poniedziałek, 23 lutego 2015

Jak ludzie to robią, że się dobrze ze sobą czują...?

Poważnie pytam, nie chcę Was raczyć kilkupunktową, prostą receptą w kilku nieskomplikowanych krokach, jak być szczęśliwym człowiekiem, akceptować siebie i budzić się rano z energią na nowy dzień i radosną afirmacją swojego "ja". Raz, że w kilku prostych krokach to można co najwyżej ugotować zamrożone pierogi, bardziej ambitne rzeczy wymagają albo większej ilości kroków, albo te kroki robią się wspinaczką wysokogórską bez asekuracji. Wiem też, że nasza kultura stała się ciągiem prezentacji swojego "ja" w Internetach. Nie będę ubolewać z zacięciem zatroskanego inteligenta, bo po pierwsze, nie lubię ubolewania zatroskanych inteligentów (nawet jeśli mają w swoim ubolewaniu pełną rację, to sama taka postawa służy, w moim przekonaniu, raczej podkreślaniu, że JA czytam książki i chodzę do filharmonii, bo takim jestem "kulturalnym filologiem z Krakowa" jak gombrowiczowski Pimko - choć żaden Pimko nawet na mękach nie przyzna się, że jest Pimką, każdy w tym pimkowskim społeczeństwie ynteligentów czuje się Józiem, biednym Józiem, ale nigdy, nigdy Pimką, nie! - i odseparowania się od nieczytającego / niechodzącego do filharmonii motłochu, gdyż "odi profanum vulgus et arceo", popisała się łaciną profesoressa Pimko z Katowic, yntelygentka w 2. pokoleniu, z brązową marynarką udającą tweed i łatami na łokciach w zestawie; na dowód yntelygencji rąbnęłam nawias tak długi i tak zawiły, że urągam stylistyce), po drugie - do czego służy blog osobisty, jak nie do nieskrępowanej, radosnej, pozbawionej srogiego redaktora ekspresji swojego grafomańskiego ja? I mam kilka albumów zdjęć na Facebooku. Więc, za Łoną cytując, "Rzuciłbym kamieniem, ale rzuca ten, kto rzucać ma czym / Więc to nic nie świadczy, to o niczym nie znaczy". Z drugiej strony nie uważam, żeby moja twarz była tak szalenie ciekawa, żebym musiała ją prezentować "urbi et orbi" codziennie w formie "selfie". Albo to, co jem, z reguły jest dość smaczne, ale na pewno nie aż tak interesujące, żebym koniecznie musiała się tym dzielić ze światem. A już na pewno ludzkość poradzi sobie bez wiedzy, że czerwone grejpfruty na drugie śniadanie jadam przekrojone na pół i układam je tak, żeby kadr mi się komponował, dizajnerska łyżeczka na dizajnerskim talerzyku, ustawionym na minimalistycznym, białym, błyszczącym blacie, na którym kurz widać po jednym dniu, a kocie kłaki tuż po przetarciu. Uważam też, że nie znam się na wszystkim. Serio. A jak już się na czymś trochę znam, to i tak nie ogarniam całości tematu. I im bardziej się komuś wydaje, że ogarnia wszystko, tym mniej faktycznie ogarnia. I dotyczy to zarówno jazdy konnej, gdzie za ekspertki uważają się najczęściej nastolatki, których największym jeździeckim osiągnięciem jest zagalopowanie na dobra nogę i utrzymanie się w siodle przy energiczniejszym bryknięciu wierzchowca, jak i literatury.

Bardzo często dzieje się tak, że jak rozmawiam z dawnymi znajomymi, którzy dowiadują się, że piszę doktorat z literatury polskiej, czują potrzebę wytłumaczenia się przede mną ze swojego zestawu lekturowego i jego rzeczywistej bądź mniemanej ubogości. Albo dzielą się ze mną mądrościami. Do moich ulubionych należy: "Zajmujesz się literaturą kobiecą? A co to w ogóle jest literatura kobieca? Literatura męska jest znacznie lepsza, bo nie jest skażona płcią". Nie wyśmiałam tego mędrca, ani nie próbowałam go wyprowadzić z błędu, bo po co? Skoro sam jest bezpłciową i eteryczną istotą, czystym, nieuwikłanym bytem, to co ja go będę wikłać w płeć, biedaczka. Jak on taki, jak wymarzony Polak Juliusza Słowackiego, przeanielony mocą cierpienia narodu. I z tym mam właśnie problem: co daje ludziom poczucie tak głębokiego poznania każdej dziedziny wiedzy? I o ile mało kto ma odwagę spierać się z inżynierem-robotykiem odnośnie konstrukcji robotów, to z filologiem/politologiem/kulturoznawcą (a coraz częściej, dzięki portalom medycznym, także z medykiem) każdy czuje się w mocy. Jak napisała gorzko koleżanka doktorantka z podwójnym wykształceniem, "jestem politologiem i literaturoznawcą w kraju, gdzie wszyscy znają się na polityce i nikt nie czyta". Nie twierdzę, że jak ktoś nie może się wylegitymować odpowiednim dyplomem, to ma milczeć i słuchać, jak ekspert prawi, bo sam jest ciemny jak tabaka w rogu i edukacji nagłej a intensywnej wymaga. Ale na boga nieżywego, ludzie! Jak to robicie, że macie tak głębokie przekonanie o własnej omnipotencji?! Internet to cudowne miejsce. Demokratyczne. Daje głos każdemu z łączem. Na każdy temat. Klawiatura czyni eksperta w każdej dziedzinie. Daje też dostęp do bezkresnego bezmiaru wiedzy, tekstów, portali. Ale niewielu multiekspertów z tych dobrodziejstw korzysta. Wraz z Internetem i jego hiperdemokratycznością (co, ogólnie, jest zaletą), przyszło nam się zmierzyć z bezmiarem zadowolonej z siebie głupoty. Z ekspertyz na każdy temat, podpartych niezłomnym mniemaniem o znaczeniu własnego "ja", o doniosłości własnych dokonań, choćby nawet tym dokonaniem miało być estetyczne zestawienie elementów ubioru. O własnym "widzimisię" jako ostatecznej kategorii gustu, smaku, wiedzy. Gombrowiczowskie "Poniedziałek: ja. Wtorek: ja" to w Internetach małe miki.

Wydawało mi się, że mam sporo pewności siebie. Że prę do przodu jak parowóz. Rozpędzony. Ale często łapię się na myślach typu: "za mało wiem", "nie dość dobrze się znam", "w końcu nie jestem ekspertem", "nie jestem pewna". To ja mam problem, wygenerowany we mnie przez pariarchat, kompleksy, polską kulturę fałszywej skromności, czy internetowi eksperci mają? No i proszę, znowu niepewność.

Jakiś czas temu pisałam, że doktoranci I. roku znają się na wszystkim i są przekonani o swojej supremacji w Europie i świecie. Podśmiewałam się z kolegów i koleżanek, już tego nie robię. Po pierwsze, jakoś trzeba sobie zrekompensować to, że wcale się nie jest żadną "elitą", ani społeczną, ani intelektualną, tylko w najlepszym wypadku wyrobnikiem nauki i trzaskaczem punktów, a w najgorszym sztuką bydła, przyjętą na "elitarne" "studia" ze względu na wysoką dotację "pogłówkową". Po drugie, jak się zyska świadomość, że cała para poszła w gwizdek, a z każdej strony słyszysz, że Twoje kompetencje są żadne, a w najlepszym wypadku wysoce zbędne, bo nie przekładają się bezpośrednio na innowacyjność gospodarki ani nie generują zysków, to trzeba się ratować. Poczuciem omnipotencji na przykład. Po trzecie, doktoranci wcale nie są najznamienitszymi ekspertami od wszystkiego. Są nimi ludzie "prowadzący własną działalność gospodarczą od X lat". Tacy się najchętniej wypowiadają na forach, w komentarzach, dzwonią do radia i wszystkie swoje racje, słuszne bądź nie, podpierają niezbijalnym argumentem prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Bo jak wiadomo, prowadzenie własnej działalności gospodarczej (zawsze tymi urzędowo-prawniczymi słowami, rzadko mówią o "własnej firmie") jest wyznacznikiem statusu, indywidualizmu i indywidualnych osiągnięć, zaradności i światłego sobiepaństwa. Więc skoro prowadzę własną działalność gospodarczą sam i sam sobie z tym wszystkim daję radę, to znaczy, że ze wszystkim innym też.

Zawsze byłam w opozycji,
Oczekuję propozycji,
Bo mam w sobie coś takiego,
Co nie daje spać kolegom.
Widzę siebie w dyplomacji
I w Londynie na kolacji,
I z wywiadem sobie radę dam.

Polecam, uwielbiam to wykonanie, Karolina Czarnecka "Śliczna, higieniczna". I teraz tony spiżowe: jak ludzie to robią, że się tak dobrze ze sobą czują, skoro świat jest cholernie skomplikowany, a odcieni szarości jest więcej, niż sugerowałaby poczytna autorka E L James?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz