piątek, 13 lutego 2015

"Halo, Marian?", czyli jak korzystać z telefonu

Rozpoczynać od banału, że telefony są teraz wszędzie i wlazły w każdy obszar naszego życia, to jednak blogerce z ambicjami nie uchodzi. Ale kiedy to prawda. To bardzo wygodne, bardzo pomocne i bardzo męczące - być na ciągłym nasłuchu. A wyłączyć też strach, bo jeśli akurat zadzwoni ktoś z propozycją naszego życia? Odmieni nasz los? Zadzwoni RMF FM i wygramy 400 tysięcy złotych? Albo jakiś nagły wypadek? Odpowiedź "bez odbioru" traci sens w naszym życiu. Nie ma "bez odbioru", jesteśmy na wiecznym nasłuchu, nasza wewnętrzna panna Alicja, telefonistka sprzed czasów komórek, siedzi w kapciach przed aparaturą, gotowa w każdej chwili łączyć na międzymiastową. Może kiedyś, kiedy telefony przypominały bardziej banany bądź cegłówki, obowiązywały jakieś zasady korzystania z tych wielkich urządzeń z antenką albo słodkich, różowych motorolek z klapką (kto takie jeszcze pamięta? kto taką miał?). Teraz nie obowiązują. I cierpimy na tym wszyscy. Nie chcę odgrywać tu roli starej panny Anastazji, która ma stanowczo za ciasno spięty kok i zbyt stanowcze poglądy na to, co wypada, a co nie i jest w stanie stanowczo wyegzekwować od swoich podopiecznych na pensji przestrzeganie wszelkich zasad savoir-vivre. Nie uważam, żeby czymś szalenie zdrożnym było odebranie telefonu w autobusie i przeprowadzenie krótkiej rozmowy typu: "Kochanie, jestem w autobusie, słabo słyszę. Tak, byłem w aptece. No, kupiłem. Tak. No, niedługo będę, pa". Albo przeprowadzenie takiej rozmowy w poczekalni u lekarza. Albo na przystanku. Albo w kolejce w sklepie. Czy gdziekolwiek, gdzie ani bliźni, ani rozmawiający nie mogą się oddalić i są skazani na swoje bliskie towarzystwo przez jakiś czas. Ale są jakieś granice...

Czwartek (zresztą - tłusty), luty, godziny popołudniowe. W poczekalni przed gabinetem lekarskim siedzi kilka kobiet. Gabinet, a raczej gabinety, bo jest ich kilka obok siebie, przyjmują rozmaici lekarze rozmaitych specjalności, mieszczą się w kamienicy, zajmując połówkę kamienicznego mieszkania, które było obliczone na inny komfort życia, niż gomułkowskie dwa pokoje ze ślepą kuchnią dla kilkuosobowej rodziny. A że to kamienica i doskonale się niesie, na korytarzu dość głośno wyje RMF FM, aby zagłuszyć przebieg wizyt w gabinetach. A więc - pacjentki w różnym wieku siedzą, przeglądają czasopisma, słuchają RMF-u, gdzie prowadzący z minuty na minutę osiąga wyższy poziom żenujących i niezbyt śmiesznych żarcików, dłubią w telefonach, notują w kalendarzach i wyczekują. Co wchodzi kolejna, to wita się z już siedzącymi, pyta, która ostatnia do doktor M. i czeka. I RMF wyje. Głośno. Wtem - dzwoni telefon. Pani w średnim wieku, z mocno usztywnioną koafiurą i w garsonce odbiera.

- "Halooooo? Noooo? Noooo, u lekarza jestem. Nie, nie, mam dużo czasu, jestem trzecia w kolejce. Noooo, zrobiłam. Noooo, nieeeeeee... No tak, w poczekalni. Co? (podnosi głos) Wiesz, słabo słyszę, bo tu strasznie głośno radio włączone. Nooooo... AHAHAHAHAHA. No, tak. A pączusie dzisiaj jadłeś? A z czym? A ja nie lubię z marmeladą..."

Reszta pacjentek patrzy na siebie nieco zdziwiona, redaktor z RMF-u raczy nas kolejnymi nieśmiesznymi żartami o pączkach, a pani w garsonce, przekrzykując redaktora, opowiada komuś o pączkach, o córce i o całym swoim życiu. W autobusach też to się często zdarza. W ogóle, ciekawa sprawa, że my, Polacy, mamy osobny wyraz twarzy do podróży komunikacją miejską. Smutna, pociągła, apatyczna, z katatonicznym wlepianiem oczu w punkt. Zakładamy taką twarz w momencie, kiedy widzimy, że nasz autobus podjeżdża i solidarnie, wszyscy, trzymamy taką przez cały czas podróży, aż nie wysiądziemy. Wysiadamy, otrzepujemy się jak pies po wyjściu z wody i przybieramy naszą własną minę przewidzianą na ten dzień. Ale w autobusie - nie uchodzi, musi być "mina komunikacji miejskiej". Więc się siedzi tak z tą miną autobusową, patrzy w punkt nieokreślony, wytrwale i niezmiennie jak katatonik, usiłując udawać, że wcale nie słyszymy szczegółów wczorajszej randki tej hałaśliwej licealistki, która siedzi/stoi koło nas. Są prawdziwi rekordziści, którzy potrafią rozpocząć rozmowę tuż po wyjeździe z dworca w centrum Katowic i skończyć dopiero na swoim przystanku (ja wysiadam na Ochojcu, czyli rozmowa, zakładając godziny szczytu, trwa już 30-45 minut i nie zmierza do końca). Opowiada się o wszystkim. O pierdołach, o tym, jak minął dzień, o swojej relacji z matką/ojcem/siostrą/narzeczonym, o swoim życiu osobistym, o przepisach kulinarnych, o stanie zdrowia własnym, matki bądź cioci Józi (tu padają konkretne i soczyste opisy schorzeń, aż człowiek zaczyna rozumieć, czemu językiem medycyny jest martwa łacina, której większość nie rozumie)... I, co najważniejsze, przekrzykuje się otoczenie. Głośno grające radio w poczekalni, huk silnika i godzin szczytu, paplaninę innych.

Jako pointę zacytuję mojego mazurskiego wuja Wiesława:
- "Jakie wyluzuj, jakie wyluzuj?! No przeż to chamstwo czystej wody, no! To tak, jakbym ja przylazł i ci zamieszał palcem w kieliszku, bo JO! A co to jest to JO?! JO to jest pewien procent siły żywej i tyle, a nie jakieś panisko, co nazwisko jego Knyps Tadeusz!"

Ja tylko grzecznie proszę, nie mając swady mazurskiego wuja, żebyście, kochani bliźni, trochę mniej eksponowali swoje JO przez telefony komórkowe w miejscach, gdzie nie można od waszego rozległego JO i poczucia woli mocy uciec. Dziękuję pokornie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz