poniedziałek, 26 października 2015

"Bo nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje"

Znacie utwór "To je moje"? Jeśli nie, to koniecznie posłuchajcie, do wyboru nowszy Kazik albo klasyczny Grześkowiak: To je moje, Silny Kazik Pod Wezwaniem, Kazimierz Grześkowiak. Niestety, niektóre charakterystyki nigdy nie przestają być celne. Solidarność społeczna jest u nas bliska zeru, zgodnie z zasadą "bo nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje". To wyjaśnia sukcesy, bądź co bądź, zarówno Korwin-Mikkego, jak i Petru. Piszę sprowokowana komentarzem, jaki przeczytałam na Facebookowym profilu znajomej, która pisała o wyniku wczorajszych wyborów. Ja tam osobiście szat nie rozdzieram - będzie tak, jak było, tylko trochę gorzej. PiS ma tę zaletę, że nie zwodzi nikogo, jak usiłowało to robić PO. Wiadomo, że nie będzie związków partnerskich, wyprowadzenia religii ze szkół, liberalizacji (albo chociaż przestrzegania obecnej...) ustawy aborcyjnej, porządku w ustawie o in vitro czy ogólnie rzecz biorąc - świeckiego państwa. Świeckiej służby zdrowia. Świeckiej edukacji. Poszanowania praw wszelkiej maści mniejszości oraz wspierania praw kobiet (w tym, przede wszystkim, praw reprodukcyjnych - wiadomo, wszystko sprywatyzować, macice upaństwowić). I przynajmniej wiemy to od początku i wiemy, czego dalej można się spodziewać. Polityki wprost z zakrystii, podlanej narodową dumą i martyrologią. Jacek Dehnel tak powiedział o tandecie martyrologicznej w naszym kraju: "Że zaleje? Dawno zalało. Teraz po prostu podnosi się poziom wód" (źródło tutaj) - i tak będzie ze wszystkim innym. Po prostu poziom wód się podniesie. Różnica jest w zasadzie taka, że PO próbuje udawać liberalną, nowoczesną partię, a PiS nie próbuje. Więc wszystko to, co do tej pory było półjawne, będzie całkiem jawne. Wszelkiej maści dziwokom mojego pokroju zostaje zacisnąć zęby, zainwestować w coś na ciśnienie i za cztery lata (a być może wcześniej) znów zagłosować z nadzieją na podobnych sobie dziwoków z fioletowym sztandarem. Ale ja nie o tym, a o komentarzu, który napisała znajoma znajomej. Otóż, parafrazując, napisała, że chociaż nie jest wyborczynią PiSu, to PO jej nie żal (mnie też nie) i ostatecznie nie będzie wiele gorzej, niż było (też tak sądzę), a takie na przykład małżeństwa homoseksualne nie są kwestią palącą. I tu we mnie zawrzało dziko. Nie odpisywałam na komentarz, bo pomimo tego, co sądzą o takich jak ja tzw. "prawacy", mam jakieś zasady, a naczelną z nich jest - nie wdawać się w pyskówki z obcymi ludźmi na Facebooku, bo to tylko przybliża do zdiagnozowanych wrzodów, a żadnych pozytywnych skutków nie przynosi. Dlatego sobie założyłam bloga, gdzie ulewam nadmiaru jadu i uspokajam ciśnienie. A więc, raz, dwa, trzy, jadymy:

Pewnie, że małżeństwa homoseksualne, czy, w wersji light, związki partnerskie, nie są kwestią palącą. Zwłaszcza, kiedy się nie jest osobą homoseksualną albo biseksualną. Dla mnie nie są kwestią palącą w ogóle - od niedawna jestem mężatką, bo mam "poprawną" orientację i to szczęście w życiu, że stosunkowo wcześnie spotkałam miłość swojego życia. Mnie ten problem nie dotyczy. Się znaczy, nie jest palący. A że sprawa wygląda trochę inaczej z perspektywy ludzi, którzy wiedzą, że mogą nigdy nie zawrzeć żadnego oficjalnego związku w jakiejkolwiek formie w swoim kraju, to już mnie nie obchodzi. To nie jest aż takie ważne. Temat zastępczy, ot co. A ważna jest gospodarka! Na przykład, "gdyby Petru mógł, oddałby Polskę w leasing do GE Money Bank" (Make Life Harder) i to jest jakiś pomysł na gospodarkę. Jak jesteś silny, sprytny i pracowity, to ciebie nie odda w leasing do GE Money Banku - bo to ty będziesz szefem GE Money Banku. Wszyscy możemy nim być. Jeśli tylko na to ciężko zapracujemy. Tak, zdecydowanie są ważniejsze i bardziej palące kwestie do rozwiązania, niż związki partnerskie osób jednopłciowych. Na przykład, ten parszywy komuch Zandberg chce zabrać wam wszystkim 75% dochodów! Swoją drogą, sądząc po facebookowym poruszeniu, sporo mamy w kraju krezusów. I jeszcze więcej ciołków, ale to akurat żadna nowość. W zasadzie, wszystko jest ważniejsze od równości małżeńskiej - zwłaszcza, że miażdżąca część społeczeństwa może sobie legalnie poślubić upatrzoną osobę. Za jej zgodą, oczywiście. Żeby się tak nie żołądkować, zacytuję Marię Janion, bo zawsze dobrze jest czytać i cytować Marię Janion. Pisząc o miłości jako filarze kultury europejskiej - miłości koncentrującej się na jednym obiekcie, będącej nie tylko pożądaniem, ale także pragnieniem tej właśnie, jedynej, konkretnej osoby, "ty - albo żadna, ty - albo nikt" - pisze też, że "miłość, która jest równocześnie wolnością i oddaniem, może połączyć ludzi w małżeństwie albo poza nim, osoby przeciwnej płci lub tej samej, jednostki różnych ras i rozmaitych stanów społecznych i majątkowych" (M. Janion: Żyjąc tracimy życie. Niepokojące tematy egzystencji. Warszawa 2001, s. 348). Jednak "jeśli wyrzekniemy się miłości w jej odwiecznym europejskim rozumieniu, stracimy jeden z najważniejszych filarów podtrzymujących naszą cywilizację. (...) Przywrócenie jej obecności, przywrócenie właściwego jej ideału wolności i oddania musiałoby się stać powrotem do wyobrażenia osoby, jej niepowtarzalności, niezamienialności, jedyności, tej osoby, która tkwi u podstaw Europy" (s. 356-357). Więc jeśli jeszcze mamy w Europie jakichś straceńców, którzy chcą umacniać europejską wizję osoby i miłości i wspólnym wysiłkiem podpierać ten filar cywilizacji, to czemu im nie pozwolić publicznie i prawnie zadeklarować "ty - albo żadna, ty - albo nikt"? To jest paląca sprawa. Teraz uwaga, odrobina sentymentalizmu i tandety: bo cóż jest ważniejszego na tym świecie niż to, że ludzie, mimo wszystko, jeszcze się kochają? A więc apeluję: wyjrzyjmy czasem poza swoją zagrodę, bo tam są ludzie. Świat nie kończy się za stodołą, a wspólnymi siłami można więcej, niż w duecie "ja ze szwagrem". I z korzyścią dla wszystkich, a nie tylko dla siebie samych.


niedziela, 11 października 2015

"Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi!", czyli nie wiesz kiedy odnajdziesz swoją magdalenkę

