poniedziałek, 26 grudnia 2016

Z najlepszymi życzeniami dla pani w kapelutku

Dzisiaj przydarzyło mi się coś, co nie przydarzyło mi się odkąd skończyła się moja faza burzy i naporu, manifestująca się czarną odzieżą, oćwiekowaniem wszystkiego, co dało się oćwiekować i makijażem w stylu "robia na przodku". A to już było jakieś dziesięć lat temu, toteż odwykłam. Wychodzę sobie dzisiaj z mojego Pałacu Gomułkowskiego o godzinie 11:10 na świąteczny trening, próbując zamaskować fakt, że po takiej ilości jedzenia mogłabym się równie dobrze toczyć. Pogoda jak we wczesnym listopadzie, trochę mokro, trochę szaro, temperatura na plusie, ale jakaś taka niemiła wilgoć w powietrzu. Magia świąt uleciała razem z wonią kapusty kiszonej, która w wigilię niosła się po całej klatce schodowej. Idę dziarsko do samochodu. Na ulicy Jankego mija mnie starsza pani w typie eleganckim: fikuśny kapelutek z asymetrycznym rondem, ozdobiony tasiemką i filcowym fontaziem, płaszczyk buraczano-bordowy pod kolor kapelutka, rękawiczki takoż pod kolor, jak i szminka. Mała, czarna torebeczka i trzewiczki ze ściętym kwadratowo noskiem. No, wiadomo, pani jest elegancka. A ja idę młoda, genialna, bez buta w butonierce, ale w stroju stajennym. Na który, od góry patrząc, składają się same interesujące elementy odzieży, bo jak wspominałam, jeździectwo to sport elegancki, ale raczej od czasu do czasu. A więc zaczynam się od paskudnej, czarnej czapki z napisem "Barbie", którą kupiłam w rozpaczy w Wiedniu. Rozpacz polegała na tym, że był to wczesny kwiecień, moja siostra wyhaczyła tanie bilety Polskiego Busa i cała eskapada polegała na tym, że na noc jedziemy autobusem do Wiednia, spędzamy cały dzień w niegdysiejszej stolicy Cekanii i wsiadamy w powrotny o 20:00 i wracamy do Katowic. Plan był genialny. Tyle że trafiłyśmy na najprawdopodobniej najbardziej deszczowy dzień w historii Wiednia. I zimny. Nie byłam przygotowana na taki ziąb, buty mi przemokły, a uszy chciały odpaść. Toteż na pamiątkę z Wiednia kupiłam sobie czteropak skarpet z H&M, z czego jedne zmieniłam w pierwszej napotkanej toalecie w McCafe, magnes na lodówkę z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy oraz paskudną czapkę z napisem "Barbie" z Forever21. Bo to był, przypominam, kwiecień i oferta czapek w sieciówkach była wielce uboga i do wyboru miałam "Barbie" albo różową z cekinami, co wychodzi na jedno. Toteż "Barbie" została moją czapką stajenną. Dalej, kurtka, w której śmigałam przez całe liceum i początek studiów. Zaczęła wyglądać niewyjściowo, toteż po odpięciu kołnierza ze sztucznego futerka, doskonale nadała się jako kurtka do stajni. Już rudzieje na rękawach i przy zamku, ale przecież jeszcze jest dobra, zwłaszcza do jeżdżenia w warunkach błota po kolana. Moje kolana. Kiedy siedzę na koniu. Nieprzemakalne bryczesy w kolorze rozjechanego terenówką błota na przednówku doskonale komponują się z rudziejącą kurtką. Obuta jestem wielce szykownie w zimowe buty ZARA Kids sprzed 5 lat. Zaczęły się pruć po kilku latach wysługi, toteż... no, do stajni jeszcze się nadadzą przecież. I już czytelnik ma mój pełny portret psychologiczny: nie umiem wyrzucać rzeczy, a póki coś nie ma dziury na 3/4 swojej powierzchni, to "jeszcze się nadaje, do stajni się nadaje". Buty dodatkowo są na całej swojej powierzchni niemiłosiernie ubłocone, bo przecież wczoraj też było deszczowo, a ja też byłam w stajni (a mój koń brykał!*). No więc idę tak, młoda, genialna, ubrana może nie elegancko, ale z pewną swadą i mija mnie elegancka starsza pani w kapelutku pod kolor płaszcza. No i obcina mnie wzrokiem pełnym niedowierzania, szoku i pogardy, ze szczególnym okrucieństwem traktując spojrzeniem moje niemiłosiernie uwalone buty. A potem patrzy mi w twarz, chyba żeby sprawdzić, czy mi nie wstyd. Nie wstyd, na dodatek uśmiechnęłam się szeroko, bo mamy święta i trzeba być życzliwym dla bliźniego, nawet takiego w kapelutku. Tego było pani chyba już za wiele, bo oburzona przyśpieszyła kroku. Toteż chcę ją stąd serdecznie i świątecznie pozdrowić!

I dobrze, że nie widziała mnie po powrocie. Trening w błocie poskutkował wprowadzeniem do naszego repertuaru kontrgalopu oraz pewną fuzją, jaka zaszła między moim przyodziewkiem i podłożem. A pragnę podkreślić, że nie spadłam. Rozbryzg zrobił swoje.

Wesołych, kochani, i spędzajcie je tak, jak lubicie - czy to taplając się z kopytnym w błocie, czy spacerując w kapelutku. Ho, ho, ho!


* - Konie mają to do siebie, że czasem brykają. Zwłaszcza takie młode szczawie, jak mój Solek. Tyle że Solek nie brykał. Nigdy. Kiedy zaczęłam na nim jeździć i byłam w nim ciężko zakochana, w myślach nazywałam go Kelpie, jak klacz Ciri z sagi o wiedźminie, bo taki kary i futerko ma jak u kreta, no wypisz, wymaluj Kelpie! Szybko się jednak zorientowałam, że z Kelpie to on ma co najwyżej to krecie futerko, bo Kelpie była ścigła i niesłychanie skoczna oraz żwawa, a Sol ma temperament raczej kontemplacyjno-refleksyjny  i wiele o nim można powiedzieć, ale na pewno nie to, żeby był ścigły czy żwawy. Toteż zamiast nazywać go Kelpie, jak na pośmiewisko, choćby i w moich myślach, nazywam go, do tego całkiem na głos, Kluską. A z klusek, choć jest ślązakiem, nie przypomina kluski śląskiej, a najbardziej kluskę leniwą.

środa, 30 listopada 2016

Święta a sprawa polska

Bardzo lubię Święta. Dla mnie dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy jest absolutnie bezcelowa - wiadomo, że Święta Bożego Narodzenia, heloł. Nie chodzi mi tu o kwestie teologiczne, bo tu nie jestem absolutnie kompetentna. Po prostu gdybyśmy nie mieli jakichś Świąt pod koniec grudnia, to zaczęlibyśmy się mordować albo masowo skakać z 10. piętra wielkiej płyty albo oba naraz. Jest ciemno, zimno, kolejny kijowy rok dobiega końca, a nasze życie jawi się beznadziejne jak nigdy. Ponadto, na grudniowe Święta jest, z perspektywy wegetarianki uzależnionej od cynamonu, sporo wybornego żarcia, czego o kiełbasach, szynkach i wielkanocnych żurach powiedzieć nie sposób. A ja cynamon i inne przyprawy korzenne sypię do wszystkiego, jak leci, przez cały rok. Święta to dla mnie okazja na wykupienie wszystkich paczek cynamonu z Tesco i sypania go bez umiaru.

Nie każdy ma też takie szczęście, że rodzina wprost promieniuje wsparciem i pierniczkami. Czasami jest tak, że blask choinki pięknie rozświetlałby grudzień, gdyby nie gasiło go życie rodzinne (by Magdalena Tulli, "Szum"). Wtedy polecana jest pidżama w renifery, wielki kubeł dobrych rzeczy i piosenki Wham! w samotności albo z kotem w pierwszy lub drugi dzień świąt. Grzane wino z przyjaciółmi też brzmi rozsądnie. Whatever works. Ten czas i kaloryczne przekąski powstały po to, żebyśmy nie zwariowali w najtrudniejszym klimatycznie momencie roku i nie dajmy sobie tego odebrać kłótniami frakcji PiS i frakcji PO w rodzinie (podczas gdy frakcja PSL oraz frakcja posłów niezrzeszonych oraz opozycja pozaparlamentarna milczy, jak zawsze), zbyt dociekliwymi pytaniami ani werbalnym usg macicy. Tu trzeba być twardym i nie dyskutować z terrorystami. Jeśli rodzina nie współpracuje, nie dać się, a potem zrobić sobie detoks. Jeśli rodzina współpracuje, jesteście szczęściarzami, podobnie jak ja, i o ile nic nie tąpnie 23. grudnia, czekają Was przemiłe Święta. Ja zamierzam, tradycyjnie, spędzić Święta z rodziną, a okres okołosylwestrowy z przyjaciółmi w domku w górach, dojadając resztki ze Świąt kilku rodzin, jedząc tosty z serem i zupki chińskie obficie podlewane winem, oglądać słabe filmy klasy B, poświąteczny nadmiar jestestwa ukrywać w cieplutkiej bluzie uniwersyteckiej i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo wystarczy, że robotę mam inteligentną i żywię się zdrowo przez cały rok, a Święta nie są od tego, żeby oglądać Bergmana jedząc jarmuż.

Czemu o tym piszę akurat teraz, jak grudzień się jeszcze dobrze nie zaczął? Gdyż mieszkam w kiepsko wentylowanym bloku, co na co dzień jest okolicznością przykrą, a dziś, dla odmiany, było okolicznością miłą. Mieszkamy na samym szczycie tej perły budownictwa peerelowskiego, tj. na 4. piętrze i zanim doczłapiemy do siebie, mamy pełen przegląd, co je cała klatka schodowa. Zwykle czujemy: rosół, który w mojej ocenie śmierdzi okrucieństwem i wygotowanym trupem, kotlety, smażeninę, rybę, coś tak cuchnącego, że nie dziwota, że sąsiad ma taką minę, pewnie boli go brzuch, kalafiora (tu muszę się przyznać, że sami często emitujemy ten fetorek, podobnież eau de brokuł oraz biedacurry z koszmarów prawdziwego Hindusa). A dziś gdzieś koło 2. piętra czułam... pierniczki. Pierniczki z lukrem. I poczułam magię Świąt. Chociaż moja mama uważa, że to nie pierniczki pozwalają poczuć magię Świąt, a kilka kilo kapusty kiszonej w trakcie gotowania. Z grochem. No ale dzięki magii Świąt mój nie najpiękniejszy blok pachnie w środku jak ekspozycja w galerii handlowej, czyli generalnie Zachód, luksus, dobrobyt i sukces życiowy.

W kwestii Świąt moim manifestem mogłaby być piosenka Tima Minchina "White Wine in the Sun" (w zasadzie w wielu kwestiach jego utwory satyryczne mogłyby robić za moje manifesty, chociaż czasami jest zbyt pro-Dawkinsowski jak dla mnie). Oczywiście realia są trochę inne, Tim jest Australijczykiem i dlatego jego rodzina może pić sobie białe wino w słońcu na Święta. U nas w tym czasie słońca jak na lekarstwo, a wino króluje raczej czerwone. Ale ja może zacytuję:

"I really like Christmas
It's sentimental, I know, but I just really like it
I am hardly religious
I'd rather break bread with Dawkins than Desmond Tutu
To be honest
And yes, I have all of the usual objections
To consumerism, the commercialisation of an ancient religion
To the westernisation of a dead Palestinian
Press-ganged into selling Playstations and beer
But I still really like it
I'm looking forward to Christmas
Though I'm not expecting a visit from Jesus"

No, może z taką różnicą, że ja chyba wolałabym podać rękę abp Tutu niż Dawkinsowi, ale chodzi mi raczej o ideę. Tak, wiem, że Święta są kiczowate, wiem, że oczekiwanie na nie jest nieco sentymentalne, ale fuck it. Nie dam sobie tego zabrać i będę bronić każdej jednej śnieżynki w brokacie i czerwonego papieru w złoty nadruk. I nie, nie jestem religijna. Nie jestem katoliczką. Ani zwolenniczką komercjalizacji martwego Palestyńczyka. But I still really like it. Tak, Święta się skomercjalizowały, obchodzą je (i to niekoniecznie szerokim łukiem) nie-chrześcijanie i wszystkim zdegustowanym tym faktem chrześcijanom chcę powiedzieć: zjedzcie pierniczka, nie będziecie tak gwiazdorzyć. I dostrzeżcie pozytywne strony tej sytuacji: na pasterce będzie mniejszy ścisk, mniej woni naftaliny, intensywnych perfum i gorzały, będzie można w spokoju przeżywać narodziny Jezusa bez ryzyka omdleń. A skoro już ustalono Święta wtedy, kiedy świętowano w rozmaitych kultach pogańskich po prostu przesilenie zimowe, w rozmaitych anturażach, to nieco zajiżdżo, panie tego, hipokryzją mówienie o "prawdziwej naturze i istocie Świąt"... Toteż - zjedzcie pierniczka, wyluzujcie, może nam być wszystkim miło i przyjemnie i taka jest bazowa idea tych Świąt dla mnie.

Ale nie. Tak być nie może. Nie tu, nie w Polsce, która niedawno kolejny raz intronizowała sobie martwego Palestyńczyka. To jest kraj katolicki, tu się odbywa prymitywne znaczenie terenu, tylko że cywilizacja poszła do przodu i zamiast obsikiwać terytorium, teraz się je kropi wodą święconą i okadza, żeby było wiadomo, dla wszystkich było absolutnie jasne, że kraj jest to katolicki. Jak kogo temat interesuje, to szczegółowo i w stylu biczującym zajął się nim ks. Charamsa o tutaj. Do tego z kolei nawiązuję dlatego, że obejrzałam dzisiaj reklamę Lidla, która ma taki lekko, ale to lekko feminizujący przekaz (taki niskotłuszczowy i lekkostrawny). Otóż kampania nazywa się Santa Clara i nie ma żadnego związku ze św. Klarą od zakonu i św. Franciszka. Żadnego. Podobnie jak Santa Claus, pulchny pan w czerwonym kubraku, jeżdżący saniami zaprzężonymi w renifery, nie ma żadnego związku ze św. Mikołajem, biskupem z Miry. Santa Clara została dobrana brzmieniowo pod Santa Clausa, koniec pieśni. A kampania lidlowska sugeruje, skądinąd wielce słusznie, że kobiety sprzątają, pieką, gotują, podają i wytwarzają atmosferę i należy im się trochę splendoru z tej okazji, który ma zapewnić właśnie Santa Clara, ubrana, w przeciwieństwie Santa Clausa w kolorach Coca-Coli, w kolory Pepsi. Reklama jest zabawna, jedną panią ściga fantomowy drób pieczony, inna ogarnia wszystko sama, jeszcze inna kupuje prezenty, które wręcza Santa Claus, ucharakteryzowany na podstarzałego playboya-celebrytę. Aż dochodzi do rewolucji Santa Clar, które organizują wszystkim wspólne Święta i przekrzywiają choinkę. Ja uważam, że bardzo słusznie, bo w moim domu, jak żyję te 26. lat, choinka jeszcze nigdy nie była prosta i dopiero kilka lat temu dojrzeliśmy do tego, że najwyraźniej tak ma być i krzywe choinki w naszym domu należy pokochać. No i Lidl mówi nam, że niezależnie od wszystkiego, jest z nas, kobiet przygotowujących Święta, zawsze dumny i my też powinnyśmy, bo jesteśmy superekstra, że to wszystko robimy. Kampania, jak to kampania międzynarodowej marki, jest maksymalnie zglobalizowana - dla wszystkich jest jasne, że w Polsce na Święta nie jada się raczej indyków faszerowanych, w kampanii nie ma słowa o barszczu i karpiu. Ale też ciężarówka Coca-Coli nie obwozi nam kompotu z suszu po kraju, nieprawdaż? Taka natura takich kampanii, próbują nam z okazji Świąt sprzedać niekoniecznie "świąteczne" produkty. Mimo wszystko - przekaz kampanii mi się podoba, Święta dla wszystkich (tak jak Lidl, dodają sprytni spece od marketingu), doceńmy trochę nasze matki, żony, siostry i ciotki, bo się spracowały. No i może trochę im pomóżmy. A przede wszystkim - trochę luzu. Większości, tak jak mnie, kampania się podoba, a trochę lajcikowego feminizmu tylko nam pomoże, nie zaszkodzi. Ale zawsze znajdzie się jakiś obrońca-mąciciel spod znaku "Święta a sprawa polska", oburzający się na to, że my przecież w Polsce nie jadamy faszerowanych indyków, dlaczego w tej reklamie nie ma karpia, święty Mikołaj to nie playboy w kolorach firmowych niezdrowego napoju, tylko biskup turecki z pierwszych wieków chrześcijaństwa i się nie godzi, święta Klara założyła zakon klarysek (i jest patronką telewizji, co jest superśmieszne, bo jest nią dlatego, że chciała iść na pogrzeb św. Franciszka, ale nie mogła, więc zesłano jej wizję. Tele-wizję i to od razu w formacie live, z relacją z pogrzebu. Super, nie?), a w ogóle czemu w kampanii mówi się o "Świętach", a nie "Świętach Bożego Narodzenia" i co to w ogóle za antypolski i antykatolicki spisek, ha?!

I naprawdę mogłabym napisać sążnistą replikę, ale wiecie co? Zaparzę sobie herbatki z cynamonem i będę mieć w nosie. Poczujcie magię Świąt. Niezależnie od tego, czy wolicie o nich mówić "Święta" czy "Święta Bożego Narodzenia", czy jecie kutię czy kluski z makiem, barszcz czy grzybową, czy już macie dość zanim się jeszcze zaczęło, czy nie możecie się doczekać i wprost uwielbiacie spacery po galeriach handlowych spryskanych obficie pierniczkowym aromatem. Mój blok pachnie pierniczkiem - jeśli to nie jest magia, to ja już nie wiem, co nią jest.

I nie dawajcie dzieciom węgla, nawet jeśli Wasi milusińscy przypominają raczej małe pomioty szatana jak rok cały. Jeśli naprawdę są małymi pomiotami szatana, to nie skończy się to dobrze.


środa, 23 listopada 2016

Jak nie być tym gościem? Krótki poradnik

Jesteś przerażony wymysłami niedorżniętych feminazistek? Boisz się, że niedługo to już nawet skomplementować kobiety nie będzie wolno? Ani klepnąć? Cóż, klepnąć nie wolno, chyba że masz wyraźną zgodę na klepanie. Generalnie: jeśli masz wyraźną zgodę, to można wszystko. Ale jeśli dalej boisz się ograniczenia świętych praw Twojej płci, to trochę boisz się słusznie, a trochę nie. To, że nie można obcych i znajomych kobiet bezkarnie klepać po tyłkach bez ich zgody to na pewno potężny zamach na Twoją wolność. Liczenie się ze zgodą drugiej strony (najlepiej: entuzjastyczną!) najprawdopodobniej też, ale istnieje spore ryzyko, że laski (z wypranymi przez feminazistki mózgami, oczywiście) nie odpuszczą w tym temacie i trzeba będzie ostatecznie dopuścić je do rodziny ludzkiej. Dla wszystkich przerażonych tak nieoczekiwaną zmianą przygotowałam krótki poradnik. Jeśli dwa pierwsze pytania dotyczą Twoich obaw, ten poradnik jest dla Ciebie. Spisany na podstawie doświadczeń własnych.

Zasada jest prosta: dalej można podrywać dziewczyny! W różnych miejscach i na różne sposoby. I komplementować! Jak to robić, żeby nie być "tym gościem"?

Po pierwsze: jeśli dziewczyna powie Ci, że nie chce z Tobą tańczyć, rozmawiać, pić drinka od Ciebie, dać Ci swojego numeru telefonu ani iść na kawę, pogódź się z tym. Ona naprawdę nie ma obowiązku. Nie ma też obowiązku być dla Ciebie miła, chociaż mogłaby. Jeśli odmówi, nie wyzywaj jej od kurew i dziwek, nie rzucaj groźbami, ani mięsem, ani tym bardziej ciężkimi obiektami. Nie śledź jej, zarówno w realu, jak i w social mediach. Tego kwiatu jest pół światu, inna może mieć ochotę z Tobą tańczyć albo iść na kawę. Ta nie. Jeśli łapiesz ją za rękę i próbujesz wyciągnąć na parkiet, a ona kręci głową przecząco i zabiera rękę, to znaczy, że woli sobie posiedzieć tam, gdzie siedzi. Powodów może mieć mnóstwo: jest zmęczona, słabo się czuje, nie podobasz jej się. W tej sytuacji szukaj partnerki dalej, a nie próbuj jej łapać za rękę, obie ręce albo twarz i tym sposobem ruszyć ją do tańca. Z tobą. Ryzykujesz, że chodziła na kurs wendo albo, co gorsza, sztuk walki. Albo że jest trzeźwiejsza i przez to szybsza w reakcjach, a że się boi, bo jesteś natarczywym bucem, możesz nie przewidzieć jej zachowania. Nie bądź natarczywy. Jedno, góra dwa "nie", jeśli koniecznie musisz się upewnić, że Twoja uderzająca wszechzajebistość nie zrobiła na niej wrażenia, bo nie dowierzasz, wystarczą.

Po drugie: jeśli rozmawiałeś z jakąś dziewczyną albo próbowałeś ją poderwać, a ona po całym zajściu rozgląda się nerwowo, ogląda za siebie, wracając do domu, ściska w kieszeni kurtki klucze do domu, przygotowane do samoobrony, zamawia taksówkę, chociaż mieszka dwie przecznice stąd i prosi taksówkarza, żeby  nie odjeżdżał, póki nie zamkną się za nią drzwi klatki schodowej albo nie zaświeci światło na 3. piętrze, dzwoni po ojca/brata/chłopaka/możliwie groźnie wyglądającego kumpla albo dzwoni do przyjaciółki, że jeśli nie oddzwoni za 15 minut to ta druga ma wszcząć alarm - you're doing it wrong.

Po trzecie: kiedy wiesz, że zrobiłeś to dobrze i nie jesteś "tym gościem"? Cóż, najprościej, jeśli Ci się udało. A jeśli to nie jest Twój szczęśliwy dzień i Ci się nie udało? Jeśli zaczepiłeś dziewczynę przed londyńskim barem, mówiąc coś o strajking bjuti i możliwości zwiedzenia tego lub innych pubów lajk, rajt nał, a ona Ci na to, że sorri, ale w dalekim Tiutiurlistanie (możliwe, że powiedziała "Poland", ale kto by rozróżniał te azjatyckie republiki...) ma chłopaka, a tutaj pod opieką młodszą siostrę i niestety, ale nie dziś, a Ty się uśmiechasz, mówisz, że wielka szkoda, życzysz miłego wieczoru i odchodzisz w swoją stronę - i chociaż minęło parę ładnych lat, to ona dalej wspomina to jako komplement od miłego faceta w Covent Garden, a nie przerażający, creepy moment zagranicznej wycieczki. Wtedy poszło Ci po prostu marwles i jesteś fajnym gościem.

Po czwarte: nie bądź wijem. Kim jest wij? Wij to taki typ faceta w klubie, który upatruje sobie dziewczynę, po czym zachodzi od tyłu i wije się dookoła niej, ocierając o nią różnymi częściami ciała. Nie chodzi o to, że nie można się w tańcu ocierać. Można. Może nawet ona chciałaby się o Ciebie poocierać, bo jesteś miłym i niebrzydkim facetem. Ale jak ona Cię nie widzi, a za to czuje i czuje, że to nieprzypadkowe otarcie spowodowane ściskiem na parkiecie, to może się poczuć nieswojo. Najlepiej takie operacje zaczynać frontalnie, wtedy gramy w otwarte karty i się widzimy i jest komfort.

Po piąte: catcalling. Po prostu tego nie rób. To nie komplement. Poza tym, jeśli czytasz ten poradnik, nie chcesz być jednym z tych gości. Catcalling zdarzył mi się w życiu raz, na ul. Słowackiego w Katowicach, latem, w południe. A i tak się bałam, czułam się brudna, zagrożona i chciałam wstąpić do sklepu "Cora" po najbardziej obleśną babcio-sukienkę w drobny rzucik, jaką znajdę. Nie wiem, jak znoszą to dziewczyny, którym zdarza się to częściej, niż mnie.

Po szóste: nikt nie jest idealny. Każdemu zdarzają się wpadki, najbardziej zdeklarowanym feministom i kolegom Kazi Szczuki też. Jeśli chciałeś być po prostu miły albo zabawny, ale Twoja rozmówczyni się zdenerwowała albo poczuła niepewnie - a przecież to widzisz, przecież jesteś miłym i empatycznym gościem - przeproś i/lub (opcja minimum) więcej tego nie rób. Mówienie "ej, no weź, wyluzuj, Kasię śmieszy" (zawsze znajdzie się jakaś Kasia albo Andzia, którą śmieszy, która jest "równą babką", dramatycznie pragnącą dostać się do "męskiego klubu siusiaków") nie jest fajne.

Po siódme: traktuj każdą dziewczynę tak, jakby była równoprawnym Tobie człowiekiem. Tak, wiem, na początku nie będzie łatwo, ale uwierz mi, warto. Choćby dlatego, że relacje z innymi ludźmi są bogatsze i ciekawsze, niż te z obiektami.

Wszystkie te sytuacje przydarzyły się mnie osobiście, co może oznaczać kilka rzeczy:

- feministki na tyle dobrze się maskują, że możesz takiej nie rozpoznać na ulicy i niechcący uznać ją za atrakcyjną;
- takie niemiłe sytuacje spotykają nie tylko dziewczyny, które tylko i wyłącznie złośliwym zrządzeniem losu nie są w ekipie aniołków Victoria's Secret, ale te mniej "żurnalowe" też.

niedziela, 6 listopada 2016

Czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę?

Piszę zainspirowana artykułem z "Wysokich Obcasów", poświęconym rodzinie Grochowiaków, a przede wszystkim jego żonie, Madzi. I nie chodzi mi o to, czy pani Grochowiakowa była złą czy dobrą żoną i matką, czy powinno się wysyłać dzieci do wujostwa, czy wybaczać mężowi zdrady - bo to mnie w gruncie rzeczy guzik obchodzi, bo są to kwestie do rozwiązania między Stanisławem a Madzią. Interesuje mnie coś innego - mój moralny oburz na zupełnie "naturalną" nieporadność życiową Poety i zupełnie "naturalną" zaradność jego małżonki. To znaczy - do szału mnie doprowadza kolejny opis rozgarniętej małżonki Wybitnego Umysłu, która musi się zaopiekować Geniuszem, gdyż Geniusz jest tak zajęty pisaniem wierszy / malowaniem obrazów / stawianiem kamieni milowych w wybranej dziedzinie naukowej, że nie umie zaparzyć sobie herbaty, zrobić kanapki, ugotować zupy i wbić gwoździa w ścianę oraz załatwić sprawy w urzędzie.

Historii małżonek, które były zarazem redaktorkami, korektorkami, kucharkami, sprzątaczkami, prywatnymi asystentkami ds. rzeczywistości jest na pęczki. Grochowiakowa to tylko jedna z miliona. Jasne, możemy powiedzieć,  że patriarchat, rola kobiety i tak dalej, że "w tamtych czasach" to było oczywiste, że żona zajmuje się domem na wyłączność, ale jak facet jest artystą, to już w ogóle może sobie odpuścić. Wiadomo, artysta, a już zwłaszcza poeta, to jednostka szczególna i niejako na pograniczu genderowym, co dodatkowo po końcówkach (nomen omen!) łacno widać, gdyż zarówno "artysta" jak i "poeta" to rzeczowniki męskoosobowe, ale z końcówką -a, którą zwykle w polszczyźnie mają rzeczowniki w rodzaju żeńskim. No więc - chłop, skoro rzeczownik męskoosobowy, a skoro chłop, to sprzątać, gotować i zajmować się dziatwą nie będzie. Ale skoro ta końcówka -a, to też trochę baba, jak baba, to wiadomo - trochę nierozgarnięty, młotkiem operować nie potrafi, w urzędzie sprawy nie załatwi, nierozsądny, trochę roztrzepany, emocjonalnie niestabilny. Potrzebuje kogoś racjonalnego i poukładanego, kto mu życie ogarnie. I wiktu. I opierunku. Słowem: żony. Potwierdzają to dzieci poety: "W domu [Madzia - AW-Z] zajmuje się wszystkim. Tata nawet gwoździa nie przybije. Jak raz próbuje, od razu leci mu krew. W końcu jest artystą*." No, w końcu jest. Więc skoro błąka się tam, gdzie "Liryka, liryka / Tkliwa dynamika / Angelologia i dal" (to, co prawda, z innego podejrzanego typka), to ma prawo do swoich drobnych dziwactw. Taka danina za iskrę bożą. Toteż: "Dwie godziny spędza w łazience, w końcu wychodzi: „Madziu, jadę do redakcji”. Taksówkarz najczęściej czeka już od godziny. Mama pilnuje, by ojciec niczego nie zapomniał. Z powrotami z redakcji bywa różnie.". Różnie, ale zawsze punktualnie. Na ten uroczy, poetycki sposób, rzecz jasna: "Jest bardzo punktualny. Jak mówi, że wróci do domu o 16, to wraca, choćby tydzień później. Kiedy nie wraca, mama już wie, że pewnie poszedł w tany. Wydzwania do redakcji, mówią jej, że może jest u kochanki albo w domu pracy twórczej. Bywa, że nie ma go miesiąc. Kiedyś wychodzi i z domu pracy twórczej w Radziejowicach wraca po pół roku. Kiedy pytamy, Madzia nie komentuje. Ojca po prostu nie ma. I tyle.". Ale przecież wszystko można mu wybaczyć, gdyż "Staszek to nieprawdopodobna osobowość.". A skoro taka nieprawdopodobna, to i wygląda należycie. Jak dandys. Jeno nieco turpistyczny, wszak poeta-turpista, więc nie może być zbyt cacanie:
"Stroje domowe nie obowiązują. Zawsze gotowy na przyjęcie gości. Nigdy nie oglądamy go bez koszuli. Wciąż wypachniony. Podąża za modą, ale nie ma gustu, źle się ubiera. I to nieprawda, co mówią, że odpowiedzialna jest za to Madzia. Na tysiąc sposobów próbuje go odwieść od takiego ubierania. A on po swojemu: nieudolnie, bez fasonu.". Ale trzeba jej oddać, że próbowała, tylko on taki duch wolny i niereformowalny. I bardzo, bardzo wrażliwy: "Boi się ciemności i duchów, ten strach to pamiątka z powstania warszawskiego. Więc gdy wydaje się, że straszą, Madzia, jedyna odważna, idzie na strych i przegania koty. Bez niej jest nieporadny. Darzy ją zaufaniem, jeśli chodzi o zdrowie, o jedzenie. Przy niej czuje się bezpiecznie.". Że ktoś ma lęki po powstaniu to rzecz ani dziwna, ani wstydliwa, to się nazywa trauma i nie jest to doświadczenie łatwe. Ale skoro jest poetą, to od tego ma żonę, żeby tym także się zajęła. Jako że jest wrażliwy, jest też niesłychanie emocjonalny i nieracjonalny: "Jaki on jest zazdrosny. Mama ogląda przemówienie Cyrankiewicza, a jemu do głowy uderza, że jest w nim zakochana. W takich sytuacjach obraża się, zamyka się w łazience albo spaceruje po Sadybie. A mama jest racjonalna, tylko puka się w czoło.". Taksówki pojawiają się jako stały motyw tych wspomnień. Najczęściej czekające już od godziny pod domem, kiedy poeta siedzi w łazience, ale okazuje się, że stoją tam nie bez powodu, gdyż: "Panicznie boi się podróży. Po poznańsku mówimy, że ma reisefieber. Akceptuje tylko rodzinne wyjazdy na wakacje [...]. Kiedy Staszek ma sam wyjeżdżać, od razu łapie anginę. Kładzie się w łóżku:
»Madziu, jestem taki chory, odwołaj wszystko«. Madzia odwołuje. Schodzi do taksówki, bo często już taksówka czeka, tłumaczy, że pan Stanisław się rozchorował.
Staszek jeździ tylko taksówkami. Jak wyjeżdżamy poza Warszawę, mama zajmuje się pakowaniem, szykuje dzieciaki, biegnie z nami i tobołami na dworzec, jedziemy pociągiem. On dojeżdża taksówką.". Taksówką. Na wakacje. A jak ma jechać sam, to ma nagły atak anginy i małżonka odwołuje taksówkę. No, ale trzeba mu przyznać, że utrzymuje ich wszystkich: "Staszek dojeżdża na gotowe. To prawda, pilnuje, by było za co żyć. Madzi pieniądze się nie trzymają. Ale formalności, urzędy – prawie wszystko załatwia ona. Ojciec nawet nie wie, co podpisuje. »Madziu, załatw to«, prosi.". Z jednej strony, ojciec-poeta pilnuje, aby było za co żyć, z drugiej - wspomnienia o klepaniu biedy i jedzeniu śledzi na 100 sposobów oraz o robieniu swetrów na handel przez Madzię. Czyli raczej pilnuje, aby było za co przeżyć, co w moim (skażonym być może kapitalistycznym konsumpcjonizmem) odczuciu stanowi znaczną różnicę od "było za co żyć". Wiele rzeczy jest dla niego za trudnych, nie tylko urzędy i komunikacja miejska: "W połowie lat 70. Staszek jest już schorowany, coraz częściej mówi, że chce mieć swoją pracownię. Dostaje kawalerkę na Czerniakowskiej. Dojeżdżać? Nie on. Za trudne. Więc przeprowadzka. Mama musi jechać z nim, bo on nawet herbaty nie umie sobie zrobić. Dwie lewe ręce. Raz próbuje naprawić coś w łazience, po chwili wybiega z podwiniętymi nogawkami: »Madziu, ratunku, topię się!«. Na zakupach mama dźwiga torby, on jej towarzyszy.". Oczywiście pojawia się też kwestia kochanek: "Tak do końca zdajemy sobie sprawę z jego romansów dopiero po śmierci ojca. Kiedy mieszka u pani Marysi, nie zapomina o nas, wysyła ją na pocztę, by Marysia wysłała nam pieniądze. Z Marysią do dzisiaj mamy dobry kontakt.". Żona to funkcja, nie osoba. Pani Marysia też może być żoną.

* - wszystkie podkreślenia w cytatach moje.

A miejmy świadomość, że to tylko jedna z setek podobnych opowieści. Małżeństw, gdzie nie tyle istnieje ścisły podział obowiązków na te kobiece (dom i dzieci) oraz męskie (zarabianie na to wszystko, czym ona się zajmuje i opiekuje), co tworzenie warunków cieplarnianych, aby rzadki kwiat talentu nie uwiądł przypadkiem. Tolerancję dla artystów mamy olbrzymią, wolno im więcej, bo to "nieprawdopodobne osobowości", malowane ptaki, emocjonalni wrażliwcy, którzy potrzebują kogoś, kto im zrobi herbatę, przegoni koty ze strychu i odwoła czekającą od godziny taksówkę oraz wymyśli, jak utrzymać liczną rodzinę za marną pensyjkę. Ale ostatecznie, czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę? Czy to ważne, czy ma od tego żonę, czy gotuje sam, czy jada w barze mlecznym? Cóż, być może nieważne. Na pewno nie z perspektywy literaturoznawczej, to znaczy pisarz nierozgarnięty życiowo nie musi być koniecznie ani lepszy, ani gorszy od pisarza rozgarniętego, bo nie od tego efekt końcowy w postaci literackiej udatności utworu zależy. Ale życie prywatne pisarzy nas interesuje. Nie tylko nas - "czytelników zawodowych", ale też wielu czytelników niezawodowych, miłośników literatury po prostu. Lubimy wiedzieć coś więcej o tej osobie, której nazwisko widzimy na okładce, a zdjęcie na odwrocie. A najlepiej, żeby ten posiadacz iskry bożej, natchniony pisarz, miał życie niekonwencjonalne, trochę szalone, barwne, żeby był trochę inny od nas. Taki, no, tego, poetycki jakiś. Cały w uniosach i metaforach. Uskrzydlony jakiś taki. A nie, że wstaje rano, pije kefir, pisze wiersz, a potem gotuje botwinkę. A wieczorem nastawia pranie i je rozwiesza na rozkładanej suszarce na balkonie. No panie, co to za poeta w ogóle?!

Może to kwestia pokoleniowa, może to kwestia zainteresowania kobietami-pisarkami (a one, z przyczyn kulturowych, rzadko miewały żony, które by im oporządzały świat), ale ja jednak wolę pisarzy życiowo rozgarniętych. Takich, co wiedzą, gdzie przylepić znaczek na kopercie i jak umyć łazienkę. Nie twierdzę, że są od tego lepszymi pisarzami, bo niekoniecznie. Po prostu, jakoś tak... wzbudzają moją sympatię, jeśli nie czują się tak mocno szturchnięci przez palec boży, że im się perspektywa życiowa skrzywiła. I wszystko orbituje wokół nich.

środa, 6 lipca 2016

Festiwal najfajniejszych ludzi w Polsce

Żaden tam ze mnie zagorzały letni festiwalowicz. Zaledwie kilka razy byłam na Woodstocku. Do Open'era, Offa i innych tego typu spędów podchodziłam z daleko posuniętą ironią i sceptycyzmem. Ale stało się. Ogłosili na Open'erze występ Sigur Rós i tego Książę Małżonek nie mógł przegapić. A że moją życiową, jako Królowej Małżonki, ambicją jest zafundowanie Księciu koncertu Sigur Rós w ich naturalnym, islandzkim środowisku (oraz w ogóle zafundowanie, sobie i jemu, podróży po Islandii z obowiązkową przejażdżką na tamtejszych kucach - te małe stworzonka ruszają się w zupełnie niesamowity sposób, o: KLIK), a póki co widoków na taką podróż nie mamy, pociąg do Gdyni, namiot z Lidla i czterodniowy karnet na Festiwal Najfajniejszych Ludzi w Polsce (w skrócie: Open'er) muszą wystarczyć.

Jechałam ze sporymi obawami. Czego się spodziewać? Jak to się ma do Woodstocku (zakładałam, że z grubsza nijak)? I jak to będzie na tej polskiej Coachelli? Ktoś w ogóle będzie spoglądał w kierunku sceny bez filtra w postaci AjFona? I czy na bramkach będą kontrolować stylówkę i w przypadku słabej, mimo wykupienia karnetu, nie wpuszczać na koncerty? Tyle pytań, żadnych odpowiedzi. W nocnym pociągu nad morze za towarzystwo mieliśmy dwóch miłych chłopaczków bodaj z Zawiercia, którzy jechali w tym samym kierunku i celu, co my, wymykali się na fajkę do toalety (nu, nu, nieładnie, ale młodość ma swoje prawa), rozmawiali ściszonymi głosami i przez większość drogi spali (o ile nie palili papierosów w kibelku). Sielanka z chłopaczkami w spodniach, które modnie odsłaniały kostki i vansy, skończyła się w Łodzi, gdzie do wagonu dosiadło się towarzystwo, które festiwalową imprezę rozpoczęło z wyprzedzeniem. Kiedy pociąg doturlał się na stację, powitało go głośne: "ŁUUUUU!", "IJEEEEEEA!" oraz "ŁUHUJUHU!". No i miałam już pospane. Podobnie Książę Małżonek i chłopaczki. Towarzystwo z hukiem, łoskotem i gromkimi okrzykami (głównie: "IJEEEE, OPENER, JUHU!") załadowało się do pociągu i rozpoczęło imprezę oraz pogaduchy. Od dziewcząt z przedziału obok (!) dowiedziałam się: jakie która pali fajki, jakie są najlepsze metody depilacji i że laserową trzeba zacząć z wyprzedzeniem, na kilka miesięcy przed wakacjami i teraz to już zasadniczo po ptokach oraz jak najefektywniej kręcić włosy prostownicą (?!) i jakie marki prostownic są do tego polecane (pani, tonem ekspertki, zaświadczała o zaletach Remingtona). Nie do takich rzeczy nawykłam przy spaniu (dwa koty, blok przy ruchliwej ulicy i przystanek nocnego autobusu pod oknem), więc dokonałam szybkiej aklimatyzacji, zwinęłam się w pozycji płodowej na siedzeniu (co, w moim mniemaniu, miało mi zapewnić bezpieczeństwo i godne warunki, zgodnie z panującym w Polsce klimatem) i zasnęłam. Obudziłam się przed Gdańskiem. Na dworcu w Gdyni okazało się, że Opener'owicze odznaczają się wysoko rozwiniętym instynktem stadnym - obsiedli cały McDonald's, wypełniając przestrzeń szczelnie plecakami, karimatami, śpiworami oraz namiotami. Spod tego składowiska sklepu trekkingowego raz na jakiś czas wypełzali mniej lub bardziej rozczochrani ludzie w poszukiwaniu kawy i ciasteczek. Postanowiliśmy poszukać innej kawodajni. Znaleźliśmy na dworcu jeszcze 3 inne, świecące pustkami i bez kolejek. Ta tendencja miała się utrzymać - przez cały festiwal nie stałam ani razu w kolejce do toalety czy po piwo. Toitoiów i kurków z piwem było na terenie festiwalu tak wiele, że kiedy przy jednej piwnej bądź moczowej wyspie widzieliśmy tłumy, po prostu szliśmy do innej. To czyniło z nas awangardę.

Polem namiotowym sprawnie zarządzała ekipa w pomarańczowych kamizelkach, tak że każdy znalazł swoje miejsce i rozbił swoje nieprzemakalne Taj Mahal na zamek błyskawiczny. Kiedy my uporaliśmy się z naszym, wykupiliśmy kupony prysznicowe, umyliśmy się, przebraliśmy się i postanowiliśmy wyczołgać się z namiotu celem zadania szyku przy piwie, powitał nas uśmiech dziewczyny, która rozbijała namiot obok. Konkretnie uśmiech wycelowany był w mojego Księcia Małżonka, który oduśmiechnął się, prezentując efekty ciężkiej pracy naszego dentysty (Michał K., pozdrawiamy z szerokim uśmiechem!) i powiedział "cześć", jak na dobrze wychowanego Księcia przystało. Wtedy dziewczynie mina zrzedła. "Aaaa, myślałam, że jesteście obcokrajowcami...". Próbowałam ratować sytuację poprzez żart, że przybyliśmy z Muru (że niby wiecie, Jon Snow i mała, ruda Ygritte), ale dziewczyna nie oglądała "Gry o tron", więc żart nie siadł. Jako tubylcy, a nie egzotyczni przybysze z dalekich krain, nie zostaliśmy więcej zaszczyceni uwagą naszej sąsiadki. Potem niejednokrotnie Książę Małżonek był brany za obcokrajowca, co trochę nas dziwiło, a trochę bawiło. Nie bawiło za to, kiedy został wzięty za Araba, a dwóch dziarskich Polaków oferowało mu specjalność regionu, czyli wpierdol. Księcia nie opuściła jednak pogoda ducha - całą niemiłą sytuację skomentował, mówiąc: "Wcześniej brali mnie za pedała i chcieli mi spuścić wpierdol. Teraz za Araba. Mogę obserwować, jak zmieniają się nastroje społeczne".

Jeśli chodzi o ludzi, wcale jednak nie było tak źle. Wbrew potocznej opinii i fotorelacjom, festiwal nie składa się wyłącznie z ludzi, którzy przyszli przede wszystkim powyglądać modnie. Muszę jednak przyznać, że było tam całkiem sporo dziewczyn (przede wszystkim dziewczyn), których ubranie i dodatki aż krzyczały: "Kupiłam w H&M mundurek z H&M Loves Coachella specjalnie na ten festiwal, normalnie się tak nie ubieram". Było też trochę pretensjonalnych księżniczek i książąt spod znaku "płacę i wymagam". Jedna marudziła, że trawa na lotnisku Kosakowo, gdzie odbywały się koncerty, nie jest dość krótko przycięta (dosłownie: "nie jest ogolona"). Niechcący wysłuchałam litanii dwóch studentek prawa, które po jednej nocy na polu namiotowym zarezerwowały noclegi w Gdyni i skarżyły się rodzicom na szczypawice włażące do namiotu (skandal!), kolejkę pod prysznic (nie do wiary!) i "jakiś milion ludzi na polu namiotowym, nad którymi nikt nie panuje!". Były także oburzone, że na polu namiotowym ludzie nie zachowywali ciszy nocnej, wracając z koncertów, przez co nie dało się spać. I że w ogóle twardo, niewygodnie i spartańskie warunki. Kiedy już zwinęły namiot i pojechały do hotelu w Gdyni, złapałam za telefon i zadzwoniłam do rodziców z podziękowaniem, że wysyłali mnie jako dziecko i podlotka na obóz jeździecki pod namioty i do Bornego Sulinowa nad jezioro, bo chociaż uważam się za rozpieszczonego, wygodnickiego mieszczucha, to ostatecznie nie jest ze mną tak źle. No i że umiem wyrzucać gnój. Ta umiejętność akurat się na Open'erze nie przydała, ale tak w ogóle to ją sobie cenię. Była też na polu namiotowym księżniczka, którą głęboko podziwiam. Kiedy o 7:30 ja miałam na tyle wstydu i hartu ducha, żeby co najwyżej wciągnąć na zadek dżinsowe szorty i we wczorajszej koszulce, z wronim gniazdem na głowie i malowniczym rozmazem pod okiem poczłapać w japonkach z promocji do toitoia, to ona, księżniczka, była już najwyraźniej wykąpana, w odprasowanej sukience, z ułożonymi włosami i pełnym makijażem. O 7:30. Na polu namiotowym. Zazdrość i podziw ścisnęły mnie w dołku.

Generalnie zasadnicza różnica między Open'erem a Woodstockiem polega na tym, że na Woodstocku ludzie widzą (i wiedzą), jak jest i w związku z tym współpracują ze sobą jakoś, żeby przetrwać. Wiedzą, że organizator nie zapewni nic więcej, kolejki będą do wszystkiego i muszą sobie jakoś radzić. To rodzi ducha wspólnoty, przynajmniej w jakimś stopniu. Na Open'erze ludzie oczekują, że wszystko będzie na tiptop, dla organizatorów są bezwzględni i żądają. Jakakolwiek obsuwa, awaria czy niemożność powodują lawinę narzekań i oskarżeń o niekompetencję. Nie chcę tworzyć fałszywej opozycji, że na Woodstock jeżdżą pozytywnie nastawieni uczestnicy, a na Open'er zblazowani konsumenci, ale trochę jednak. Zblazowanych konsumentów na Open'erze jest na pewno o wiele więcej, niż na Woodstocku kiedykolwiek było.

A jeśli chodzi o same koncerty... PJ Harvey mnie uwiodła, oczarowała, zahipnotyzowała. Jej głos, ruch sceniczny, zespół, strój - coś między królową wiedźm a motocyklistką, ta jej twarz, w której wszystkiego jest dużo i wszystko jest duże, ekspresja, muzyka - najprawdziwsza artystka! Wszystko dopracowane w najdrobniejszych detalach, to był spektakl, a nie koncert. Zaraz po niej wybraliśmy się na Florence & The Machine i miałam ochotę krzyknąć: "Na cholerę się tak miotasz bez ładu i składu, babo?!". PJ Harvey to był najlepszy koncert całego Festiwalu. A że był na samym początku, to po nim nic nie było już takie samo. Po koncercie The Last Shadow Puppets stałam się ich fanką, na Beirucie tańczyłam z Księciem Małżonkiem jak stare małżeństwo w Ciechocinku, Florence okazała się niesłychanie emocjonalną słodzinką w różowych spodniach, polska reprezentacja (Maria Peszek, Rysy, Łona i Weber) dała niesamowity popis, każdy w swoim stylu, na Bastille raźno podrygiwaliśmy, Red Hot Chili Peppers to trochę tacy... no... starsi panowie, co ze smutkiem zauważyłam, przyglądając się zbliżeniom na telebimach. Starsi, ale dziarscy, zwłaszcza Flea, doskonale zakonserwowany. A Sigur Rós... Warto było przejechać tyle kilometrów, zapłacić za te karnety choćby po to, żeby zobaczyć minę Księcia Małżonka. Niesamowite, ile trzech facetów może wytworzyć dźwięku. Nie wiem też, gdzie w Jonsim mieści się tyle płuc i mocy, bo to takie chucherko, ale krew Wikingów to, jak widać, nie byle co, i w chucherku się odezwie.

Książę Małżonek śmiał się, że nazwałam go swoim ulubionym człowiekiem. Ale kiedy on jest moim ulubionym człowiekiem. Nieważne, mąż czy nie mąż, przede wszystkim z nim się nigdy nie nudzę. Nieważne, czy właśnie idziemy na koncert, jedziemy do Zoppot na spacer po molo czy siedzimy w domu, każde z nosem w swojej książce. Mój mąż to więcej, niż mąż. Każdemu szczerze życzę takiego kompana. Na festiwal, na wakacje, w pracy i na życie.


Byliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy. Należymy, to już oficjalne, do najfajniejszych ludzi w Polsce. Na znak przynależności klasowej dalej noszę na ręce festiwalową opaskę. Mogę się podśmiewać ze snobów na Open'erze, ale cóż począć - jestem jedną z nich.




sobota, 14 maja 2016

Historia pewnej podróży a kwestia polska

Ktoś spytał - to gdzie my jesteśmy?
Usłyszał - na razie tu, gdzieśmy wsiedli.
A tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho...

Marek Grechuta, Historia pewnej podróży 

Historie pociągowo-autobusowo-pksowe to już jakby osobny gatunek w pisarstwie polskim. Niezależnie jednak od środka komunikacji, długości podróży i zabawnych bądź przerażających historii użytkowników transportu zbiorowego jedna cecha jest zawsze wspólna takim opowieściom - niepomierne zdumienie bliźnim. W autokrytyce i psioczeniu na naród własny (oraz ościenne; oraz wszystkie inne) mamy także bogatą tradycję i wiele dokonań. Pozwolą więc Państwo, że dopiszę kilka tysięcy znaków do bogatego zbioru tego typu tekstów i podzielę się moją historią z podróży koleją na trasie Szczecin - Katowice.

Ogólnie rzecz biorąc - lubię pociągi. Prawdopodobnie dlatego, że nie są dla mnie środkiem transportu codziennego, a dalekobieżnego i mam z nimi same miłe wspomnienia. Terkot kół, który z każdym tok-tok, tok-tok zbliżał mnie do Wrocławia, gdzie na dworcu czekał szeroko uśmiechnięty S. Teraz też jeżdżę do Wrocławia, do S. i do rodziny Księcia Małżonka, ale Polski Bus albo własny opel corsa na autostradzie A4 to już nie to samo. Pociągi to też wyjazdy do Krakowa, zanim zupełnie zdetronizowały je tanie i szybkie busiki. Toteż - lubię. I chociaż perspektywa siedmiogodzinnego powrotu z konferencji naukowej nie była tak szalenie pociągająca, to z nadzieją załadowałam się w Szczecinie w pociąg, pożegnałam P., która dobrotliwie przenocowała mnie i nakarmiła rano, a potem odwiozła na dworzec. Sama w przedziale, przyjemny chłodek, napisałam smsy do rodziny potwierdzające, że już jadę do nich tym pięknym, pięknym, pięknym, pięknym pociągiem (kliknij po źródło cytatu). Odpaliłam czytnik ebooków, na czytniku z kolei Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajną historię Słowian", którą czytałam jeszcze na studiach we fragmentach, a chciałam w całości. Jest cudnie. Zjadłam śliwkę w czekoladzie, rozsiadłam wygodnie, jadę. Podaję bilet przystojnemu konduktorowi. Uśmiechy, uprzejmości. I tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho. Trochę czytam, trochę jem śliwki w czekoladzie, trochę myślę o zakończonej wczoraj konferencji, a trochę o Szczecinie, po którym oprowadziła mnie P. i który mnie zauroczył. Sielanka. W Choszcznie dosiada się pani. Uśmiechy, uprzejmości. Wracam do książki. Nagle z jej torby odzywa się znany hit italo disco, wyprodukowany w Holandii, a szalenie popularny w Skandynawii (wiwat zjednoczona Europa, wiwat Wikipedia, wiwat Książę Małżonek, który na podstawie mojego nucenia z elementami murmurando pomógł mi wyszukać "Tora, Tora, Tora" Numero Uno, która wbrew pozorom nie jest piosenką o całonocnych studiach rabinicznych). Już sobie myślę - oho, nielicho, uhu, ucho zwariowało? Współpasażerka odbiera telefon. No i się zaczyna. Herzlich willkommen in Polen. I nie to, że wymieniła garść informacji. Rozmawiać zaczęła grubo przed Poznaniem. Dowiedziałam się, że babka chciała, żeby została do soboty, że ma dobre połączenie kolejowe, że Terenia się zarabia po łokcie, że on chce kupić lasery, a ona mu radzi, żeby kupił coś do obrabiania tych ziemniaków (myślę sobie - o ja prdle, wesele w Atomicach jako żywo! on lasery, a ona mu ziemniaki!). Serio, ziemniaków. Nie wymyśliłabym sama czegoś tak stereotypowego, bo byłoby mi głupio przed Czytelnikiem, że go na tanie sztuczki rodem z Kwejka nabieram. Gadała do samego Poznania. Dowiedziałam się też, że Terenia, co się zarabia po łokcie, zrzeka się spadku i go nie chce, ale Jadźka też powinna dostać, bo co, Jadźka pies? Usiłuję czytać i nie myśleć brzydko o rodaczce. Żadne z powyższych mi nie wychodzi. W Poznaniu wsiada para nastolatków - młodzian w bojówkach, w typie metalowo-chrystusowym, dziewczyna z lokami, bez grama makijażu i z aparatem na zębach, ale ładna, smukła jak trzcinka. Oraz inteligencik. Wsiadł, przepłoszył krewną zarobionej Tereni i Jadźki Nie Psa spod okna, ze swojego miejsca, zasiadł i wyciągnął pokaźny plik tygodników opinii. Pani z Choszczna nie przestaje omawiać kwestii spadkowych, rolniczych (w kwestii tych ziemniaków), rodzinnych i meteorologicznych. Irytacja rośnie. Inteligencik, wiadomo, wsiadł w Poznaniu, tygodniki opinii, smartfon, Polska A pełną gębą. We mnie irytacja narasta, bo pani z Choszczna, niezrażona liczniejszą publicznością, gada dalej w najlepsze. Czytam niektóre akapity po 3 razy, chociaż Szczerek nie wymaga aż takiego skupienia. Minę muszę mieć nietęgą, podobnie inteligencik z Poznania. Rzucamy w stronę pani z Choszczna mordercze spojrzenia, ale jest na nie odporna. W końcu, nabuzowana złością na rodaczkę, nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać. Pod nosem i z rezygnacją. Inteligencik łapie moje spojrzenie. Też się podśmiewa. I mamy zawarty sojusz, Polska A, młodzi, wykształceni, z dużych ośrodków, co wiedzą, że się nie gada w przedziałach i pani z Choszczna, Polska F, pokrzywa i cała gmina zaorana pod ziemniaki, "ni nizina, ni wyżyna, ni krzywizna, ni równina, taka gmina", wstyd, wiadomo. Ale odzywa się beznadziejny lewak we mnie, trochę mi głupio za tę wzrokową unię z inteligencikiem z Poznania, zawartą przeciw pani z Choszczna, więc płoszę się, nie robię gęby, nie odpowiadam mu żadnym telepatycznym Gombrowiczem, karnie czytam. Inteligencik z Poznania, a jakże, wysiada we Wrocławiu. Znowu, nie wymyśliłabym tak stereotypowego pasażera na użytek blogowania. Ale co ja mogę za rzeczywistość. Para nastolatków też wysiada, zostaję sama z panią z Choszczna.

Już myślałam, że dalej będzie tylko piękniej. Pani z Choszczna milczy i patrzy przez okno. Przedział nagrzewa się coraz bardziej, robi się nieco duszno. I wtem pani z Choszczna wyciąga prowiant. Kiszoną w torbie od rana bułę z kiełbasą. W nagrzanym przedziale unosi się nieznośny smród kiełbachy z masłem. Mdli mnie. Zirytowana piszę smsa do Księcia Małżonka, że ręce opadają, baba od godzinnych sesji telefonicznych wyjęła bułę z kiełbasą i że mam dość, mizantropia level Cioran. Zanim zdążyłam dopisać smsa, współpasażerka uznała, że buła to za mało i wyjęła całe pęto kiełbasy. Piszę do Księcia:

Ja: "Co za naród, taka jego mać. Teraz wyjęła pęto kiełbasy i zagryza je bułką. Z kiełbasą. Zaraz wyjmie cebulę i z połączonych mocy cebuli i podwawelskiej utworzy megazorda - Matkę Ojczyznę"
KM: "Może to ona jest po prostu personifikacją Matki Ojczyzny. Pomyślałaś o tym? Trochę szacunku!"
Ja: "No, może. A cycki ma obwisłe i oparte na brzuchu, a policzki usiane pękniętymi naczynkami od karmienia powstańców. Mlekiem i krwią. Biało - czerwonym nektarem patriotów. Jestem zła i pójdę do piekła."
KM: "Ciesz się, że Twoja współpasażerka nie wygląda jak Matka Lęgu z Dragon Age'a i że nie steruje narodowcami za pomocą feromonów."
Ja: "Trochę wygląda (minus macki, postury podobnej). Korytarzem przed chwilą przechodził Sebix Patriota. A ja tu Szczerka i Dybla czytam i na kiełbasę kręcę nosem. Przypadek...?"
(chwilę później)
KM: "I jak tam, nie ma opóźnienia? Matka Polska wysiadła? :)"
Ja: "Matka Polska, co logiczne, jest wieczna i jedzie do końca. Z przesiadką. Na wschód pewnikiem."

Ja wiem, nieładnie. Się tak śmiać, podśmiewać, złośliwe do bólu i przeintelektualizowane smsy z odniesieniami do Twardocha i popkultury z mężem wymieniać. Ale wymiękłam. Jesteśmy Radomiem Europy i trudno mi sobie poradzić z taką świadomością. I taką tożsamością. Ale przeczytałam Szczerka i sprawa się skomplikowała. No bo kim my niby jesteśmy, my Polacy? Zadupiem Europy, krajobrazem pastewnym z pretensją do Las Vegas, bucami, co jeżdżą na Ukrainę, żeby się pocieszyć, że gdzieś jest jeszcze gorzej, niż u nas, że gdzieś Elbonia jest bardziej. A tu jest Mordor. Tak, u nas też. Tak, w pociągu na ścianie zachodniej, Szczecin - Poznań - Wrocław - Katowice. Tu jest Elbonia, Mordor, nie ma się co oszukiwać. No i dobra, zdiagnozowaliśmy sobie i co teraz? Jak żyć, zeuropeizowani intelektualiści z Europy Środkowej, jak żyć...?

poniedziałek, 9 maja 2016

Nienapisany list do Jacka Dehnela

Od kilku lat ciężko pracuję na miano pierwszej psychofanki Jacka Dehnela. Czytać go lubię od dawna, a odkąd zaczęłam pisać o jego prozie licencjat, postanowiłam się ujawnić jako psychofanka. Pisarz o tym wie (cóż to za psychofan, który by nie poinformował!) i zdaje się to znosić z godnością. Dla zdrowia psychicznego własnego i Jacka Dehnela kolejne prace dyplomowe zdecydowałam się poświęcać innym prominentnym przedstawicielkom literatury polskiej po '89 roku (Masłowska i Tulli), jednakowoż psychofanką pokątną pozostałam. Ale ja nie o tym w zasadzie chciałam - w ramach mojej psychofanii, poza zaklepywaniem w "ArtPapierze" nowości autorstwa Dehnela do recenzji, obserwuję sobie jego Facebookowy profil i daje mi to jakąś codzienną uciechę - a to jakieś stare zdjęcie, a to jakieś zupełnie nowe zdjęcie, jakiś zabawny fragmencik z życia (albo z literatury, who can tell the difference?) - słowem, miło sobie czasem popatrzeć albo poczytać. Czasami Dehnel uderza jednak w tony poważne i zasadnicze. Uderzył tak wczoraj i przedwczoraj w związku z manifestacją KOD i jak zwykle w takich sytuacjach - szambo wybiło.

Taki Dehnel nie ma w życiu łatwo. Co nie powie, to dostanie po głowie. Najpierw mu zarzucą, że jest współczesnym kołtunem, bo nie dość doniośle i głośno walczy o prawa LGBT+ i że nie ma odwagi Oscara Wilde'a, więc nawet XIX-wieczny dandys z niego nie za bardzo (artykuł już co prawda w archiwum, do którego dostęp mają tylko zarejestrowani użytkownicy, ale ja gdzieś mam wydruk, to mogę się podzielić: klik). To mu znowu zarzucą, że jest "gejem koniunkturalnym", żeby nabić sobie punkty lansu i rozpoznawalności, bo, jak powszechnie wiadomo, "w sztuce to same pedały robio". To znowu oberwie zarzutem, że jest PiSowskim pieszczoszkiem we fraku (by Jaś Kapela), a na Facebooku przeczyta, że jest lewackim ścierwem. Jak udaje mu się zachować względnie stabilną tożsamość przy tak sprzecznych i absurdalnych zarzutach pozostanie tajemnicą Jacka Dehnela. Tym razem było podobnie - od PiSowskiego pieszczocha po artystowskiego i arystokratycznego dandysa, który z obrzydzeniem marszczy szlachecki nosek, bo mu motłoch śmierdzi i nieładne hasła krzyczy. Bo miał czelność napisać, że na sobotnim marszu KODu niektóre hasła były nie do przyjęcia.

To, co tutaj piszę, miałam wysłać w formie epistoły albo obszernego komentarza pod jego postem, ale kolejny raz zwyciężyła grafomanka we mnie i postanowiłam się wyżyć na moim internetowym poletku. Internet to wspaniały wynalazek - zupełnie za darmo mogę sobie pisać i jeszcze docierać z tym do jakiejś wąskiej grupy czytelników, zamiast do sklejki, z której zrobione jest dno szuflady. Mogę też pisać maile i komentarze do ludzi, których lubię, ale ich nie znam. Albo zadzierzgnąć przyjaźń na całe życie (to jeszcze w czasach, kiedy nie siedziało się na Fejsie, tylko na Gadu-Gadu). Ale Internet to też wynalazek straszny. W sposób niezwykły brutalizuje dyskusję. Mogłoby się wydawać, że pośrednictwo ekranu i klawiatury powinno łagodzić obyczaje - bo w końcu zanim człowiek coś wykrzyczy w gniewie, to najpierw musi to napisać i opublikować, więc czas na przemyślenie reakcji się wydłuża. Dziwnym trafem jest wprost przeciwnie - trudniej nam być w dyskusji tak radykalnymi na żywo, jak pozwalamy sobie w Internecie. W sobotę, jednym okiem zerkając na marsz KOD na ekranie telewizora, drugim na miskę pistacji (które są moją wielką namiętnością), siedziałam w kuchni profesorstwa K. Seminarium doktoranckie z prof. K. już się zakończyło, skubałyśmy przekąski i rozmawiałyśmy o sytuacji ogólnej w kraju i na świecie. I o studentach, którzy na zajęciach nie pisną ani słowem, a w Internecie nikt im nie podskoczy, Polska Walcząca i hajże, na Soplicę, dawajże walczyć z opiniami prowadzących zajęcia. Nie dotyczy to tylko studentów, oczywiście. Ale oni są najlepszym przykładem - na zajęciach, chociaż mają radykalnie inne zdanie, niż siedzący przed nimi doktor czy profesor, nie mają takiej odwagi, jak potem w Internecie.

Jacek Dehnel przede wszystkim zauważył, że wzajemne przekrzykiwanie się "tu jest Polska" do niczego nie prowadzi, bo Polska jest zasadniczo i na marszu KOD, i na celebracji miesięcznic smoleńskich, i na marszach ONR, i na Manifach, i na Paradach Równości. I nigdzie Polska nie jest "bardziej" albo "prawdziwiej". My jednak mamy jakoś głęboko zakodowaną plemienność: kto nie z nami, ten przeciw nam. I kto z nami, ten swojak, a kto przeciw nam, ten Rusek. Dorota Masłowska wydała "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną" w 2002 roku i byłby czas najwyższy, żeby się trochę ta powieść zdezaktualizowała. A gdzie tam. Odnoszę wrażenie, że ona się nieustannie aktualizuje wciąż na nowo (i może to jest dowód na to, że to jednak jest niezła literatura...?). Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną mamy na co dzień. Wiadomo, Komorowski to tak naprawdę Komoruski. Tusk miał dziadka w Wehrmachcie (i tak na marginesie - proszę nie nazywać Tuska i Komorowskiego "lewakami", bo mnie to, jako najprawdziwszą lewaczkę i wegetariankę oraz feministkę prosto z najstraszniejszych koszmarów min. Waszczykowskiego, po prostu obraża). PiSlam i Kaczafi. Jak nie z nami - to obcy, Ruski, islamista, Niemiec albo Żyd (niepotrzebne skreślić). Bo polskość musi być jedna, według jednego wzorca. Jakiego? No jasne, że naszego! Bo wzorzec jest jeden, bo my jeden naród, królewski szczep piastowy. Nie ważne, czy PiSowiec, czy KODer - zawsze w pełnej gotowości, żeby przeciwnika z wrogiego obozu "odpolaczyć", względnie - "odpolonizować".

Jeśli chodzi o pogardę dla kultury i zarzucanie Dehnelowi "czepiania się słówek" oraz wydumanego pięknoduchostwa - nie dziwi mnie to specjalnie, ale zasmuca. I nie chodzi tu o jakiś mój prywatny interes ani o jakiś "głęboki wgląd w symbole i język", jakim ponoć jako wytrenowana filolożka jestem obdarzona. Ja bym tylko nie chciała, żebyśmy w imię "wyższych wartości" wszyscy schamiali. Bo wtedy możemy sobie te wszystkie "wyższe wartości" wetknąć między fekalne żarty. Ponadto, kiedy przeglądałam komentarze pod postami Dehnela, rzucił mi się w oczy jeden - poza upartym powtarzaniem "może i jesteśmy chamscy, ale oni są bardziej, więc my musimy, bo inaczej nas zdeptają podkutymi butami" pojawił się też komentarz jak wyjęty z "Wojny polsko-ruskiej..." właśnie: "my to gadu, gadu, będziemy sobie rozważać subtelności językowe, a w tym czasie Kaczyński przeciw nam knuje". Jak pisała Masłowska, w scenie, kiedy całe miasteczko Silnego miało zostać wymalowane na biało-czerwono, a Silny zastanawia się, czy poświęcić nowy siding, pan z ekipy malującej kończy swoją wypowiedź o konieczności malowania domów słowami:

Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem. (...) Tak albo nie, Polska dla Rusków czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją. (s. 68-69)

I na sam koniec: byłam na demonstracji KOD. Raz. I podziękowałam. To jednak nie moja bajka. Nie mogę z czystym sumieniem stać i maszerować w demonstracjach oficjalnie lansowanych przez PO i .Nowoczesną (razem z ich, kurka siwa, w opór nowoczesną typografią). Nie mogę udawać, że odsunięcie PiSu od władzy rozwiąże wszystkie problemy tego kraju, bo nie rozwiąże. To nie było tak, że było tu pięknie, kraina miodem i mlekiem płynąca, coś kląska u boru i my, Słowianie, lubim sielanki. Nie było. Zwycięstwo PiSu nie wzięło się znikąd. I głęboko nie ufam Romanowi Giertychowi, a kiedy ten skacze i krzyczy "Kto nie skacze, ten z Kaczyńskim, hop, hop, hop!" to trochę zbiera mi się na wymioty (żołądkowe zatrucie hipokryzją z powietrza), a trochę na pusty śmiech. Może jestem małostkowa i pamiętliwa, ale byłam w gimnazjum, kiedy Giertych był ministrem edukacji. Może od tego czasu przeczytał Gombrowicza. Nie mam w sobie tyle optymizmu, żeby założyć, że przemyślał go sobie. Można mi zarzucać bierność, separatyzm, małostkowość, klerkizm, radykalizm i co tam jeszcze. PiS to bardzo nie moja bajka. Ale PO i .Nowoczesna też nie. Wybór między zarazą i cholerą to żaden wybór.

Pierwszy post Dehnela: klik
Drugi post Dehnela: klik

środa, 13 kwietnia 2016

Kto się boi Wielkiej C.?

Ulice, place i aleje w Polsce cyklicznie zmieniają nazwy. Rodzi to czasami mniej, czasami bardziej zabawne sytuacje. Mnie nieodmiennie śmieszy, kiedy moi dziadkowie, ustalając, co gdzie jest w pięknym mieście Sosnowcu, mówią "Noooo, przecież jest na Kościelnej, wiesz, dawna Bieruta". Takich nieoczekiwanych zmian mamy jak kraj długi i szeroki mnóstwo. Czasami, jak w Sosnowcu, najpierw była Kościelna, potem Bieruta, a potem znowu Kościelna. Gdzieniegdzie ulice nazywały się Adolf-HitlerStrasse. Tak to bywa, jak się mieszka w kraju, gdzie z cykliczną powtarzalnością zmieniają się władze, a każda z nich pragnie ustanowić nowy porządek. Ostatnio mamy wielki powrót akcji dekomunizacyjnej, choć już niewiele do dekomunizowania zostało. Ale nie można złogów w postaci ukrytych gdzieś na tyłach zapomnianej dzielnicy Będzina ulic Róży Luksemburg, Marcelego Nowotki i Stefana Okrzei tolerować. Podobnie rzecz się miała z katowickim placem Wolności, którego nazwa może nie jest kontrowersyjna, ale znajdujący się tam pomnik - owszem. Początkowo mieścił się tam pomnik dwóch cesarzy - Wilhelma I i Fryderyka III. W 1920 r. członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej wysadzili pomnik. W 1923 r. na placu umieszczono  Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego. W PRL-u z kolei postawiono tu pomnik Armii Czerwonej. Ten spadek po słusznie minionych czasach stał sobie w centrum miasta, ironicznie postawiony na placu Wolności właśnie, aż zaczęły się rytualne przepychanki. RAŚ chciał tam postawić pomnik Tragedii Śląskiej, padły też propozycje zastąpienia krasnoarmiejców Ronaldem Reaganem i za jednym zamachem zmiany nazwy placu na plac R. Reagana (co miałoby więcej sensu, niż pomnik Moniuszki na placu Miarki - choć tu być może chodzi o porządek alfabetyczny). Ostatecznie 67% katowiczan chciało usunąć żołnierzy radzieckich z placu, więc po renowacji trafili oni do swoich, tj. na cmentarz żołnierzy sowieckich do parku Kościuszki. I od tej pory cokół stoi pusty, może z braku lepszych rozwiązań, a może jest to pomnik Pustki Egzystencjalnej. A może jest tak, jak w opowiadaniu "W leju po bombie" Sapkowskiego (swoją drogą jest to jedno z moich najulubieńszych opowiadań):

Ojciec jest ausgerechnet bezrobotny, bo wylano go z roboty w Zakładach Koncentratów Spożywczych im. Księdza Skorupki, dawniej Marcelego Nowotki. Powodem zwolnienia był, jak się twierdzi, nie uregulowany stosunek do wiary i brak poszanowania dla symboli, które są święte dla wszystkich Polaków (s. 134)

Poszedłem ulicą Eligiusza Niewiadomskiego, dawniej Narutowicza (...). (s. 138)

Nasz piękny park nosił niegdyś, jak opowiadał mi nieboszczyk dziadek, imię marszałka Piłsudskiego. Później, w czasie wojny światowej, zmieniono nazwę na Park Horsta Wessela. Po wojnie patronami parku zostali bohaterowie Stalingradu i byli nimi bardzo długo - do czasu, gdy marszałek Piłsudski ponownie wrócił do łask, a jego popiersie do parku. Później, gdzieś około roku 1993, nastała Era Szybkich Zmian. Marszałek Piłsudski zaczął się źle kojarzyć - nosił wąsy i robił przewroty, głównie w maju, a nie były to czasy, gdy można było tolerować w parku popiersia facetów z wąsami, lubiących podnosić zbrojną rękę na legalną władzę, niezależnie od efektu i pory roku. Park przemianowano na Park Orła Białego, ale wówczas inne narodowości, których w Suwałkach było już bez liku, zaprotestowały gorąco. I czynnie. Nazwano więc park Ogrodem Ducha Świętego, ale po trzydniowym strajku banków postanowiono nazwę zmienić. Zaproponowano: Park Grunwaldzki, ale zaprotestowali Niemcy. Zaproponowano: Park Adama Mickiewicza, ale zaprotestowali Litwini, ze względu na pisownię i inskrypcję: "polski poeta" na projekcie pomnika. Zaproponowano: Park Przyjaźni, ale zaprotestowali wszyscy. W rezultacie ochrzczono park imieniem króla Jana III Sobieskiego i tak już zostało, prawdopodobnie dlatego, że odsetek Turków w Suwałkach jest znikomy, a ich lobby nie ma żadnej siły przebicia. Właściciel restauracji "Istanbul Kebab" Mustafa Baskar Yusuf Oglu mógł zaś sobie strajkować do usranej śmierci. (s. 142-143)

Dyskutowano, czy nie sięgnąć do doświadczeń naszej przebogatej historii, która wszak lubi się powtarzać, ale nie osiągnięto zgodności, do czego sięgnąć. Niektórzy senatorowie optowali za nową unią lubelską, inni - jak zwykle - woleli nowy pogrom kielecki. (s. 147)

Cyt. za: A. Sapkowski: W leju po bombie. W: Tegoż: Coś się kończy, coś się zaczyna. Warszawa 2004.

Widać tak już musi tutaj być i co najwyżej obywatele zameldowani przy Róży Luksemburg zmienią meldunek na ul. Jana Pawła II. A cokół na pl. Wolności pozostanie pusty, jako piękny symbol Pustki Egzystencjalnej Ery Dzikiego Kapitalizmu. Wczoraj jednak przeczytałam o planowanych zmianach nie w moim pięknym mieście, a w Rzeszowie. Otóż przedstawiciel Europejskiego Centrum Ścigania Zbrodniarzy Komunistycznych i Stalinowskich proponuje usunąć z miasta dwa pomniki, w tym sławetny Pomnik Czynu Rewolucyjnego, zwany powszechnie Wielką Cipą. Jak mniemam, ściganie zbrodniarzy komunistycznych i stalinowskich odlanych w trwałym materiale i przytwierdzonych do ziemi jest znacznie łatwiejsze, niż ściganie celów bardziej ruchomych. Niemniej, Pomnik Wielkiej Cipy ma zniknąć z Rzeszowa. I trochę jednak żal.



Po pierwsze dlatego, że mało mamy w Polsce miast, na których pejzażu odcisnęłaby swoje piętno cipka dowolnych rozmiarów. Co innego fallusy i budowle fallusokształtne. Te, i owszem, odciskają się chętnie i wszędobylsko, zgodnie ze swoją falliczną naturą. Proszę sobie na przykład obejrzeć panoramę Wrocławia, nad który wybija się bujnie i jurnie Sky Tower. Wielki fallus, symbolicznie górujący nad miastem, pokazujący potencję inwestycyjną i prężność w zarządzaniu. Trzeba jednak przyznać, że widok na miasto z najwyższych pięter Sky Tower jest imponujący. Widocznie tak się sprawy mają, kiedy patrzy się na świat z czubka fallusa.

Co innego spoglądanie z cipki. Przede wszystkim, trudno spoglądać z cipki, można raczej wgłąb cipki zerkać albo jej powierzchnię rozważać. Jak Luce Irigaray w "Ta płeć, która nie jest jedna". Cipka nie jest jedna, cipka nie ma twardej, zamkniętej i ustalonej podmiotowości. A jednak góruje nad miastem i wyobraża Czyn Rewolucyjny. Zaiste, genialny awangardowy zamysł twórcy. Mało, że postawił w mieście Wielką Cipę. Nazwał ją Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego - bo czyż istnieje większa rewolucja, niż wystawienie olbrzymiej cipki na widok publiczny? Ponadto, jak dowodziła niegdyś Maria Janion, rewolucja jest kobietą, więc cipkokształtny pomnik będzie najlepszym pomnikiem dla czynu rewolucyjnego.

Zarówno krwawa rewolucja, jak i wielka cipa przerażają. Cipki, ogólnie rzecz biorąc, są dość przerażające. Mogą pogryźć, pokąsać i odgryźć, jak krwiożercza Vagina Dentata. Mogą też ruszyć się z posad i kroczyć (nomen omen) po mieście, siejąc zniszczenie, jak czyni to rzeszowska Wielka Cipa na tym filmiku, zrobionym przez studentów rzeszowskiej uczelni: KLIK. Jest w tym ekstatycznym pochodzie Wielkiej Cipy coś strasznego i coś wyzwalającego. Wielka Cipa się wku*wiła, ruszyła z posad i teraz zdepcze dotychczasowy porządek. Takie nasze polskie Pussy Riot. I zauważcie, że w filmiku uciekają przed nią tylko faceci.

