poniedziałek, 27 stycznia 2014

Sztuka szczęścia, czyli pochwała przyjemności wstydliwych

Siadam przed komputerem, w tle odpalam "Felicitę". Tak, kiczowatą piosenkę po włosku, gdzie pan ma tragiczną fryzurę i jeszcze gorsze okulary, biały garnitur i czerwoną koszulę, a pani, śliczna swoją drogą, sukienkę pt. "ore, ore, szabadabada amore" (czyli styl romski okazały). Koszmar, od którego bolą zęby. Ale ta piosenka mnie bawi. Weselej mi od niej. Nie dlatego, że mogę się poczuć lepiej, jako odbiorca wyższej kultury, a z nią razem - ambitniejszej muzyki. Po prostu mi weselej, kojarzy mi się z wakacjami, uszczęśliwia mnie. Lubię też przeglądać Pudelka, lubię chodzić do kina na filmy "popcornowe" (w mojej prywatnej typologii filmów dzielą się one na dwa zasadnicze rodzaje - popcornowe i niepopcornowe; na pierwsze wypada iść do multipleksu, kupić wiadro paszy popcornowej i wannę coca-coli, nie uruchamiać żadnej filokulturopsychonarzędziowni i śledzić fabułę dla samej fabuły oraz przyjemności ciamkania pastewnej przekąski, na drugie z kolei idzie się najlepiej do kina studyjnego, jeśli to "Rialto", to ewentualnie zamawia kawę albo lampkę wina i uruchamia całą filokulturopsychonarzędziownię i obcuje się ze sztuką), lubię kiczowate piosenki, najlepiej z lat '80, śmiałam się przy czytaniu Grocholi (zamiast po filologicznemu niesmaczyć się na brak zdań złożonych), lubię przeglądać portale dla kobiet, bo co drugi nagłówek nadaje się na skrzydlate słowa ("Co wolą mężczyźni - seks czy schabowego?" jest na szczycie mojej prywatnej toplisty). Więcej grzechów nie pamiętam, żadnego nie żałuję.

Może to rodzaj odskoczni, no bo ileż można przebywać na diapazonie. Wysokim. Niestety, nie jestem w stanie czytać wyłącznie krytycznych wydań z BN oraz klasyki XIX wieku (literaturę współczesną pominę, bo ta za często balansuje na granicy popkultury, a przez to podejrzana jest) oraz Derridy na przemian z Nietzschem i z powrotem. A potem jeszcze obejrzeć, dajmy na to, Bergmana. I chodzić wyprostowana. Nie wyobrażam sobie, mówiąc absolutnie szczerze, ograniczania się tylko do jednej sfery. Albo, jak pisze Inga Iwasiów, "język wysokiej filologii", albo popcorn i "Felicita". Jasne, że po prawie 5. latach studiów moje słuchanie "Felicity" czy oglądanie jakiegoś hollywoodzkiego hitu jest trochę inne. Trochę na prawach obserwatora, trochę jak przybysz z zewnątrz. Bo tego wszystkiego, co przeczytałam i przetrawiałam nie da się wyłączyć, ot tak, zapchać popcornem i już. Wiem o tym, zdaję sobie sprawę, moje obcowanie z kulturą popularną już zawsze będzie skażone dyplomem magistra filologii, który, jak sądzę, za kilka miesięcy będę miała. Jasne, że obecnie uniwersytet romansuje z kulturą popularną - zajęcia się z tego prowadzi, takie ogólne, dla filologów szczególne, z romansu albo kryminału. Ale mam wrażenie, że podchodzi się do nich jak do jeża. Trochę jak do wstydliwej sprawy, choć są na uniwersytetach i wyspecjalizowani badacze, i fascynaci. No, tak, jest Grochola, ludzie czytają, ale lepiej, drogie dzieci, wypożyczcie sobie Parnickiego.

Ostatnio rozgorzała dyskusja o literaturze popularnej. Kalicińska marudziła, Karpowicz smagał biczem ironii i sarkazmu, Malanowska broniła, kolektyw pisarzy i okołopisarzy wystosował manifest do "Wyborczej", Dunin w "Krytyce Politycznej" dorzuciła swoje. Bo kulturę wieszczów mamy, a porządnego rzemiosła w obrębie literatury popularnej się nie ceni. Cóż, i tak, i nie. Zawsze się znajdą "kulturalni filolodzy z Krakowa" (nie chodzi mi o wymienianie ich z imienia i nazwiska albo sugerowanie, o kogo konkretnie mi chodzi i niekoniecznie o krakusów; to ogólna kategoria ludzi), którzy wyłącznie i tylko sztukę i kulturę wysoką swą uwagą zaszczycają. Ale obecnie granice są rozmyte. Sama literatura popularna nie jest jednolita - da się ją skalować, są pociągowe gnioty, w których warsztatu porządnego czytelnik nie uświadczy, są też fabuły sprawnie skonstruowane i dobrze napisane, są i takie balansujące na granicy i takie, które granice te przekraczają w te i wewte. I żadna to nowość. Są też zwykli grafomanii. Myślę, że podobnie jest w innych dziedzinach sztuki. A skoro już brodzimy w magmie, to czemu cokolwiek miałoby być wstydliwe? Nie twierdzę, że "o nic nie chodzi, wszystko uchodzi", ale jestem absolutnie przekonana, że istnieje obecnie coś takiego, jak kanon kultury popularnej albo chociaż jego cień. I tak na przykład nie bardzo wypada nie znać "Gwiezdnych wojen" albo piosenek Abby. Nie jestem w stanie ułożyć takiego kanonu i bronić go jak niepodległości, ale przeczuwam, że on jest. Dlatego czuję się po wielokroć usprawiedliwiona, że pląsam do "Felicity", co też wszystkim gorąco polecam. Kicz jest po prostu sztuką szczęścia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz