niedziela, 19 stycznia 2014

Sartor resartus, czyli rzecz o przyodziewku

Dla kogo tytuł brzmi dziwnie, niech wygoogla "Sartor Resartus" Carlyle'a, można nawet za darmo ściągnąć polskie tłumaczenie, polecam (tak, tak, marny intelektualny snobizm, wiem). Dzisiaj będę pisać o ubraniach, bo nikt mi nie powie, że ubrania nie są ważne. Nie, nie jestem feszynistką ani szafiarką, w kwestii mody jestem zupełną ignorantką. Ale upierać się będę przy tym, że ubrania są ważne. Jeśli nie szafiarka, nie znawczyni mody, to jako kto się wypowiadam? Jako seminarzystka autorki książki "Ciało, ubranie, pożądanie...", na przykład, jeśli to wystarczająca kwalifikacja. I osoba, która wiele dziwnych rzeczy już nosiła.

W okresie nastoletniej burzy i naporu bardzo chciałam być oryginalna i jedyna w swoim rodzaju, w związku z czym z uporem godnym lepszej sprawy walczyłam o wizualną przynależność do subkultury. A raczej kilku subkultur w ciągu. Przeszłam przez etap metalowy, gotycki, punk, grunge i okresy przejściowe, które charakteryzowały się rozkosznym eklektyzmem. Czytałam też książki, których nie pozwoliłabym czytać swojej 14-letniej córce, snobując się na intelektualistkę (to ostatnie robię akurat nadal, a okulary tylko w tym pomagają). Generalnie robiłam WSZYSTKO, absolutnie WSZYSTKO, aby zostać w opinii publicznej rarogiem. Bez przesadnej skromności mogę stwierdzić, że czasami odnosiłam na tym polu drobne sukcesy. Nosiłam glany własnoręcznie korektorem do długopisów wymalowane w kwiatki. Siateczkowe rękawiczki po łokcie, ale za to bez palców. Bluzki z rękawami o kroju "motylem jestem". I bandamki na głowie zawiązane "na pirata". Przeszłam też przez etap ciuchów "unisex", który skończył się tym, że ktoś na ulicy wydzierał się za mną "MAREK, MAREK, no czekaj!", a kiedy się odwróciłam, ten ktoś w ciężkim szoku zaklął siarczyście (nie, raczej nie "ech, do czorta!") i ogłosił "ta laska to nie Marek". No, świetnie, stwierdzono publicznie moją tożsamość płciową i zarazem nietożsamość z niejakim Markiem. Nieźle. Ale po okresie burzliwego dorastania, czyli gdzieś pod koniec gimnazjum lub na początku liceum, moja potrzeba wizualnego szokowania otoczenia zaniknęła. W liceum ubierałam się zupełnie normalnie, pomijając może intensywny okres francuski, kiedy ścięłam włosy na równi z brodą i miałam grzywkę, robiłam wywinięte kreski eyelinerem i malowałam usta na czerwono, zakupiłam beret baskijski i nosiłam czarny płaszczyk, ołówkową spódnicę i buty na obcasach. Krótki był to okres i mało naporowy (czyli jak francuski ruch oporu, dokładnie o ten efekt chodziło). Potem nadszedł najkoszmarniejszy okres w mojej garderobie, czyli "taka jestem dorosła" i styl prowincjonalnej polonistki tuż przed 40. rokiem życia (z całym szacunkiem do polonistek pracujących poza metropoliami, no ale kaman, dziewczyny, bluzki typu golf nikomu nie służą!). Koszmar i dramat w trzech aktach wierszem wolnym. Nikomu nie polecam. Ocknęłam się, przyjrzałam się sobie w lustrze i doszłam do wniosku, że brakuje mi tylko męża na urzędniczym stanowisku, niewielkiego mieszkania i niesfornych dzieci, żeby w pełni skomponować się z moim wizerunkiem (w wersji hard: jednego prozacu dziennie i bycia niespełnioną poetką). Od tamtej pory więcej myślę przy kupowaniu i staram się panować nad tym, jak wyglądam. Tak, ciuchy są bardzo istotne, kto nie wierzy, ten powinien przeczytać "Małą historię dandyzmu" Okulicz-Kozaryna.

No ale teraz to już bez przesady. Byłam święcie przekonana, że wyglądam tak o. Może większość dziewczyn ma długie włosy, ale dużo ma też krótkie i żadna to rzadkość spotkać krótko przystrzyżoną niewiastkę na ulicy. Ubrania mam głównie z H&Mu, a każdy przyznać musi, że niszowa i trudno dostępna marka to to nie jest. Czyli ogólnie byłam przekonana, że raczej nie jestem szczególnie się wyróżniająca. Byłam. Od gimnazjum nie słyszałam żadnych kretyńskich komentarzy na temat swojego wyglądu. Toteż, opierając się na wszechmocnej dedukcji, doszłam do wniosku, że w żadnym wypadku nie wyglądam szokująco i tak jest dobrze. Nie wyglądam jak polonistka w średnim wieku ani jak raróg. Ale jednak. Wczoraj w przyjemnej, acz w godzinach szczytu bardzo głośnej knajpie na Mariackiej, kiedy przeciskałam się od toalety do pozostawionych w palarni Narzeczonego, S. i M., owinięta w sweter męski narzeczeński rozmiar M (mnie do połowy uda, jak nie prawie do kolana), usłyszałam nad swoją głową (często słyszę coś, co mnie dotyczy, nad moją głową, w sensie dosłownym i metaforycznym, ale to właśnie spotyka niewielkie kobiety): "Ej, czemu laski się obcinają tak krótko? I noszą takie bezkształtne swetry? Beznadzieja!". W pierwszej chwili pomyślałam, że chodzi o kogoś innego - zawsze z tyłu głowy mam Sinead O'Connor - ona to ma krótkie włosy! Ale żadnej dziewoi przyciętej tuż przy skórze nie zarejestrowałam. Więc chyba o mnie szło. Oczywiście nie przyszło mi do głowy odwrócić się i spojrzeć temu znanemu specjaliście od kobiecego fryzjerstwa w oczy. Skuliłam się bardziej, ciaśniej owinęłam narzeczeńskim swetrem i podreptałam tam, gdzie moje miejsce, czyli w okolice bujnej grzywy Narzeczonego. Ale przykro mi się zrobiło, nie powiem. Oczywiście kilka genialnych, celnych ripost przyszło mi do głowy po 15 minutach. Najgorsze uczucie na świecie: spóźniona cięta riposta (choć zawsze można jak Wujek Cięta Riposta kazać komuś oddalić się niezwłocznie w słowach niewybrednych). I jak na początku ciuchowego wywodu odwołałam się do literatury, tak i na końcu się odwołam - pozostaje mi "Na krótko" Ingi Iwasiów. I w rozpaczy będę przeżywać wszystkie swoje spóźnione cięte riposty. Bo przecież fryzurę mam super, tylko z refleksem nie nadążam.


2 komentarze:

  1. Ja też cierpię na spóźnione riposty. Okropna to przypadłość. Ale może kiedyś się uda powiedzieć to, co się myśli. Bo że wyglądamy dobrze mówić nam nie trzeba - my to wiemy. Prawda? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo to się robi tak: sadzisz ripostami na oślep, bez zastanowienia. Tylko jedna na dziesięć siądzie, ale za to tak epicko, że każdy ją pamięta, a o tych kiepskich i tak się zapomina. Przetestowane!
    (Kobi)

    OdpowiedzUsuń