Uderzyła mnie dzisiaj w twarz moja dorosłość. Szłam po supermarkecie, pchając przed sobą wózek, stukając butami na obcasie, w spódnicy, która nie podoba się mojej siostrze i w płaszczu zwężanym po mojej matce. I nagle uderzyło mnie to, że mam 25. lat, męża, tytuł magistra, kozaki na obcasie i idę przez supermarket, żeby kupić wędzoną makrelę. Kiedy to się właściwie stało?! Jestem dodatkowo w takim wieku, że moje koleżanki z liceum także wychodzą za mąż albo już wyszły i teraz spodziewają się dziecka. Widzę to wszystko na fejsie i serce roście. A wzięło mnie tak sentymentalnie, bo po powrocie z supermarketu (z makrelą) przeglądałam katalog firmy Avon, z której katalogami nie miałam kontaktu od liceum. A teraz zdarzyło się tak, że przyjaciółka mojej siostry sprzedaje te kosmetyki i zrobiłam sobie wizualną podróż sentymentalną. Właściwie niespecjalnie mnie to ruszało na początku - zamówiłam kredkę do oczu i waniliowe kosmetyki do ciała, bo pasjami uwielbiam kosmetyki waniliowe. Ale dzisiaj natrafiłam na pachnącą karteczkę z perfumami "Incandessence", co okazało się być proustowską magdalenką. Przed oczami przeleciało mi w trybie przyspieszonym całe liceum. Które, jak się okazało, pachnie dla mnie "Incandessence". Próby teatralne w starej kotłowni w szkole. Fajki palone w bramie na Stawowej. Baleriny z H&M, czarne, z czaszkami w środku - nigdy nie miałam tak wygodnych balerin, regularnie zadeptywanych co weekend na kolejnych imprezach w "Strasznym Dworze", który był wtedy jednym z nielicznych klubów w Katowicach. A Cafe Zaszyta jedną z niewielu knajp. Kiedy jeszcze nie było zakazu palenia w lokalach, więc po każdym listopadowym wieczorze w pubie człowiek śmierdział jak stary Kubańczyk. Kiedy miałam czarny golf, grube czarne oprawki i marzenie, że kiedyś będę jak Kazimiera Szczuka, tyle że bez wady wymowy. Kiedy jeszcze mi się chciało chodzić na pomarańczową trasę Kultu. I kiedy S., świadek na naszym ślubie, był dla mnie tylko kolegą z Internetu, którego znałam wyłącznie ze zdjęć i długich rozmów na Gadu-Gadu. Gadu-Gadu! Dobry Jeżu Anaszpanie, ileż ja tam egzystencjalnych rozmów odbyłam! Ile drżeń serca przy zmieniających się kolorach słoneczek! Rozwodnione tyskie w każdej knajpie, waniliowe papierosy, smak błyszczyka z Maybelline. Zapach materacy przy sali gimnastycznej. Czerwony nos i podwiewający kieckę zimny wiatr na 11. listopada, kiedy stałam w poczcie sztandarowym III LO pod pomnikiem konnym (jak głosi legenda, natchniony rzeźbiarz uczynił z Kasztanki ogiera - bo przecież wielki dowódca musi jeździć na ogierze - i na szybko odpiłowywano Kasztance zbędne atrybuty) wąsatego Marszałka. Mapa Imperium Rzymskiego, która wisiała w naszej klasie nawet w momencie, w którym uczyliśmy się o II wojnie światowej. Nieco przerażający półmrok pracowni geograficznej, w którym czaiła się prof. D., zawsze obstawiona milionem map i wykresów, kolorową kredą i globusami. Nurkowanie w koszach i między wieszakami lumpeksu w Superjednostce, z charakterystycznym smrodkiem ciuchów z lumpa. Wiedziona przeznaczeniem, wydałam jakąś astronomiczną kwotę na "Teorie literatury XX wieku. Podręcznik" Burzyńskiej i Markowskiego w EMPiKu. Wtedy nie miałam pojęcia, kim są Burzyńska i Markowski. Teraz mogę z detalami opowiedzieć, jak Markowski dał w twarz znanemu pisarzowi i jaka wynikła z tego awantura. A "Teorie literatury XX wieku" czytałam od deski do deski, kilkakrotnie, od przodu, od tyłu i na wyrywki. Rok, w którym poznałam zascenie teatru Korez, jadłam najlepsze lody w Turynie i myślałam, że będę kiedyś reżyserką. Kiedy wydawało mi się, że jestem strasznie poważna i strasznie dorosła i zaczytywałam się Kurtem Vonnegutem. Długi sweter w czarno-czerwone pasy i wiśniowe martensy, które miałam od gimnazjum, a które rozpadły się dopiero w zeszłym roku. Złamany obcas w dniu odbierania świadectw.

Jesień za oknem, zmarznięte stopy, makrela w lodówce i "Incandessence" wciągane łapczywie ze stron katalogu i oto proszę - człowiek robi się sentymentalny i go bierze na wspominki. Czy cofnęłabym się do tych czasów? BROŃ BORZE! Więc czemu poważnie rozważam zakup tanich perfum tylko po to, żeby je wąchać raz po raz...?

niedziela, 4 października 2015

Disco polo(nistyka)!

Jak zapewne Czytelnikom już wiadomo, jestem z wykształcenia polonistką, doktorantką Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej. Więc, jak mawia prof. K., "moim zawodem jest Polska", w całej rozkosznej dwuznaczności tego stwierdzenia. Niezmiennie fascynuje mnie fenomen disco polo. I choć nie mam żadnych kompetencji, żeby wypowiadać się o disco polo z perspektywy muzykologicznej, niemalże żadnych, żeby wypowiadać się z perspektywy folkloroznawczej czy socjologicznej, zaryzykuję dziś podzielenie się kilkoma moimi obserwacjami i fascynacjami. Będzie też sporo o tekstach, rymach i potędze Matki Filologii i córy jej, Poetyki Opisowej. Kto ciekaw, niech czyta dalej.

Otóż disco polo wróciło do łask. Z mojego okresu licealno-osiemnastkowego pamiętam, że disco polo owszem, bywało na imprezach, ale raczej, jak to mawia młodzież, "dla beki". Czy, jak mawiają hipsterzy, ironicznie. Poleciało jakieś "Jesteś szalona", tłum ruszał w tany, ale wiadomo było, że to tak trochę z przymrużeniem oka. No nie na serio przecież. A przynajmniej nie w moim środowisku, na które składali się głównie uczniowie "elitarnych" i "prestiżowych" liceów katowickich - każdy oczywiście przekonany o supremacji już to Mickiewicza, już to Kopernika, już to Konopnickiej. A teraz disco polo wróciło do łask otwarcie i przeżywa szalony renesans w klubach. Tak przynajmniej donosi mój szpieg w krainie clubbingu, Siostra Ma Anna. I to właśnie Siostra Ma Anna podrzuciła mi arcydzieło w postaci utworu "Ona czuje we mnie piniądz" zespołu Łobuzy. Obejrzenie tego teledysku będzie konieczne do dalszej lektury tego wpisu, więc obejrzyjcie "Ona czuje we mnie piniądz" i wróćcie do lektury.

Obejrzałam to i spłakałam się ze śmiechu, rozpoznając utwór jako parodię. Podzieliłam się moją refleksją z Anią, która powiedziała, że to nie jest parodia. Bo na imprezach to leci i ludzie tańczą do tego i słuchają całkiem na serio, jak każdego innego disco polo w rodzaju "Słodka kotka" czy "Ruda tańczy jak szalona". Zaczęłam więc śledztwo i udało mi się ustalić, że zespół Łobuzy nagrał tylko jeden utwór, ale za to znaleźli się na liście hitów radia VOX, specjalizującego się w disco polo. I że zespół składa się z muzyków Eweliny Lisowskiej (tej, co włączała niskie ceny w Media Expert) i Dawida Kwiatkowskiego. Jak ustaliło moje dalsze śledztwo, Lisowska i Kwiatkowski to gwiazdki muzyki pop, ale nie disco polo. Zaczęłam więc, jak Matka Filologia i córa jej Poetyka Opisowa nakazują, szukać wyznaczników tekstowych - bo autorskie już mamy, Łobuzy to nie zespół sceny disco polo, zresztą, co to za pseudonimy: Discomił, DJ Yalla i DJ Yolo, a żart profesjonalnych muzyków. Doceniam natomiast pseudonim Discomił: jest kwintesencją disco polo, z przedrostkiem disco i końcówką -mił, charakterystyczną dla słowiańskich imion. Perfekcyjny w tym kontekście. Jak całe disco polo, jest wypadkową naszego przaśno-siermiężno-pszenno-buraczanego folkloru wiejsko-miejskiego i naszych wyobrażeń o zachodnim clubbingu i zabawie. Jak mawia mój znajomy ze studiów, Polska jest Radomiem Europy. A jeśli chodzi o wyznaczniki tekstowe, to jest nim przede wszystkim tytułowy "piniądz", zwrot tyleż gwarowy, co kolokwialny. W zwrotkach pojawiają się charakterystyczne dla disco polo rymy dokładne, często gramatyczne, np. dyla - krokodyla, błyszczy - zapiszczy, skanuję - obserwuje itd. Por. z rymami "szalona - ona", "lalę - wspaniałe", "kotka - słodka - fotka - frotka - toto lotka" (źródła: "Ruda tańczy jak szalona" oraz "Słodka kotka", absolutny majstersztyk). Jednak to, co wybija się w tej strukturze, to niezwykle pomysłowy, refrenowy i często powtarzający się rym "piniądz - Beyonce", wypowiadany jako "bijons". To mój koronny dowód na to, że utwór ten jest parodystyczny. Zrymować kolokwializm z niepoprawnie wymawianym imieniem gwiazdy pop w sposób niedokładny - no sorry, to przewyższa możliwości piewców słodkich kotek. Dodatkowo mamy sygnały w teledysku: dmuchany krokodyl, przebijające symbole dolarów oraz sam gwarowy "piniądz", pokazujący dystans autora do opisywanej w tekście sytuacji - podrywu w dyskotece. Ponadto, kaman, szota jej funduje i po tym czuć ten "piniądz"?! Litości... Jakby modżajto jakieś, to ja rozumiem, ale szota?! To, jak mawiają miłośnicy anglicyzmów, "opcja budżetowa". Jako że utwór został wypuszczony w lipcu i, jak deklarują ironicznie autorzy, klip został nakręcony w Dubaju - o czym mają świadczyć stroje "na szejków", ostrze satyry zostało wycelowane w "dubajskie modelki" - pośród dziewczyn oddających się szejkom za grube miliony miały być ponoć także polskie gwiazdki (można o tym poczytać tu, na ile to jest prawdziwe - nikt nie wie...).

