wtorek, 3 marca 2015

Mademoiselle Agnieszka z za ciasnym kokiem uczy manier

Kto kiedykolwiek miał wykład z prof. Tadeuszem Sławkiem ten wie, że profesor bardzo lubi mówić o codziennej grzeczności. Że zachowanie podstawowych zasad grzeczności - ulubione przez profesora jest mówienie "dzień dobry" współpasażerom w windzie oraz kultura drogowa - jest podstawą życia w społeczeństwie i bez tego żyć w większym skupisku ludności się nie da. I zgadzam się z profesorem, nauki do serca przyjmuję i ogólnie staram się. I nie chcę popełnić mizantropicznego tekstu o wszechogarniającym chamstwie albo zestawu porad nauczycielki manier na pensji, bo uważam, że zasady grzeczności są po to, żeby nam było ze sobą milej i żebyśmy sobie okazywali elementarny szacunek nawzajem, a nie po to, żeby tresować młode panny i paniczów oraz na każdym kroku tropić afront oraz dyshonor. Ale czasami to bym biła linijką po łapach delikwentów, sznurując usta równie ciasno, co gorset. Zdarzyły się w moim życiu dwie awantury powitalne, przy jednej delikwent uznał pewien porządek płci, w którym mężczyznom podaje się prawicę, a kobieta ze swoją może zostać zignorowana, za oczywisty, a ja się niepotrzebnie rzucam. Przy drugiej z kolei delikwent obawiał się, że jak poda rękę feministce, to stanie się coś strasznego. Zarazi się tym feminizmem czy co. Ja to bym bardzo chciała mieć taką moc sprawczą, żeby mój jeden uścisk dłoni zaszczepiał w ludziach przekonanie o równości płci. Niestety, nie dzieje się tak. Ale do zupełnie innej grupy należy traktowanie mnie jak szczyla w instytucjach.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie wyglądam poważnie. I że nie wyglądam na swój wiek. Zdarzają mi się pytania o dowód przy próbie zakupu napojów alkoholowych. Zdarzają się potężne zdziwienia, że już skończyłam studia magisterskie i tak właściwie to robię doktorat. Wiem też, że nie pomaga mi w dodawaniu sobie powagi szczególne zamiłowanie do odzieży oraz dodatków w zwierzątka. Bluza z liskiem, na którego napadał śnieżek, nie sprawia, że wyglądam na poważną panią magister. A kolekcję takich rzeczy mam pokaźną. Czapkę-liska, czapkę-śnieżną panterę i rękawiczki dwupalczaste z liskami. Szalik w jelonki. T-shirt z panną lisek w spódniczce i sweterku. Obszerny t-shirt z zajączkiem. Biżuteria w borsuczki, liski i sowy. Kolczyki z Reksiem (wygrane w konkursie zresztą). Broszka z żyrafką. I to nie jest cała moja odzieżowa menażeria. I na co dzień mam to w nosie. Nie muszę całym swoim wyglądem krzyczeć "JESTEM STRASZNIE POWAŻNA I PISZĘ STRASZNIE POWAŻNY DOKTORAT". Jak gdzieś przeczytałam, a nie pomnę gdzie, "Nie jest sztuką wyglądać jak striptizerka i być striptizerką oraz wyglądać jak doktorantka i pisać doktorat o Lacanie. Sztuką jest wyglądać jak ta pierwsza i robić to drugie lub na odwrót!". Ale jestem też na tyle świadoma swoich warunków fizycznych, że jak idę do banku albo do urzędu, to menażerię zostawiam w domu i ubieram się poważniej. Co i tak nie jest wolne od nieco zabawnych, acz niezbyt grzecznych sytuacji. Chociaż mina pani w banku, kiedy przyszłam założyć lokatę na sumę całego stypendium MNiSW, była bezcenna. Chyba wyglądałam jej raczej na delikwentkę, która chce pobrać gotówkę z subkonta rodziców, żeby nakupić sobie bluzek, błyszczyków i kolorowych cieni do powiek, a nie swobodnie rozporządzać własnymi pieniędzmi. Ale, poza zdziwioną miną, pani zachowała pełen bankowy profesjonalizm, bo zwracała się do mnie per "pani" i traktowała poważnie. Kiedy mój narzeczony zakładał konto oszczędnościowe, pani przez całą rozmowę zwracała się do niego na "ty". Przeszła na "pan", kiedy zobaczyła w dowodzie datę urodzenia. Pomijając kwestie grzeczności, to po prostu mało profesjonalne i na wizerunek banku dobrze nie robi. Ale szczyt wszystkiego osiągnęła wczoraj urzędniczka w Urzędzie Stanu Cywilnego w Katowicach, gdzie poszliśmy z Lubym celem zapisania się na ślub. Uznaliśmy, że do takiej instytucji trzeba godnie, więc ja wskoczyłam w granatową marynarkę, dżinsy i botki na obcasie, a Luby w szarą marynarkę i szarą koszulę w kratkę. Czyli godnie, ale bez przesady, niby elegancko, ale jednak odrobina luzu. Czyli jak mniej więcej dorosły człowiek. Chciałam uniknąć pytań "A czy masz, dziewczynko, zgodę sądu na ten ślub?". I tego pytania udało mi się uniknąć. Niestety, na ślub nie udało nam się zapisać, widać kryzys instytucji małżeństwa nie jest aż tak poważny, żeby sprawę ułatwiać. Jak byliśmy na rok przed planowaną datą, to się dowiedzieliśmy, że trzeba być pół roku przed planowaną datą. Upewniliśmy się więc, że chodzi o marzec, jeśli ślub planujemy we wrześniu. Pani gorliwie przytaknęła. A jednak chodzi o kwiecień. No cóż, trudno, przyjdziem w kwietniu. Inna sprawa, że pani zwracała się do nas na "wy". Zróbcie, weźcie, przyjdźcie. "Jak nie będzie można zrobić uroczystości w siedzibie USC, to możecie przecież wziąć ślub w plenerze i zaprosić urzędnika poza teren USC, ale na terenie Katowic". Ja na to, że obiad dla rodziny zaplanowaliśmy w Restauracji "Patio Park", więc może ewentualnie pomyślimy o ślubie w Parku Kościuszki, ale wtedy koszta samego ślubu są ZNACZNIE wyższe i wolelibyśmy jednak w USC. A pani na to: "No są wyższe, ale to zrezygnujecie z krewetek na przystawkę i wam się zbilansuje!". Może chodziło o to, żebyśmy poczuli się swobodnie i rodzinnie. Stąd ta familiarna forma i porady co do cennika ślubu. Może ja jestem jakaś niedzisiejsza i nie przejęłam jeszcze korpokultury z mówieniem sobie na "ty", które wcale bliskości nie wyraża. Nie wiem. Niemniej jednak, wolałabym, że urzędniczka z Urzędu Stanu Cywilnego zwracała się do mnie per "pani". A nie jak do szczyla.

Czy to wyraz moich kompleksów, czy to rzeczywiście było mało stosowne?

Ludzie, trochę grzeczności na co dzień nie zaszkodzi. A urzędy widać od taktyki pana feudalnego, który udziela pospólstwu łaski posłuchania i obsługi, przechodzą do taktyki "tykania" i skracania dystansu. Tak źle, i tak niedobrze. Nie dogodzisz petentowi, kurka siwa, nie dogodzisz. Takie toto marudne i roszczeniowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz