sobota, 14 maja 2016

Historia pewnej podróży a kwestia polska

Ktoś spytał - to gdzie my jesteśmy?
Usłyszał - na razie tu, gdzieśmy wsiedli.
A tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho...

Marek Grechuta, Historia pewnej podróży 

Historie pociągowo-autobusowo-pksowe to już jakby osobny gatunek w pisarstwie polskim. Niezależnie jednak od środka komunikacji, długości podróży i zabawnych bądź przerażających historii użytkowników transportu zbiorowego jedna cecha jest zawsze wspólna takim opowieściom - niepomierne zdumienie bliźnim. W autokrytyce i psioczeniu na naród własny (oraz ościenne; oraz wszystkie inne) mamy także bogatą tradycję i wiele dokonań. Pozwolą więc Państwo, że dopiszę kilka tysięcy znaków do bogatego zbioru tego typu tekstów i podzielę się moją historią z podróży koleją na trasie Szczecin - Katowice.

Ogólnie rzecz biorąc - lubię pociągi. Prawdopodobnie dlatego, że nie są dla mnie środkiem transportu codziennego, a dalekobieżnego i mam z nimi same miłe wspomnienia. Terkot kół, który z każdym tok-tok, tok-tok zbliżał mnie do Wrocławia, gdzie na dworcu czekał szeroko uśmiechnięty S. Teraz też jeżdżę do Wrocławia, do S. i do rodziny Księcia Małżonka, ale Polski Bus albo własny opel corsa na autostradzie A4 to już nie to samo. Pociągi to też wyjazdy do Krakowa, zanim zupełnie zdetronizowały je tanie i szybkie busiki. Toteż - lubię. I chociaż perspektywa siedmiogodzinnego powrotu z konferencji naukowej nie była tak szalenie pociągająca, to z nadzieją załadowałam się w Szczecinie w pociąg, pożegnałam P., która dobrotliwie przenocowała mnie i nakarmiła rano, a potem odwiozła na dworzec. Sama w przedziale, przyjemny chłodek, napisałam smsy do rodziny potwierdzające, że już jadę do nich tym pięknym, pięknym, pięknym, pięknym pociągiem (kliknij po źródło cytatu). Odpaliłam czytnik ebooków, na czytniku z kolei Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajną historię Słowian", którą czytałam jeszcze na studiach we fragmentach, a chciałam w całości. Jest cudnie. Zjadłam śliwkę w czekoladzie, rozsiadłam wygodnie, jadę. Podaję bilet przystojnemu konduktorowi. Uśmiechy, uprzejmości. I tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho. Trochę czytam, trochę jem śliwki w czekoladzie, trochę myślę o zakończonej wczoraj konferencji, a trochę o Szczecinie, po którym oprowadziła mnie P. i który mnie zauroczył. Sielanka. W Choszcznie dosiada się pani. Uśmiechy, uprzejmości. Wracam do książki. Nagle z jej torby odzywa się znany hit italo disco, wyprodukowany w Holandii, a szalenie popularny w Skandynawii (wiwat zjednoczona Europa, wiwat Wikipedia, wiwat Książę Małżonek, który na podstawie mojego nucenia z elementami murmurando pomógł mi wyszukać "Tora, Tora, Tora" Numero Uno, która wbrew pozorom nie jest piosenką o całonocnych studiach rabinicznych). Już sobie myślę - oho, nielicho, uhu, ucho zwariowało? Współpasażerka odbiera telefon. No i się zaczyna. Herzlich willkommen in Polen. I nie to, że wymieniła garść informacji. Rozmawiać zaczęła grubo przed Poznaniem. Dowiedziałam się, że babka chciała, żeby została do soboty, że ma dobre połączenie kolejowe, że Terenia się zarabia po łokcie, że on chce kupić lasery, a ona mu radzi, żeby kupił coś do obrabiania tych ziemniaków (myślę sobie - o ja prdle, wesele w Atomicach jako żywo! on lasery, a ona mu ziemniaki!). Serio, ziemniaków. Nie wymyśliłabym sama czegoś tak stereotypowego, bo byłoby mi głupio przed Czytelnikiem, że go na tanie sztuczki rodem z Kwejka nabieram. Gadała do samego Poznania. Dowiedziałam się też, że Terenia, co się zarabia po łokcie, zrzeka się spadku i go nie chce, ale Jadźka też powinna dostać, bo co, Jadźka pies? Usiłuję czytać i nie myśleć brzydko o rodaczce. Żadne z powyższych mi nie wychodzi. W Poznaniu wsiada para nastolatków - młodzian w bojówkach, w typie metalowo-chrystusowym, dziewczyna z lokami, bez grama makijażu i z aparatem na zębach, ale ładna, smukła jak trzcinka. Oraz inteligencik. Wsiadł, przepłoszył krewną zarobionej Tereni i Jadźki Nie Psa spod okna, ze swojego miejsca, zasiadł i wyciągnął pokaźny plik tygodników opinii. Pani z Choszczna nie przestaje omawiać kwestii spadkowych, rolniczych (w kwestii tych ziemniaków), rodzinnych i meteorologicznych. Irytacja rośnie. Inteligencik, wiadomo, wsiadł w Poznaniu, tygodniki opinii, smartfon, Polska A pełną gębą. We mnie irytacja narasta, bo pani z Choszczna, niezrażona liczniejszą publicznością, gada dalej w najlepsze. Czytam niektóre akapity po 3 razy, chociaż Szczerek nie wymaga aż takiego skupienia. Minę muszę mieć nietęgą, podobnie inteligencik z Poznania. Rzucamy w stronę pani z Choszczna mordercze spojrzenia, ale jest na nie odporna. W końcu, nabuzowana złością na rodaczkę, nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać. Pod nosem i z rezygnacją. Inteligencik łapie moje spojrzenie. Też się podśmiewa. I mamy zawarty sojusz, Polska A, młodzi, wykształceni, z dużych ośrodków, co wiedzą, że się nie gada w przedziałach i pani z Choszczna, Polska F, pokrzywa i cała gmina zaorana pod ziemniaki, "ni nizina, ni wyżyna, ni krzywizna, ni równina, taka gmina", wstyd, wiadomo. Ale odzywa się beznadziejny lewak we mnie, trochę mi głupio za tę wzrokową unię z inteligencikiem z Poznania, zawartą przeciw pani z Choszczna, więc płoszę się, nie robię gęby, nie odpowiadam mu żadnym telepatycznym Gombrowiczem, karnie czytam. Inteligencik z Poznania, a jakże, wysiada we Wrocławiu. Znowu, nie wymyśliłabym tak stereotypowego pasażera na użytek blogowania. Ale co ja mogę za rzeczywistość. Para nastolatków też wysiada, zostaję sama z panią z Choszczna.

Już myślałam, że dalej będzie tylko piękniej. Pani z Choszczna milczy i patrzy przez okno. Przedział nagrzewa się coraz bardziej, robi się nieco duszno. I wtem pani z Choszczna wyciąga prowiant. Kiszoną w torbie od rana bułę z kiełbasą. W nagrzanym przedziale unosi się nieznośny smród kiełbachy z masłem. Mdli mnie. Zirytowana piszę smsa do Księcia Małżonka, że ręce opadają, baba od godzinnych sesji telefonicznych wyjęła bułę z kiełbasą i że mam dość, mizantropia level Cioran. Zanim zdążyłam dopisać smsa, współpasażerka uznała, że buła to za mało i wyjęła całe pęto kiełbasy. Piszę do Księcia:

Ja: "Co za naród, taka jego mać. Teraz wyjęła pęto kiełbasy i zagryza je bułką. Z kiełbasą. Zaraz wyjmie cebulę i z połączonych mocy cebuli i podwawelskiej utworzy megazorda - Matkę Ojczyznę"
KM: "Może to ona jest po prostu personifikacją Matki Ojczyzny. Pomyślałaś o tym? Trochę szacunku!"
Ja: "No, może. A cycki ma obwisłe i oparte na brzuchu, a policzki usiane pękniętymi naczynkami od karmienia powstańców. Mlekiem i krwią. Biało - czerwonym nektarem patriotów. Jestem zła i pójdę do piekła."
KM: "Ciesz się, że Twoja współpasażerka nie wygląda jak Matka Lęgu z Dragon Age'a i że nie steruje narodowcami za pomocą feromonów."
Ja: "Trochę wygląda (minus macki, postury podobnej). Korytarzem przed chwilą przechodził Sebix Patriota. A ja tu Szczerka i Dybla czytam i na kiełbasę kręcę nosem. Przypadek...?"
(chwilę później)
KM: "I jak tam, nie ma opóźnienia? Matka Polska wysiadła? :)"
Ja: "Matka Polska, co logiczne, jest wieczna i jedzie do końca. Z przesiadką. Na wschód pewnikiem."

Ja wiem, nieładnie. Się tak śmiać, podśmiewać, złośliwe do bólu i przeintelektualizowane smsy z odniesieniami do Twardocha i popkultury z mężem wymieniać. Ale wymiękłam. Jesteśmy Radomiem Europy i trudno mi sobie poradzić z taką świadomością. I taką tożsamością. Ale przeczytałam Szczerka i sprawa się skomplikowała. No bo kim my niby jesteśmy, my Polacy? Zadupiem Europy, krajobrazem pastewnym z pretensją do Las Vegas, bucami, co jeżdżą na Ukrainę, żeby się pocieszyć, że gdzieś jest jeszcze gorzej, niż u nas, że gdzieś Elbonia jest bardziej. A tu jest Mordor. Tak, u nas też. Tak, w pociągu na ścianie zachodniej, Szczecin - Poznań - Wrocław - Katowice. Tu jest Elbonia, Mordor, nie ma się co oszukiwać. No i dobra, zdiagnozowaliśmy sobie i co teraz? Jak żyć, zeuropeizowani intelektualiści z Europy Środkowej, jak żyć...?

poniedziałek, 9 maja 2016

Nienapisany list do Jacka Dehnela

Od kilku lat ciężko pracuję na miano pierwszej psychofanki Jacka Dehnela. Czytać go lubię od dawna, a odkąd zaczęłam pisać o jego prozie licencjat, postanowiłam się ujawnić jako psychofanka. Pisarz o tym wie (cóż to za psychofan, który by nie poinformował!) i zdaje się to znosić z godnością. Dla zdrowia psychicznego własnego i Jacka Dehnela kolejne prace dyplomowe zdecydowałam się poświęcać innym prominentnym przedstawicielkom literatury polskiej po '89 roku (Masłowska i Tulli), jednakowoż psychofanką pokątną pozostałam. Ale ja nie o tym w zasadzie chciałam - w ramach mojej psychofanii, poza zaklepywaniem w "ArtPapierze" nowości autorstwa Dehnela do recenzji, obserwuję sobie jego Facebookowy profil i daje mi to jakąś codzienną uciechę - a to jakieś stare zdjęcie, a to jakieś zupełnie nowe zdjęcie, jakiś zabawny fragmencik z życia (albo z literatury, who can tell the difference?) - słowem, miło sobie czasem popatrzeć albo poczytać. Czasami Dehnel uderza jednak w tony poważne i zasadnicze. Uderzył tak wczoraj i przedwczoraj w związku z manifestacją KOD i jak zwykle w takich sytuacjach - szambo wybiło.

Taki Dehnel nie ma w życiu łatwo. Co nie powie, to dostanie po głowie. Najpierw mu zarzucą, że jest współczesnym kołtunem, bo nie dość doniośle i głośno walczy o prawa LGBT+ i że nie ma odwagi Oscara Wilde'a, więc nawet XIX-wieczny dandys z niego nie za bardzo (artykuł już co prawda w archiwum, do którego dostęp mają tylko zarejestrowani użytkownicy, ale ja gdzieś mam wydruk, to mogę się podzielić: klik). To mu znowu zarzucą, że jest "gejem koniunkturalnym", żeby nabić sobie punkty lansu i rozpoznawalności, bo, jak powszechnie wiadomo, "w sztuce to same pedały robio". To znowu oberwie zarzutem, że jest PiSowskim pieszczoszkiem we fraku (by Jaś Kapela), a na Facebooku przeczyta, że jest lewackim ścierwem. Jak udaje mu się zachować względnie stabilną tożsamość przy tak sprzecznych i absurdalnych zarzutach pozostanie tajemnicą Jacka Dehnela. Tym razem było podobnie - od PiSowskiego pieszczocha po artystowskiego i arystokratycznego dandysa, który z obrzydzeniem marszczy szlachecki nosek, bo mu motłoch śmierdzi i nieładne hasła krzyczy. Bo miał czelność napisać, że na sobotnim marszu KODu niektóre hasła były nie do przyjęcia.

To, co tutaj piszę, miałam wysłać w formie epistoły albo obszernego komentarza pod jego postem, ale kolejny raz zwyciężyła grafomanka we mnie i postanowiłam się wyżyć na moim internetowym poletku. Internet to wspaniały wynalazek - zupełnie za darmo mogę sobie pisać i jeszcze docierać z tym do jakiejś wąskiej grupy czytelników, zamiast do sklejki, z której zrobione jest dno szuflady. Mogę też pisać maile i komentarze do ludzi, których lubię, ale ich nie znam. Albo zadzierzgnąć przyjaźń na całe życie (to jeszcze w czasach, kiedy nie siedziało się na Fejsie, tylko na Gadu-Gadu). Ale Internet to też wynalazek straszny. W sposób niezwykły brutalizuje dyskusję. Mogłoby się wydawać, że pośrednictwo ekranu i klawiatury powinno łagodzić obyczaje - bo w końcu zanim człowiek coś wykrzyczy w gniewie, to najpierw musi to napisać i opublikować, więc czas na przemyślenie reakcji się wydłuża. Dziwnym trafem jest wprost przeciwnie - trudniej nam być w dyskusji tak radykalnymi na żywo, jak pozwalamy sobie w Internecie. W sobotę, jednym okiem zerkając na marsz KOD na ekranie telewizora, drugim na miskę pistacji (które są moją wielką namiętnością), siedziałam w kuchni profesorstwa K. Seminarium doktoranckie z prof. K. już się zakończyło, skubałyśmy przekąski i rozmawiałyśmy o sytuacji ogólnej w kraju i na świecie. I o studentach, którzy na zajęciach nie pisną ani słowem, a w Internecie nikt im nie podskoczy, Polska Walcząca i hajże, na Soplicę, dawajże walczyć z opiniami prowadzących zajęcia. Nie dotyczy to tylko studentów, oczywiście. Ale oni są najlepszym przykładem - na zajęciach, chociaż mają radykalnie inne zdanie, niż siedzący przed nimi doktor czy profesor, nie mają takiej odwagi, jak potem w Internecie.

Jacek Dehnel przede wszystkim zauważył, że wzajemne przekrzykiwanie się "tu jest Polska" do niczego nie prowadzi, bo Polska jest zasadniczo i na marszu KOD, i na celebracji miesięcznic smoleńskich, i na marszach ONR, i na Manifach, i na Paradach Równości. I nigdzie Polska nie jest "bardziej" albo "prawdziwiej". My jednak mamy jakoś głęboko zakodowaną plemienność: kto nie z nami, ten przeciw nam. I kto z nami, ten swojak, a kto przeciw nam, ten Rusek. Dorota Masłowska wydała "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną" w 2002 roku i byłby czas najwyższy, żeby się trochę ta powieść zdezaktualizowała. A gdzie tam. Odnoszę wrażenie, że ona się nieustannie aktualizuje wciąż na nowo (i może to jest dowód na to, że to jednak jest niezła literatura...?). Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną mamy na co dzień. Wiadomo, Komorowski to tak naprawdę Komoruski. Tusk miał dziadka w Wehrmachcie (i tak na marginesie - proszę nie nazywać Tuska i Komorowskiego "lewakami", bo mnie to, jako najprawdziwszą lewaczkę i wegetariankę oraz feministkę prosto z najstraszniejszych koszmarów min. Waszczykowskiego, po prostu obraża). PiSlam i Kaczafi. Jak nie z nami - to obcy, Ruski, islamista, Niemiec albo Żyd (niepotrzebne skreślić). Bo polskość musi być jedna, według jednego wzorca. Jakiego? No jasne, że naszego! Bo wzorzec jest jeden, bo my jeden naród, królewski szczep piastowy. Nie ważne, czy PiSowiec, czy KODer - zawsze w pełnej gotowości, żeby przeciwnika z wrogiego obozu "odpolaczyć", względnie - "odpolonizować".

Jeśli chodzi o pogardę dla kultury i zarzucanie Dehnelowi "czepiania się słówek" oraz wydumanego pięknoduchostwa - nie dziwi mnie to specjalnie, ale zasmuca. I nie chodzi tu o jakiś mój prywatny interes ani o jakiś "głęboki wgląd w symbole i język", jakim ponoć jako wytrenowana filolożka jestem obdarzona. Ja bym tylko nie chciała, żebyśmy w imię "wyższych wartości" wszyscy schamiali. Bo wtedy możemy sobie te wszystkie "wyższe wartości" wetknąć między fekalne żarty. Ponadto, kiedy przeglądałam komentarze pod postami Dehnela, rzucił mi się w oczy jeden - poza upartym powtarzaniem "może i jesteśmy chamscy, ale oni są bardziej, więc my musimy, bo inaczej nas zdeptają podkutymi butami" pojawił się też komentarz jak wyjęty z "Wojny polsko-ruskiej..." właśnie: "my to gadu, gadu, będziemy sobie rozważać subtelności językowe, a w tym czasie Kaczyński przeciw nam knuje". Jak pisała Masłowska, w scenie, kiedy całe miasteczko Silnego miało zostać wymalowane na biało-czerwono, a Silny zastanawia się, czy poświęcić nowy siding, pan z ekipy malującej kończy swoją wypowiedź o konieczności malowania domów słowami:

Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem. (...) Tak albo nie, Polska dla Rusków czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją. (s. 68-69)

I na sam koniec: byłam na demonstracji KOD. Raz. I podziękowałam. To jednak nie moja bajka. Nie mogę z czystym sumieniem stać i maszerować w demonstracjach oficjalnie lansowanych przez PO i .Nowoczesną (razem z ich, kurka siwa, w opór nowoczesną typografią). Nie mogę udawać, że odsunięcie PiSu od władzy rozwiąże wszystkie problemy tego kraju, bo nie rozwiąże. To nie było tak, że było tu pięknie, kraina miodem i mlekiem płynąca, coś kląska u boru i my, Słowianie, lubim sielanki. Nie było. Zwycięstwo PiSu nie wzięło się znikąd. I głęboko nie ufam Romanowi Giertychowi, a kiedy ten skacze i krzyczy "Kto nie skacze, ten z Kaczyńskim, hop, hop, hop!" to trochę zbiera mi się na wymioty (żołądkowe zatrucie hipokryzją z powietrza), a trochę na pusty śmiech. Może jestem małostkowa i pamiętliwa, ale byłam w gimnazjum, kiedy Giertych był ministrem edukacji. Może od tego czasu przeczytał Gombrowicza. Nie mam w sobie tyle optymizmu, żeby założyć, że przemyślał go sobie. Można mi zarzucać bierność, separatyzm, małostkowość, klerkizm, radykalizm i co tam jeszcze. PiS to bardzo nie moja bajka. Ale PO i .Nowoczesna też nie. Wybór między zarazą i cholerą to żaden wybór.

Pierwszy post Dehnela: klik
Drugi post Dehnela: klik