Gdzieś w tle z usuwaniem Wielkiej Cipy mamy awanturę o wybór. Dziewuchy Dziewuchom nie dają za wygraną, mobilizują dziewuchy internacjonalnie (brrr, źle się kojarzy...) i nie przestają działać. Wielka Cipa podniosła łeb i łatwo nie da się spacyfikować. Dlatego właśnie musi zostać usunięta, zasłonięta wieloma warstwami majtek i majciochów. Spódnic i halek. A w skrajnych przypadkach - wycięta, zredukowana, obrzezana.

Przesadzam? Szukam nieistniejącycyh powiązań? Wyolbrzymiam? Jak u lacanisty, wszystko mi się z jednym kojarzy, a skojarzeń nawalony cały nocnik? Być może. Ale "Zakazane ciało. Historia męskiej obsesji" Diane Ducret, której nie znam (jeszcze) w całości, pozwala mi sądzić, że jest trochę racji w moim wywodzie.

Zamiast Pomnika Czynu Rewolucyjnego proponowany jest pomnik Matki Boskiej. Czyli zamiast cipki rewolucyjnej - cipka uładzona, czysta, nieskalana.

Więc kto się boi Wielkiej Cipy? Jak się zbudzi, to was zje!

Pidżama Porno, Film o końcu świata:

I czuję jak niewidzialna pętla
Zaciska moją szyję
Ledwie trzymam się powierzchni
Ja jestem tylko pyłem
Czasem uśmiecham się przez sen
A gdy sen przychodzi zaraz
Śni mi się monstrualna pizda
Żarłoczna jak kosiara

sobota, 2 kwietnia 2016

Triumfalny powrót teorii o homunkulusach

Piątkowe popołudnie, nieco dusznawa sala z niewygodnymi krzesłami, w powietrzu unosi się mocno wyczuwalny smrodek dydaktyczny, zwany też zaduchem, który został w spadku po poprzedniej grupie. Prowadzę ze studentami warsztaty pisarskie i zadaję im materiały na przyszły tydzień, kiedy będziemy pracować nad pisaniem felietonu. Każę im czytać Kłosińską.
- Jej felieton znajdziecie państwo w zbiorze "Miniatury. Czytanie i pisanie >>kobiece<<"...
Nagle słyszę coś między jękiem a westchnięciem, a dźwięk toczących się i przewracających gałek ocznych szumi mi w uszach. Lokalizuję źródło dźwięków. Pan student. Panie studentki trochę chichoczą. Nie jestem szczególnie zaskoczona, chociaż moje doświadczenie dydaktyczne to dwa semestry, żaden tam ze mnie stary wyga akademicki (chociaż niby-tweedową marynarkę z łatami na łokciach mam, na wypadek potrzeby dodania sobie animuszu i powagi). Ale nie jestem zaskoczona, chociaż wszelkie przesłanki powinny wskazywać na to, że będę jednak zaskoczona. Primo, bo pan student jest w grupie jeden, a reszta, jak patrzę, same dziewczyny. I ja. Też dziewczyna, choć stateczna pani mężatka i matka kotów. Więc, patrząc na rozkład genderowy (tak, użyłam tego słowa! nie mam żadnych barier i zahamowań!) grupy, czytanie i pisanie kobiece powinno, choć na jednych zajęciach, się pojawić. Secundo, to studenci pierwszego roku, o postkolonializmie nie słyszeli, więc zakładam, że o feministycznej krytyce literackiej też nie. A nie zaszkodzi, żeby studenci tego zacnego instytutu, którzy mogą nie dotrwać do studiów magisterskich uzupełniających, a przez to do zajęć "carewney pheminismu i badań genderycznech na Szlonsku" (by Kacper K.), autorki "Miniatur...", chociaż trochę otarli się o to, co się w tym instytucie jawnie wyprawia. Tertio, co to za marudzenie i ócz wywracanie na zadane lektury! Ale jednak, mimo wszystko, nie dziwię się. Nie dziwię się, że jeden facet w babskiej grupie, na babskim kierunku i na zajęciach prowadzonych, a jakże, przez babę (która jeszcze ma czelność nosić materiały dydaktyczne w pamiątkowej, manifowej torbie z napisem "FEMINIZM DLA ZDROWIA") ma czelność i odwagę wyrażać swoje niezadowolenie z tematyki kobiecej na zajęciach. Przecież wiadomo, że jak kobiece, znaczy się tego, panie, babskie, to gorsze, głupsze, jakieś takie niezrozumiałe, a jak do tego feministyczne, to już w ogóle, hahaha, niedopchnięte stare panny se nawymyślały jakieś teorie swoje chore z frustracji seksualnych i nóg niegolenia. Poza tym pan jest facetem. Młodym. I białym. Więc może i wie, że może.


Co ma na celu ten przydługawy wstęp i jaki jest związek pewności siebie białych mężczyzn z tryumfalnym powrotem teorii homunkulusa? Na pozór odległy, związek ten jest zasadniczy. Mój student miał odwagę i czelność wyrażać swoje lekceważenie dla czytania i pisania "kobiecego", chociaż (stawiam na to mojego konia z rzędem) nie ma pojęcia, czym to się je, nie dlatego, że jest mizoginistycznym bucem. Pewnie nie jest. Jestem prawie pewna, że się za takiego nie uważa. Miał czelność wyrazić lekceważenie, bo lata socjalizacji i edukacji nauczyły go, że "kobiece" znaczy "gorsze". Że "robić coś jak dziewczyna" (względnie: "jak baba") to obelga. Że można polityczkę, naukowczynię albo gwiazdę ekranu pytać o dzieci, męża i wybór kreacji, podczas kiedy jej kolegów po fachu pyta się o politykę, naukę albo rolę w filmie. Że kobieta to przede wszystkim matka (najlepiej: powstańca) i że kobiety, nawet polityczki, naukowczynie i ekspertki można traktować nieco protekcjonalnie. Więc czemu nieco protekcjonalnie nie potraktować propozycji lekturowych prowadzącej...?

To, oczywiście, drobiazgi. Same w sobie niezbyt szkodliwe. Jednak protekcjonalne traktowanie kobiet to nie tylko lekceważenie, poklepywanie po główce i uśmieszki politowania. Zawsze można je olać i wyrobić w sobie pewność siebie przeciętnego, białego mężczyzny, prąc do przodu po swoje jak lokomotywa parowa. To też wiedzenie lepiej. Co kobieta powinna, czego nie powinna, z czym sobie poradzi, a z czym nie, przed czym trzeba ją chronić. Jak wiadomo, trzeba ją chronić przede wszystkim przed samą sobą, bo nawet dorosła kobieta to trochę dziecko. I to umiarkowanie rozgarnięte, a do tego nieprzewidywalne i złośliwe. Dlatego nie można jej pozwolić na korzystanie z antykoncepcji awaryjnej bez recepty. Bo wiadomo, słodkie toto, ale głupiutkie, wartości pieniądza w ogóle nie zna, więc będzie żarła te tabletki "po" zawsze, kiedy ją najdzie ochota na małe conieco. Przecież, głupiątko, ulotki na pewno nie przeczyta, farmaceuty/tki o zagrożenia i skutki uboczne nie zapyta, lekką ręką wyda stówkę z hakiem na pojedynczą tabletkę. Po której bynajmniej nie będzie się czuła rozkosznie jak po drogiej i luksusowej belgijskiej pralince, także sprzedawanej na sztuki. Tak, trzeba ochronić kobiety przed nadużywaniem drogiej antykoncepcji awaryjnej.

Ale, jak wiadomo, kobieta to nie tylko duże i nieodpowiedzialne dziecko. To także matka. Każda kobieta to matka, mniej lub bardziej potencjalna. A jeśli nowa ustawa o ochronie życia poczętego i morderstwie prenatalnym zostanie przyjęta, znacznie mniej potencjalna. "Dzieckiem poczętym jest człowiek w prenatalnym okresie rozwoju, od chwili połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej." - głosi projekt ustawy. Tak właśnie triumfalnie powróciła teoria o homunkulusie. Czym jest homunkulus?

Nie jestem historyczką medycyny, ale czytam dużo. A o macicach i teoriach z nimi związanych czytam bardzo dużo, z racji obszaru badawczego. Na rozmaite, historyczne teorie dotyczące ludzkiej płodności i ciąży natykałam się przeto raz po raz. Otóż na przełomie XVII i XVIII wieku Nicolas Hartsoeker zauważył w obserwowanej przez mikroskop spermie małe ludziki. Mieszkające, konkretnie, w plemnikach. Te małe ludziki nazwał homunkulusami. Miały one być, wedle uczonego, w pełni ukształtowanymi organizmami ludzkimi, tylko bardzo, bardzo, bardzo miniaturowymi. Miały wszystko. Małe główki, małe stópki, małe rąsie, małe wątróbki i małe serduszka. Maleńkie, maciupeńkie człowieczki, które potem wydostawały się z plemników i potem już tylko rosły i puchły w organizmie matki. Doskonale i w pełni ukształtowane już na starcie. Matka była, właściwie, tylko kokonem, pokrowcem na tego małego człowieczka ze spermy. Oczywiście pojawił się pogląd odwrotny, że homunkulusy nie mieszkają w plemnikach, a w jajach, a dźgnięte plemnikiem po prostu zaczynają rosnąć. Niezależnie jednak od tego, gdzie żyją pierwotnie homunkulusy, czy w plemniku, czy w jaju, pewnym jest, że to od razu w pełni ukształtowane, maleńkie istoty ludzkie. Mimo że teoria o homunkulusach została obalona i jest teraz epizodem, może trochę zabawnym, w historii medycyny, powróciła teraz triumfalnie. Gdyż "dzieckiem poczętym jest człowiek w prenatalnym okresie rozwoju, od chwili połączenia się żeńskiej i męskiej komórki rozrodczej", od razu dzieckiem, od razu człowiek, ani chybi - maleńki homunkulus!

Dlatego nie można tym nierozważnym, głupiutkim, a ponadto złośliwym i chutliwym kobietom pozwolić na zabijanie małych homunkulusków! Nawet nieumyślnie! Kara więzienia za mordowanie homunkulusków, co od połączenia plemnika z jajem mają małe stópki! I rąsie! I tak dalej! Przecież to byłaby tragedia, gdyby te małe, różowe bobasy były w bestialski sposób mordowane!

A że zginą w pełni ukształtowane, dorosłe (albo i nie...) kobiety? Furda! Że narodzą się dzieci z gwałtów? Furda! To nie wina dziecka, że ojciec zgwałcił matkę (naprawdę, to cytat, ludzie mają czelność nazywać gwałcicieli ojcami). Że narodzą się dzieci, które w swoim krótkim życiu poznają tylko cierpienie? Albo w swoim długim życiu? Furda! Najważniejsze są małe homunkuluski, które mogą ginąć milionami, niczego nieświadome, tragicznie pomordowane przez występne i nieodpowiedzialne, a ponadto puszczalskie i chutliwe matki. No wyobraźcie sobie te miniaturowe bobaski, kształtujące się od razu w momencie połączenia plemnika z jajem... No jakże można, no! Nie dopuścimy! Nie pozwolimy!

Tak właśnie triumfalnie powraca teoria o homunkulusach.





Posłuchajcie Beyonce. Naprawdę, nie każdy wytrysk zasługuje na imię.