Inna sprawa, że ta parodia (a raczej - pastisz) została odczytana poza kontekstem parodystycznym i znalazła się na listach przebojów disco polo. Nie pierwszyzna to - parodiujący boysbandy utwór T.Love "Chłopaki nie płaczą", choć jest bardziej czytelny jako parodia, jest bodaj najpopularniejszą piosenką T.Love, poza "Warszawą", a z kolei "Trzepała Zośka dywan" jednym z hitów Kukiza i Piersi (i nie mógł przy parodiowaniu radiowych hitów pozostać...?).

Polonistyka jest królową - gdzie indziej nauczyłabym się tyle o rymach i mogła to wykorzystać do słuchania disco polo?! A samo disco polo jest czymś rdzennie polskim na bardzo głębokich pokładach. Nie ma się czego wstydzić - więc bez zgrywania się, kochani, i następnym razem jak usłyszycie "Jesteś szalona", to nie wybrzydzać, nie marudzić, nie udawać, że wolimy jakieś dark electro, tylko ruszyć w tany, bo to niemalże patriotyczny obowiązek. Nie prześnijmy kolejnej rewolucji - rewolucji disco polo(nistyki)!

czwartek, 1 października 2015

Drogeryjne macantki, czyli jak liberalna ironistka skłania się ku krwawym karom cielesnym

Uwielbiam kosmetyki. Każdy ma jakieś słabości. Ja uwielbiam kosmetyki, ze szczególnym naciskiem na szminki. Lubię używać, kupować, oglądać, mieć. Uspokaja mnie to. Po ciężkim dniu, jeśli nie mogę jechać do stajni i zabrać kopytnego do lasu, zrelaksować się miarowym przesuwaniem szczotki po końskim grzbiecie, posłuchać, jak szumi las i wygalopować frustracji na łące, oglądam kosmetyki. W Internecie na przykład, wchodzę sobie na strony internetowych drogerii i oglądam. Nie żeby od razu kupować, po prostu sam ich widok mnie uspokaja. Jak już pisałam, każdy ma jakieś wstydliwe słabości. Lubię robić zakupy w drogerii. No, tak mam i trudno. Trzymam nałóg w ryzach, nie kupuję za dużo, nie przysypują nas hałdy cieni do powiek i z szuflad nie wysypują się róże do policzków. I jedyne, co odbiera mi przyjemność z mojego grzesznego nałogu, to drogeryjne macantki. Babony, które jak niewierny Tomasz, muszą wrazić paluch w kosmetyk, bo inaczej nie uwierzą, że zaiste jest na półce i można nabyć za walutę krajową. Ileż razy zdarzyło mi się kupić tusz do rzęs, który zmienił formułę z nowoczesnej, płynnej, na nieco retro - w kamieniu, bo drogeryjna macantka musiała go otworzyć z miesiąc temu i tak sobie wysychał na półce, aż go nie kupiłam. Albo znaleźć szminkę, która wyglądała na ugryzioną. Przez niedźwiedzia, oceniając po odciskach szczęki.  W niektórych drogeriach foliują kosmetyki albo obklejają je taśmą klejącą. Ale drogeryjnej macantki nic nie powstrzyma. Dlatego jeśli się zdecyduję na zakup czegoś, to najpierw, zanim zaniosę to do kasy i pozbędę się uciułanego grosza, otwieram i sprawdzam, czy ktoś nie wraził palucha w mój krem do ciała. Albo nie przejechał sobie szminką po ręce. Albo, co gorsza, po ustach. Nie upaćkał nakrętki błyszczyka. Uratowało mnie to kilkakrotnie przed zakupem takiego towaru drugiej świeżości. Doprowadza mnie to do szału, owszem, ale jestem zawodowo, jako humanistka, wykształcona do podejmowania niekończących się prób zrozumienia człowieka. I choć uważam otwieranie kosmetyków przeznaczonych na sprzedaż (nie testerów, kosmetyków przeznaczonych na sprzedaż! choć wystawiony tester i tak nie chroni wystawionych na sprzedaż sztuk przed zmacaniem przez armię drogeryjnych macantek) za rzecz naganną i nie do obrony, to z zawodowego obowiązku jestem w stanie zrozumieć, dlaczego macantki to robią. Oto, co wymyśliłam:

- bo muszą sprawdzić, jak wygląda kolor podkładu / korektora / szminki,
- bo muszą wiedzieć, jaką ma konsystencję,
- bo muszą wiedzieć, jak pachnie (chociaż odrywanie aluminiowych zabezpieczeń w kremach do ciała, żeby sobie je poniuchać, uważam za grube przegięcie),
- bo daje im to namiastkę posiadania tego kosmetyku, gdyż...
- ...są zachłyśnięte późnokapitalistycznym nadmiarem dóbr i usług, a że nie są Kim Kardashian i nie mogą mieć ich wszystkich, to chociaż wszystkich osobiście dotkną.

Ale dzisiaj macantki przeszły same siebie. Otóż kupiłam w drogerii wazelinę. Zwykłą, najzwyklejszą wazelinę w plastikowym słoiczku. Przezroczystą, bezzapachową, pozbawioną absolutnie jakichkolwiek bajerów. WAZELINĘ. Otwieram ją w domu, celem aplikacji na odrapany od ciągłego smarkania nos i co widzę? Odcisk palucha z malowniczym rozmazem. Taki znak, taka wiadomość, "Tu byłam, Ilona". I ogarnęła mnie pasja. Dziki szał. Furia. No kto maca bezzapachową wazelinę w ekonomicznym opakowaniu?! Nie pachnie, ma konsystencję, no... WAZELINY! Nie ma w niej nic, co trzeba sprawdzić przed zakupem, bo jest to najzwyklejsza WAZELINA, nieobiecująca, że uczyni nas pięknymi, młodymi, pachnącymi albo stylowymi. WAZELINA, do kroćset!

Dlatego postuluję, aby drogeryjne macantki karać, jak onegdaj karano złodziei. Odrąbaniem ręki, która została zanurzona w niebędącym testerem kremie, podkładzie, po której jeżdżono różowobeżową szminką. Na miejscu i przy świadkach. Przysięgam, jak następnym razem zobaczę w moim pobliżu drogeryjną macantkę, to o ile nie będę mieć przy sobie ostrego narzędzia do odrąbania ręki, wytargam za kłaki, że mnie Ilona razem z Żanetą do końca życia popamiętają. I jeszcze ostrzegą Mariolę, że w Rossmannie jakaś furiatka kłaki ludziom niezbyt dobrej woli wyrywa.


Wnioski: nie otwierajcie kosmetyków w drogeriach, bo nigdy nie wiecie, kiedy ktoś wam za to wyszarpie wszystkie kłaki z głowy, odreagowując w ten sposób wszystkie swoje smutne frustracje. Dziękuję za uwagę.