czwartek, 13 lutego 2014

Dlaczego lubię chodzić do fryzjera

Lubię chodzić do fryzjera, a dokładniej fryzjerki, bo do mojej głowy z nożyczkami może się zbliżyć tylko pani Marzena z salonu fryzjerskiego "Contour" w Sosnowcu i nikt inny. Bo chociaż teraz bardzo lubię słyszeć szelest nożyczek i buczenie maszynki przy uchu, to jako dziecko niekoniecznie to lubiłam. Wizyty u fryzjera były dla mnie traumatyczne i to od zerówki. W zerówce bowiem miałam włosy blond i względnie długie (tj. w okolicach ramion). Ich kolor pozwalał mi na odgrywanie roli Bunny Tsukino, kiedy tematem zabawy na dziś było "Sailor Moon". Jednak mój tatuś uważał, że niskie dziewczynki powinny mieć krótkie włosy, a poza tym smukłej szyjki kryć przed światem nie należy. I zaprowadził mnie do fryzjera, gdzie zaordynował mi na głowie "małą Chinkę" (tj. włosy na prosto nieco powyżej brody i grzywka na prosto tuż nad brwiami). Nie przeczuwałam dramatu, póki przy następnej zabawie w "Sailor Moon" Bunny została mi odebrana i mogłam co najwyżej objąć stanowisko Sailor Mercury, jak podpowiada mi google, Ami Mizuno. A to już nie było to. Potem chciałam mieć włosy długie, ale aż do gimnazjum trafiałam na fryzjerów, dla których "podciąć końcówki" oznaczało upitolić włosowy przychówek z ostatniego półrocza. Plus wymodelować całość na okrągłej szczotce, przez co wychodząc od fryzjera wyglądałam jak Mikołaj Kopernik. Potwierdza to co prawda tezę, że "Kopernik była kobietą", ale czyni spustoszenie w samoocenie nastolatki. Ogarnęła mnie nieufność do fryzjerów, bo skoro obcięcie końcówek na prosto kończy się takim dramatem, to nie daj borze zielony im pozwolić na jakieś cieniowania, bo skończę z fryzurą jak Limahl, co jest chyba jeszcze gorsze niż Kopernik. I dopiero w salonie "Contour" panie wiedziały, co to znaczy podciąć końcówki. A ja, jak każde dzikie zwierzątko, byłam nieufna i dopiero po kilku podcięciach końcówek zaryzykowałam cieniowanie. I spodobało mi się. Od wtedy mniej więcej datuje się szaleństwa z asymetrycznymi fryzurami, maszynką, platynowym blondem, irokezem, nasyconym bordo, podgalaniem potylicy na Zagłobę itd. Od tamtej pory potknięcia fryzjerskie zdarzyły się dwa. Raz - jasnorude i jasnoblond pasemka zmiksowane z moimi naturalnymi włosami miały mi dać "rudy glow" bez konieczności farbowania całego czerepu. Niestety, na blondynkach chwyta mocniej i zamiast blondu jaśniejszego od mojego o dwa tony i jasnego rudego skończyłam z "do przodu Polsko!" na głowie. Generalnie jakbym lewą górną trójkę wymieniła na złotą, to mogłabym od razu sprzedawać koper na bazarze. No i raz się nie dogadałyśmy co do długości włosów golonych maszynką, przez co zakładając moje bordowe szarawary z Woodstocku brakowało mi tylko wąsiska, żebym spokojnie mogła wmieszać się w społeczność Zaporoża w XVII wieku. Gdyż na czubku głowy miałam włosy dosyć długie, a całą resztę na 2 mm. Mimo tych drobnych wpadek nadal jedynie pani Marzenie ufam i z ufnością daję się strzyc raz na miesiąc. I bardzo to lubię.

Ale nie tylko dlatego lubię chodzić do fryzjera, że lubię włosy obcinać, kombinować przy strzyżeniach czy patrzeć, jak spadają na podłogę kępki włosia (co, swoją drogą, daje mi poczucie odnowy; każdy potrzebuje rytuałów, prawda?). Lubię dlatego, że jak pisała Inga Iwasiów w "Na krótko", to jest specyficzna kobieca przestrzeń. Do pani Marzenki, poza klientkami, wpadają koleżanki (i czasem koledzy, ale stanowczo to nie oni rządzą w tym kurniczku) i odbywa się tam całodzienny sabat. Oczywiście dyskutowane są fryzury, cięcia i kolory, a także inne zabiegi kosmetyczne, odpowiednie dla każdego przedziału wiekowego. Ale nie tylko. A raczej - nie przede wszystkim. Lubię chodzić do fryzjera, bo tam, na krzesełkach, zbiera się tak najróżniejszy miks osobowy, klasy społeczne niemalże wszelkie (jakimi dysponuje Sosnowiec), bo ceny niewygórowane przyciągają emerytki, a jakość usługi eleganckie żony i właścicielki własnych biznesów, z kolei pomysłowość i umiejętność odczytania intencji klienta ściąga tam kogoś takiego jak ja. I ten cały przekrojowy, jak model warstw Ziemi, sabat obraduje. I te sabaty pozwalają mi wierzyć, że społeczeństwo, a przynajmniej jego żeńska i sosnowiecka część, jest dużo bystrzejsze, niż sądzą nasi politycy. Wystarczy, że radio podrzuci Trynkiewicza, a ja, nastawiając się na seans nienawiści i słusznego oburzenia, jestem w szoku. Sabat jednogłośnie orzeka, iż: nie jedyny taki Trynkiewicz teraz wychodzi, a z tego jednego robią akurat celebrytę, co jest nieuczciwie, bo wypuszczają więcej takich przypadków, mieli 25 lat na zajęcie się tym problemem, ale akurat teraz, na chybcika, przepycha się ustawę, która, jak zauważa sabat, może być niebezpieczna dla wszystkich, którzy komuś nie podpasują ("Jak człowiek może zniszczyć drugiego, trochę władzy poczuje, to co pani myśli, że nie zniszczy? Jak mu ktoś fikać będzie? Wariata z niego zrobią i już" - orzeka elegancka, siwa pani z długą grzywką, wykazując zarazem trzeźwość i totalny brak wiary w człowieka; wątki foucaultowskie wyczuwam) i co to są za porządki, że nagle znajdują w jego celi podejrzane rzeczy. Teraz akurat. Z zamkniętymi oczami słucham szelestu nożyczek przy uchu i podbudowuję się moralnie. Nie zidiocieliśmy, a i krytyczne spojrzenie na media (wychodzące poza slogan "telewizja kłamie") jest powszechniejsze, niż nam się wydaje. I właśnie dlatego lubię chodzić do fryzjera.

http://pismozadra.pl/felietony/beata-kozak/623-u-fryzjerki-w-dzien-targowy - może i to ładna bajeczka, ale wydaje się coraz bardziej realistycznym obrazkiem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz