poniedziałek, 30 marca 2015

Uwaga, tezy kontrowersyjne: dziecko też człowiek

Uwaga, lojalnie ostrzegam, będę w tym wpisie prezentować tezy rewolucyjne, śmiałe i dalekie od społecznego poparcia. Otóż będę twierdzić, że dziecko to też człowiek. A w Polsce, mimo Korczaka, to jest nadal teza mocno kontrowersyjna. Oczywiście mamy silne ruchy "ochrony dzieci", najchętniej takich, które są zarodkami albo potencjalnością zarodka. Czekam na prawną ochronę życia każdej komórki jajowej, jako potencjalnego dziecka, wszystkich wydalonych poza organizm męski plemników, a także, a co się będziemy ograniczać, błysku w oku listonosza / urzędniczki miejskiej / nauczyciela fizyki / dyrektorki kreatywnej działu sprzedaży / starszego menedżera public relations czy kogo tam chcecie. Ale jeśli chodzi o dzieci jak najbardziej narodzone, to już nie podlegają żadnej szczególnej ochronie. A prawa mają wielce ograniczone.

Nie jestem osobą, która, jak to się mawia, "lubi dzieci". Głównie dlatego, że nie mogę o sobie powiedzieć, żebym "lubiła ludzi". To znaczy konkretne jednostki owszem, jak najbardziej, samą ludzkość jako ideę też, ale to co znaczy "lubić ludzi"? Można podać jakąś kategorię ludzi, do których się z miejsca pała sympatią, np. ja lubię ludzi złośliwych i zdystansowanych do siebie oraz do świata. Bo z takimi łatwo mi się porozumieć. I tak na przykład lubię dzieci "opowiadalskie" i rezolutne, bo z takimi łatwiej mi nawiązać kontakt. Ale nie mam dzikiego pędu do każdego młodocianego poniżej 6. roku życia, żeby go koniecznie przytulić, zagadywać, wziąć na kolanka i uraczyć "szczypem polskim" (doskonały tekst Agnieszki Graff na ten temat, "Szczyp polski tradycyjny"). Nie dostaję też ekstazy na widok niemowlęcia i panicznej potrzeby wzięcia takiego małego człowieka na ręce, jeśli nie zachodzi taka potrzeba (np. dziecko płacze i trzeba je utulić). A w związku z tym, że drugorzędne cechy płciowe wskazują na to, że jestem kobietą, to brak niemowlęcej ekstazy i garnięcia się do dzieci jest natychmiastowo interpretowany jako "Agnieszka nie lubi dzieci". Inna sprawa, że trudno kogoś polubić, jak ci go wciskają na ręce z obowiązkowym komentarzem "no, potrzymaj, potrzymaj go/ją, to ci się może zachce swojego, a ha ha ha". Niestety, brakuje mi tupetu, żeby w takiej sytuacji odpowiedzieć: "O tak, zachciało mi się od samego zapachu zasypki, przepraszam, Janek, wychodzimy, musimy szybko wrócić do domu i popracować nad potomstwem, bo muszę je mieć JUŻ". Dzieci są różne, tak jak ludzie są różni. Jednych się lubi, drudzy są obojętni, a za trzecimi się zupełnie nie przepada. A że dzieci to ludzie, tylko że mali i niedojrzali, to też jest tak, że jedne dzieci się lubi, a innych nie. Co mnie wydaje się oczywiste, ale wydaję się być w tym poglądzie nieco odosobniona.

Bo dzieci w Polsce to nie są ludzie. To osobna kategoria bytu, takie dziecko. Można je zupełnie pomijać na wieloosobowych zgromadzeniach rodzinnych i uciszać, bo "dzieci i ryby głosu nie mają". Można je szarpać, popychać, poniżać, lekceważyć i upokarzać publicznie. Przesuwać i przenosić jak obiekty, bez słowa. Grozić im, także w miejscach publicznych, a nawet wymierzać klapsy i ignorować ich potrzeby. I wszystko to w kraju, gdzie dzieci są "pod szczególną ochroną od momentu poczęcia", najwyższą wartością, a także silnym argumentem w dyskusji. Retoryka współczesna zna argument "z dziecka". Dziećmi i ich dobrostanem można wygrać każdą dyskusję, zdeklasować przeciwnika, zyskać sympatię odbiorców. Bo przecież wszyscy jesteśmy za ochroną dzieci przed złem całym. Że zacytuję jednego z moich ulubionych pisarzy, Jacka Dehnela:

