uchodzi", ale jestem absolutnie przekonana, że istnieje obecnie coś takiego, jak kanon kultury popularnej albo chociaż jego cień. I tak na przykład nie bardzo wypada nie znać "Gwiezdnych wojen" albo piosenek Abby. Nie jestem w stanie ułożyć takiego kanonu i bronić go jak niepodległości, ale przeczuwam, że on jest. Dlatego czuję się po wielokroć usprawiedliwiona, że pląsam do "Felicity", co też wszystkim gorąco polecam. Kicz jest po prostu sztuką szczęścia...

niedziela, 19 stycznia 2014

Sartor resartus, czyli rzecz o przyodziewku

Dla kogo tytuł brzmi dziwnie, niech wygoogla "Sartor Resartus" Carlyle'a, można nawet za darmo ściągnąć polskie tłumaczenie, polecam (tak, tak, marny intelektualny snobizm, wiem). Dzisiaj będę pisać o ubraniach, bo nikt mi nie powie, że ubrania nie są ważne. Nie, nie jestem feszynistką ani szafiarką, w kwestii mody jestem zupełną ignorantką. Ale upierać się będę przy tym, że ubrania są ważne. Jeśli nie szafiarka, nie znawczyni mody, to jako kto się wypowiadam? Jako seminarzystka autorki książki "Ciało, ubranie, pożądanie...", na przykład, jeśli to wystarczająca kwalifikacja. I osoba, która wiele dziwnych rzeczy już nosiła.

W okresie nastoletniej burzy i naporu bardzo chciałam być oryginalna i jedyna w swoim rodzaju, w związku z czym z uporem godnym lepszej sprawy walczyłam o wizualną przynależność do subkultury. A raczej kilku subkultur w ciągu. Przeszłam przez etap metalowy, gotycki, punk, grunge i okresy przejściowe, które charakteryzowały się rozkosznym eklektyzmem. Czytałam też książki, których nie pozwoliłabym czytać swojej 14-letniej córce, snobując się na intelektualistkę (to ostatnie robię akurat nadal, a okulary tylko w tym pomagają). Generalnie robiłam WSZYSTKO, absolutnie WSZYSTKO, aby zostać w opinii publicznej rarogiem. Bez przesadnej skromności mogę stwierdzić, że czasami odnosiłam na tym polu drobne sukcesy. Nosiłam glany własnoręcznie korektorem do długopisów wymalowane w kwiatki. Siateczkowe rękawiczki po łokcie, ale za to bez palców. Bluzki z rękawami o kroju "motylem jestem". I bandamki na głowie zawiązane "na pirata". Przeszłam też przez etap ciuchów "unisex", który skończył się tym, że ktoś na ulicy wydzierał się za mną "MAREK, MAREK, no czekaj!", a kiedy się odwróciłam, ten ktoś w ciężkim szoku zaklął siarczyście (nie, raczej nie "ech, do czorta!") i ogłosił "ta laska to nie Marek". No, świetnie, stwierdzono publicznie moją tożsamość płciową i zarazem nietożsamość z niejakim Markiem. Nieźle. Ale po okresie burzliwego dorastania, czyli gdzieś pod koniec gimnazjum lub na początku liceum, moja potrzeba wizualnego szokowania otoczenia zaniknęła. W liceum ubierałam się zupełnie normalnie, pomijając może intensywny okres francuski, kiedy ścięłam włosy na równi z brodą i miałam grzywkę, robiłam wywinięte kreski eyelinerem i malowałam usta na czerwono, zakupiłam beret baskijski i nosiłam czarny płaszczyk, ołówkową spódnicę i buty na obcasach. Krótki był to okres i mało naporowy (czyli jak francuski ruch oporu, dokładnie o ten efekt chodziło). Potem nadszedł najkoszmarniejszy okres w mojej garderobie, czyli "taka jestem dorosła" i styl prowincjonalnej polonistki tuż przed 40. rokiem życia (z całym szacunkiem do polonistek pracujących poza metropoliami, no ale kaman, dziewczyny, bluzki typu golf nikomu nie służą!). Koszmar i dramat w trzech aktach wierszem wolnym. Nikomu nie polecam. Ocknęłam się, przyjrzałam się sobie w lustrze i doszłam do wniosku, że brakuje mi tylko męża na urzędniczym stanowisku, niewielkiego mieszkania i niesfornych dzieci, żeby w pełni skomponować się z moim wizerunkiem (w wersji hard: jednego prozacu dziennie i bycia niespełnioną poetką). Od tamtej pory więcej myślę przy kupowaniu i staram się panować nad tym, jak wyglądam. Tak, ciuchy są bardzo istotne, kto nie wierzy, ten powinien przeczytać "Małą historię dandyzmu" Okulicz-Kozaryna.

No ale teraz to już bez przesady. Byłam święcie przekonana, że wyglądam tak o. Może większość dziewczyn ma długie włosy, ale dużo ma też krótkie i żadna to rzadkość spotkać krótko przystrzyżoną niewiastkę na ulicy. Ubrania mam głównie z H&Mu, a każdy przyznać musi, że niszowa i trudno dostępna marka to to nie jest. Czyli ogólnie byłam przekonana, że raczej nie jestem szczególnie się wyróżniająca. Byłam. Od gimnazjum nie słyszałam żadnych kretyńskich komentarzy na temat swojego wyglądu. Toteż, opierając się na wszechmocnej dedukcji, doszłam do wniosku, że w żadnym wypadku nie wyglądam szokująco i tak jest dobrze. Nie wyglądam jak polonistka w średnim wieku ani jak raróg. Ale jednak. Wczoraj w przyjemnej, acz w godzinach szczytu bardzo głośnej knajpie na Mariackiej, kiedy przeciskałam się od toalety do pozostawionych w palarni Narzeczonego, S. i M., owinięta w sweter męski narzeczeński rozmiar M (mnie do połowy uda, jak nie prawie do kolana), usłyszałam nad swoją głową (często słyszę coś, co mnie dotyczy, nad moją głową, w sensie dosłownym i metaforycznym, ale to właśnie spotyka niewielkie kobiety): "Ej, czemu laski się obcinają tak krótko? I noszą takie bezkształtne swetry? Beznadzieja!". W pierwszej chwili pomyślałam, że chodzi o kogoś innego - zawsze z tyłu głowy mam Sinead O'Connor - ona to ma krótkie włosy! Ale żadnej dziewoi przyciętej tuż przy skórze nie zarejestrowałam. Więc chyba o mnie szło. Oczywiście nie przyszło mi do głowy odwrócić się i spojrzeć temu znanemu specjaliście od kobiecego fryzjerstwa w oczy. Skuliłam się bardziej, ciaśniej owinęłam narzeczeńskim swetrem i podreptałam tam, gdzie moje miejsce, czyli w okolice bujnej grzywy Narzeczonego. Ale przykro mi się zrobiło, nie powiem. Oczywiście kilka genialnych, celnych ripost przyszło mi do głowy po 15 minutach. Najgorsze uczucie na świecie: spóźniona cięta riposta (choć zawsze można jak Wujek Cięta Riposta kazać komuś oddalić się niezwłocznie w słowach niewybrednych). I jak na początku ciuchowego wywodu odwołałam się do literatury, tak i na końcu się odwołam - pozostaje mi "Na krótko" Ingi Iwasiów. I w rozpaczy będę przeżywać wszystkie swoje spóźnione cięte riposty. Bo przecież fryzurę mam super, tylko z refleksem nie nadążam.


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Topika, topika, czyli o dzieciństwie i dorosłości

Będzie bardzo sentymentalnie i będą obrazki rodzajowe. Osiemnaste urodziny mojej siostry uświadomiły mi, że jestem starym człowiekiem, a w każdym razie już na pewno nie tak młodym, jak do tej pory myślałam i za kogo się miałam. Może nie zauważyłam, że jestem dorosła, bo nigdy nie urosłam. 158 cm nie sprawia, że traktują cię poważnie. Sprawia za to, że można kupić legginsy w Zarze, ocenione jako dobre na 13-latkę. Więc jak mam czuć się jak dorosły człowiek, skoro mam ubrania z dziecięcej Zary, jeżdżę ciągle w siodle juniorskim i do tego na kucu (dorośli ludzie jeżdżą na dużych koniach, dzieci na kucach; wniosek - byłam dorosła między pierwszą a trzecią klasą liceum), podobają mi się kolczyki z psami z "Zakochanego Kundla" i mam skarpety w Hello Kitty (trzy pary). O czapkach z uszkami (trzy różne zwierzątka!) z litości nie wspominajmy. Moja siostra nie ma takich rzeczy, ma za to buty na obcasach (irracjonalnie wysokich). Po prostu postarzała się szybciej. Chociaż to ja potakiwałam gorliwie matce, że Anka powinna się cieplej ubrać, a nie latać w mini w styczniu. Nawet tak ciepłym styczniu. Mentalnie mam zarazem lat 12 i 60.

Stało się, jestem wbrew własnemu poczuciu, człowiekiem dorosłym i nadal dziwi mnie, jak to się stało. W przerwie od blogowania chyba. Czyli między początkiem liceum a końcówką studiów. A przecież jeszcze niedawno radośnie hasałam po pastwisku w Orzelcu Dużym w dziurawych w kilkunastu miejscach dżinsach i biłam się z Rudym (raz on podbite oko, raz ja twarzą w końskiej kupie, raz on z moją szczęką odciśniętą na przedramieniu, raz ja goniona batem do powożenia przez ujeżdżalnię), a w środku nocy jedliśmy ciasto drożdżowe zapijane mlekiem (babcia napiekła ciasta żeby "zapchać dzieci bezwysiłkowo o każdej porze dnia i nocy"). A teraz ja kończę studia, a Rudy objechał niedawno świat. Stopem. I pocztówki wysłał, z Malezji i Pekinu, z pozdrowieniami napisanymi tym samym koślawym pismem, co dedykacja na biografii Kurta Cobaina, którą dostałam od niego na Mikołaja w gimnazjum. Czyli ja jestem do potęgi stara i osiada mi na grubych swetrach i coraz grubszych okularach kurz biblioteczny, a w tym czasie Rudy nie jest taki stary, choć o 12 dni starszy, tylko korzysta z młodości, świat zwiedza kosztem maksymalnie zminimalizowanym i leczy bananami rozstrój żołądka w Indiach. A przecież nie tak dawno Rudy uczył moją siostrę jeździć na rowerze. Teraz ona chodzi na kurs prawa jazdy. I to dobra pointa w rozważaniach o mobilności.

Po przyjaciołach z dzieciństwa najlepiej widać, jak się zmieniliśmy. Choć Kaśka to akurat niewiele się zmieniła. Tyle, że jej przybyły tatuaże, których wcześniej nie miała. No ale teraz jest modelką, jak popatrzę na jej zdjęcia, to przez tydzień mam depresję i ścisłą dietę oraz zakładam fundusz na rzecz operacji plastycznych. A potem widzę kremówkę i mam w nosie dietę, operację i figurę Kaśki. Kaśka jest litościwa i kiedy w końcu się spotykamy, zawsze obdarzy mnie jakimś komplementem. A resztę towarzystwa obdarzy jakąś żenującą historyjką z naszego dzieciństwa. Tych akurat mamy sporo. Na przykład o zielonej szkole, jak mnie chwyciła tęsknota za domem i ryczałam tak, że cały ośrodek słyszał i próbowała pocieszyć mnie nielubiana specjalnie koleżanka. Która namolna była, a ja jakoś nie umiałam jej powiedzieć, żeby sobie poszła. Kaśka umiała. Podeszła do mnie, objęła mnie ramieniem, wrogo spojrzała na namolną i powiedziała: "Idź sobie, jesteś głupia i brzydka i to przez ciebie Musia płacze".

Nie trzeba szukać tak daleko w dzieciństwie, żeby zobaczyć, że mimo wszystko robimy się dorośli. Myślę o grupie teatralnej z liceum, która jest dla mnie punktem odniesienia. Spotkaliśmy się nie tak dawno - W., po wielu przebojach ze studium wokalno-baletowym i szkołą aktorską, studiuje obecnie medycynę i chce być psychiatrą. Opowiada, że był na moim wydziale na konferencji o szaleństwie, żeby nie utracić łączności z humanistyką, a jednak pozostać w swoim obszarze. Był przerażony i pytał, czy ja już jestem na tym etapie, że analizuję z poziomu meta. Obawiam się, że jestem. A przynajmniej bywam na tym poziomie. W. 2. studiuje bezpieczeństwo narodowe i wyjeżdża na dziwne szkolenie do USA. Będzie agentem, na bank. Podwójnym, potrójnym, ilukrotnym chcecie. D. skończyła studia w Londynie i pracuje tam w banku. M. i O. skończyły szkołę aktorską i dostały etaty w teatrze. Poważni ludzie.

Czyli zarazem jestem stara i niedojrzała. Czyli puella senex. Toposy są wiecznie żywe, od antyku do blogosfery. I wszyscy czujemy się bezpiecznie, upewnieni, że świat to continuum i w zasadzie nic się nie zmienia.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

W podziękowaniu za kampanię "antygenderową"

Wiem, że już nikt nie może o tym słuchać ani czytać (poza grupkami zapaleńców okopanych po dwóch stronach barykady, zawsze gotowych do obrzucenia ciężką amunicją przeciwnika), ja już kilkanaście razy deklarowałam, że nie będę się tym zajmować, czytać, denerwować się i zżymać, tylko w spokoju ducha i umysłu robić swoje. Dlatego nie będę kolejny razy tłumaczyć co to jest gender (i dlaczego to nie jest ideologia i że nie istnieją "genderyści" i "genderyzm"), bo kto chciał, to już wie. A kto nie chce wiedzieć, temu moje pisanie nie pomoże (ani pisanie Joanny Bator, Agnieszki Graff, Ingi Iwasiów czy pełnomocniczki ds. równości; jeśli ich pisanie nie pomaga, to jakże mogłoby pomóc moje, nie poparte autorytetem badaczki ani rozpoznawalnością?). Nie będę też analizować tej całej jatki dookoła, bo szkoda na to siły i energii. Chciałabym jednak geniuszowi, który kampanię "antygenderową" zaprojektował i nagłośnił, serdecznie podziękować. Tak, podziękować. Z całego serca. Gdyż dzięki tej osobie właśnie mój Tata-Sarmata stał się ekspertem od gender mainstreamingu.

Z wiedzą o gender w moim domu rodzinnym to było zabawnie. Ja sama dowiedziałam się o istnieniu takiego terminu i co on właściwie oznacza (oraz jak można go użyć do badania literatury, co robię we własnej pracy) na pierwszym roku studiów. Na zaliczenie zajęć z poetyki opisowej napisałam analizę i interpretację opowiadania Wojciecha Kuczoka pt. "Żebry Adama". Cały koncept opowiadania zasadza się na nieuświadomionym homoseksualizmie bohatera - narratora i jego spotkaniu z pięknym żebrakiem, które uaktywnia w nim to, co wcześniej wyparte. Tak w skrócie o to chodzi. I napisałam pracę nie używając terminu "gender" i "queer", odnosząc się do tego, co na I roku studiów kojarzyło mi się z homoseksualizmem w kulturze i sztuce - a wiele tego nie było, opierałam się na Gombrowiczu i Almodovarze, pisałam o przechodzeniu męskiego w kobiece i z powrotem w postaciach homoseksualistów. Teraz napisałabym pracę zupełnie inaczej. Szerzej, głębiej, bardziej teoretycznie, w ogóle nie tak. No, ale pierwszy rok to był, wtedy wiedziałam z grubsza, co to jest literatura. Teraz niezbyt, poza tym, że to jeż na autostradzie. Oddając mi pracę z oceną Pani Doktor dopisała w komentarzu, że ciekawie byłoby wykorzystać do interpretacji tego tekstu teorię gender i queer. Wróciłam do domu, pogooglałam, poczytałam w "Teoriach literatury XX wieku" i byłam wyposażona w bardzo ograniczoną, ale dość rzetelną wiedzę o zjawisku. Wraz z biegiem studiów moje zainteresowanie się rozwijało, czytałam sobie na ten temat, podobało mi się coraz bardziej - i w wymiarze teoretyczno-naukowym, i polityczno-praktycznym. I wydawało mi się to w mej słodkiej naiwności wiedzą powszechną (często tak mam, jeśli ja coś widziałam albo czytałam, to jestem święcie przekonana, że NA PEWNO Narzeczony też to zna i jestem zawsze w szoku, kiedy nie zna - "no przecież ja to znam!"), póki moja Matuś nie powiedziała: "A wiesz, muszę posprzątać, ugotować, zająć się domem, w końcu jestem kobietą" (w kontekście, że nie ma czasu na coś). Dialog wyglądał tak:

Ja: "No ale co z tego, że kobietą?"
Matuś: "No... to ja za dom odpowiadam, nie? Ja to muszę zrobić."
Ja: "A czy my mamy jakiś hormon albo chromosom za to odpowiadający?"
Matuś: "No... nie chyba... Ale..."
Ja: "Tobie się wydaje, że to z natury wynika?"
Matuś: "No chyba... Bo kobiety zawsze..."
Ja: "Mamo, to jest rola przypisana nam przez kulturę. I owszem, w naszej kulturze ma się dobrze. Ale to nie wynika z naszej biologii."
Matuś: "Nie?! Skąd ty to wiesz?!"
Ja: "No... Z uniwersytetu, głównie. Chyba."
Matuś: "CZEMU MI WCZEŚNIEJ NIE POWIEDZIAŁAŚ?! Ja tu siedzę w domu bez dostępu do życia intelektualnego, a ty się nie dzielisz takimi rewelacjami?! Proszę mnie od teraz na bieżąco informować o takich naukowych odkryciach, bo ja tu intelektualnie wiotczeję!"

I tak mama dowiedziała się o gender. Przyjęła do wiadomości. Tata był oporny - trudno się dziwić. Jak w mediach zaczęły się pierwsze doniesienia o gender (a Ociec kojarzy w przybliżeniu, co mnie interesuje i na jakim seminarium jestem), to zapytał się, co to właściwie jest ten gender. Przyjął do wiadomości. Nie drążył tematu. Jeszcze dwa miesiące temu był zszokowany tym, że Narzeczony myje podłogę w naszym mieszkaniu i zwracał mi uwagę, kiedy tenże Narzeczony miał niedokładnie wyprasowaną koszulę (że powinnam ogarnąć prasowanie męskiej koszuli i nie wypuszczać Narzeczonego tak z domu). Ale wraz z nakręcaniem się awantury tata zaczął drążyć temat. Czytać, myśleć i analizować. I kilka dni temu, co było dla mnie zupełnym zaskoczeniem, tata okazał się być ekspertem od gender mainstreamingu. I propagatorem. Mój tata! Tata-Sarmata! Co prawda zgolił jakieś pół roku temu wąsa, ale żeby takie zmiany od tego...? Kiedy w jego towarzystwie któryś z kolegów z pracy zaczął krytykować "ten dżender", tata się oburzył. I pojechał po personaliach - "Ja mam dwie córeczki, ty masz dwie córeczki, a tobie dopiero co urodziła się córeczka. Zastanówmy się, czego dla nich chcemy? Jakiego życia? Jakich możliwości? Żeby nam Opus Dei córki w domu zamknęło, do garów i rodzenia dzieci zagoniło? Ja się na to nie zgadzam. Ja chcę dla nich całego życia!" (no dobra, z tą Nałkowską to przegięłam, ale rozumiecie, wrażliwa polonistka, musiałam podkolorować...).

Dzisiaj pojechał w kodzie dowcipnym. Mamę złożyła choroba, tata ogarniał obiad dla całej rodziny. Nagotował mi łazanek jak na tydzień. Dla garnizonu. Dialog kuchenny:
Ja: "Tato, ale ja nie zjem tyle..."
Tata: "To ja tu cały dzień, przy garach, a ty nie chcesz jeść?!"
Ja: "To już wiesz, jak mama ma codziennie..."
Tata: "Ty mi tu z dżenderami nie wyjeżdżaj! A dobre chociaż łazaneczki?"

Także bardzo, bardzo, z całego serca dziękuję komuś, kto wymyślił walkę z "ideologią gender". DZIĘ-KU-JE-MY! I serdeczne pozdrowienia noworoczne dla tych okopanych po obu stronach.

sobota, 4 stycznia 2014

A jednak - zaczęło się

Zaczęło się. Jednak. Postanowiłam pisać bloga, znowu. Nie robiłam tego przez wiele lat, jakoś na początku liceum porzuciłam blogowanie (jak i pisanie papierowych pamiętników, których duże pudło przechowuję do dziś, czasami wyrywkowo odczytując ku uciesze własnej), gdyż stwierdziłam, że ludzkość niekoniecznie potrzebuje zapoznać się z moją opinią na każdy temat. Akurat przekonanie co do tego, że świat nie wyczekuje z napięciem na każde moje słowo żywię po dziś dzień, a mimo to zakładam bloga. Potrzeba pisania jest jednak silniejsza, a praca magisterska, prace zaliczeniowe, artykuliki i recenzje oraz statusy na Facebooku nie pozwalają mi się widocznie dostatecznie wyżyć na klawiaturze. Grafoman zawsze chce więcej - stąd blog.

Nazwa wzięła się od opinii Pewnego Profesora, wpisującego mi ocenę z egzaminu do indeksu. Przejrzał uzupełnione przeze mnie rubryczki i orzekł: "No ale pismo to ma pani nikczemne, kto by pomyślał...". Skoro mam nikczemne pismo, którego odczytanie wymaga użycia czegoś w rodzaju kamienia z Rosetty, pisanie ręcznych pamiętników dla potomności (albo dla krytyczek literackich, które chciałyby się zająć pisaniem kobiet do szuflady w XXI wieku) absolutnie odpada. No i papieru jednak szkoda. Papier cierpliwy, wszystko zniesie, ale Internet zniesie jeszcze więcej. Kto nie wierzy, niech poczyta forum internetowe. Dowolne.

Blog wygląda jak wygląda, jestem filolożką, a nie informatyczką z graficznym polotem i moja umiejętność tworzenia ogranicza się do tekstów pisanych, a nie szablonów blogowych. Choć zmian w wyglądzie nie wykluczam. Ale póki co będzie tak.

Tematyka też raczej będzie dowolna, to znaczy będę pisać o wszystkim, co mnie interesuje. Nie zakładam, że interesuje to szerokie rzesze odbiorców. Liczę się z tym, że moimi głównymi czytelnikami będą narzeczony i mama. Niestety, blog niesprofilowany tematycznie jest od razu na straconej pozycji. Współpracy z jakąś marką raczej nie nawiążę, gratisowych ubrań, kosmetyków i wczasów raczej nie otrzymam. Ani samochodu "do testów". A szkoda, zwłaszcza żal mi tych kosmetyków. Lubię szminki. Trudno, pisanie o życiu codziennym i własnych myślach nieuczesanych pozwoli mi się wykreować na zdystansowaną do konsumpcyjnego pędu intelektualistkę. Kreacja wszak jest najważniejsza - wie o tym każdy, kto lubi szminki. A ja zarazem przechodzę kolejne fazy wizerunkowe w cyklu pt. "Polskie Feministki". W liceum miałam fazę Kazimiery Szczuki, obecnie po kolejnej wizycie u fryzjera zauważyłam, że obcinam się i farbuję coraz bardziej "na Ingę Iwasiów". Cóż. Za jakiś czas będę pewnie dumnie obnosić na głowie pieczarkę a la Maria Janion. Z fazy upodabniania się do idolek chyba nie wyszłam.

Jako że to początek, stąd pierwsza notka jest niezborna i niespójna. Później będzie lepiej, obiecuję. I jako że to początek, wypada się przedstawić i powiedzieć o sobie parę słów. Jestem studentką, w tym roku kończę studia na filologii polskiej. Piszę pracę o prozie Doroty Masłowskiej z perspektywy genderowej. Lubię książki, lubię je czytać, mieć, kupować, wypożyczać, wąchać, analizować i interpretować, przyglądać się im krytycznie i bezkrytycznie. Chciałabym się zajmować literaturą zawodowo i uparcie do tego dążę. Mieszkam w Katowicach i jeśli konieczność życiowa mnie nie zmusi, wolałabym tego nie zmieniać. Resztę życia planuję spędzić z Narzeczonym, zapoznanym na zajęciach z literatury staropolskiej. Jak widać, potężna część mojego życia kręci się wokół uczelni, która organizuje mi je bardziej, niż jestem skłonna to zauważyć. Jeśli nie zajmuję się niczym związanym z literaturą bądź uczelnią, to najpewniej jestem w stajni, gdzie mieszka mój sympatyczny kuc o wdzięcznym imieniu Patafian. Przejmuję się światem dookoła. Czasami za bardzo. I może właśnie dlatego będę pisać bloga...?