Orężem jest, jak często w takich przypadkach, dziecko. Młot, maczuga, Wunderwaffe polemistów. Dobro dziecka – najważniejsze. W imię dobra dziecka można domagać się odwołania Parady Równości, wprowadzenia szczepień lub zakazania szczepień, ustawy takiej czy siakiej, a co dopiero zamalowania graffiti: dzieci i ryby głosu nie mają, a panie Grażyny tego świata bardzo chętnie ujmują się za nimi (za dziećmi, bo za rybami niekoniecznie) i, raczej nie konsultując się z nimi, ślą listy do redakcji.

(Źródło: J. Dehnel: Hyc, hyc, hyc. Do przeczytania w "Polityce". W tym tekście są także doskonałe obserwacje dotyczące seksu i przemocy w przestrzeni publicznej i literatury dziecięcej, cytując za Wisławą Szymborską: „Dziatki biegną do szkoły tupu-tupu-tup, podczas gdy deszczyk kapu, kap albo śnieżek ciapu, ciap... Cio to? Ależ oczywiście, to wierszyki dla dzieci pisane przez różne straszliwe niewiasty. Pragnie Pani dołączyć do ich grona. Nie możemy zabronić, ale błagamy o litość dla naszych pociech, które od takiej literatury uciekają hyc, hyc, hyc”)

I przy całej tej ochronie, sympatii i trosce w Polsce można z dzieckiem zrobić wszystko, bo to zasadniczo dziecko, a nie człowiek. No, niby człowiek, ale jakiś taki inny, że wolno i nie wstyd, bo to MOJE dziecko i nie będziesz mi pan mówił, jak mam je wychowywać! A piszę to wszystko dlatego, że ostatnio mogłam zaobserwować taką niewesołą sytuację:

Byłam w moim serwisie samochodowym wymienić nieświecące się światła stopu oraz łącznik osi z prawej strony, czymkolwiek to cholerstwo jest. A wiem, że to wymieniałam, bo na okręgowej stacji kontroli pojazdów pan kontroler przedłużył mi ważność dowodu rejestracyjnego i uznał Kloryndę za zdatną do uczestnictwa w ruchu drogowym tylko ze względu na moje solenne obietnice, że z tymi światłami i łącznikiem pojadę prosto do serwisu, a gdyby mnie policja złapała, to wszystko popsuło się na odcinku Katowice - Mikołów. A że jak obiecam solennie, to wykonuję bez szemrania, to pojechałam prosto ze stacji kontroli do serwisu. Mój serwis jest nieopodal stacji benzynowej i KFC, a że pora była obiadowa, a wymiana miała potrwać jeszcze z godzinę, poszłam do tegoż KFC na kubełek frytek i sałatkę "Colesław" z braku alternatyw. Siedzę, pojadam chwacko fryty z papieru, zapijając pepsi, obserwuję współbiesiadników z bożej łaski, ogryzających kurczęce kończyny. Siedzę na wprost wejścia. Przez szklane drzwi wchodzą Osoby Dramatu: Matka Prowincjonalna Biznesłumen (na oko 40 l., choć wpływ solarium na stan cery może zawyżać moje szacunki) oraz Chłopczyk Żwawy (około 5 l.). Matka ma zacięty wyraz twarzy, za mocny makijaż i smartfona. Pięciolatek, zwyczajem pięciolatków, ma sporo energii i roznosi go entuzjazm na okoliczność obiadu w fast-foodzie z możliwością wydębienia plastikowej zabawki. Matka nie mówi. Matka syczy. Matka mówi do dziecka, testując, ile głosek można wypowiedzieć bez konieczności rozwierania szczęk. Zaskakująco dużo, znacznie więcej, niż kurs fonetyki polskiej by wskazywał. Żuchwa ściśle przyklejona, zaciśnięta, aż widać mięśnie na twarzy. Stój tu. Powiedziałam: STÓJ. Gdzie łazisz (chłopiec oglądał automat nalewający napoje, metr od jej nogi)? Czy chcesz stąd wyjść? Widać chcesz (ciągnie dziecko za rękaw w kierunku wyjścia, aż mały traci równowagę i popiskuje). To się zachowuj, ostatni raz ci mówię. Stój. Wychodzimy. Powiedziałam: wychodzimy (znowu ciągnie za rękaw). Stój tu spokojnie. Stój. JAK TY SIĘ ZACHOWUJESZ?! WYCHODZIMY! (znowu ciągnie go do wyjścia, otwiera jedną ręką drzwi, a drugą popycha chłopca, on zaczyna przepraszać i protestować; zawracają do kas). Matka odbiera telefon, mówi coś o dostawach i fakturach, chłopiec znowu odszedł na metr i ogląda dystrybutor lodu w kostkach (nie naciska, nie dotyka, nie utrudnia innym klientom korzystania, po prostu patrzy). Matka kończy rozmowę, znowu ciągnie dziecko za rękaw i popycha przed siebie. Większość ludzi nie czuje się komfortowo, kurczaki z Kentucky jakoś mniej smakują, ale wszyscy sparaliżowani, bo jak zwrócić uwagę, w końcu to jej dziecko, a nie ich sprawa. Pan z wąsem próbuje rozładować sytuację i mówi do Matki z uśmiechem coś o niesfornych brzdącach. Matka syczy na pana z wąsem. Zaciska palce na barku dziecka i w ten sposób, ni to pchając, ni to ciągnąc, kieruje go do stolika. Tam strofuje go dalej, sycząc i cedząc przez zęby oraz raz po raz grożąc wyprowadzeniem nieletniego z lokalu. Raz nawet podnosi go, stawia na ziemi i popycha w kierunku drzwi. W końcu chłopiec nie wytrzymuje i zaczyna płakać. LUDZIE NIE PRZYSZLI TU SŁUCHAĆ TWOICH JĘKÓW, ZACHOWUJ SIĘ, BO WYCHODZIMY. ZOBACZYSZ, JAK WRÓCIMY DO DOMU. JA CI POKAŻĘ. Frytki stawały mi w gardle. Pierdolić te frytki, nie mam odwagi zaprotestować ani na to patrzeć, jestem tchórzem, wyrzucam papierowe naczynia i wychodzę.

A teraz wyobraźcie sobie, że w roli Matki i Chłopca jestem, dajmy na to, ja i mój Luby. Albo jakakolwiek inna para bądź nie para dorosłych ludzi. Że jedno drugiego szarpie, poniża, syczy, strofuje i grozi. Myślę (chcę wierzyć), że ktoś by w końcu zareagował. Ale dziecko, jeszcze pod opieką matki, to tylko dziecko. My, jako społeczeństwo, nie mamy się prawa wtrącać w jej metody wychowawcze, tak jak nie mamy prawa wtrącać się w jej urządzanie mieszkania, dietę czy inne prywatne sprawy. Bo dziecko to własność prywatna, a własność prywatna w tym kraju to rzecz święta. No, zresztą, to tyko malec. Nie bije go, nakarmiony, czysto ubrany, jest okej.

No, cholera, nie jest okej. A klaps to nie jest niegroźna metoda wychowawcza. Jeśli ja bym poszturchiwała Narzeczonego, albo wymierzała mu niezbyt silne uderzenia jeśli się pokłócimy albo kiedy on coś zawali, to byłaby to przemoc. Ale klaps dziecku, wedle niektórych sądów, to nie przemoc, a metoda. Jako pointę, pozwólcie państwo, zastosuję wulgaryzm (co nie świadczy dobrze o lotności mojego umysłu ani kwalifikacjach do konstruowania tekstów, ale fuck it): KURWA NO.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz