środa, 3 kwietnia 2019

Jak zostałam ofiarą homolobby - historia prawdziwa

W zasadzie porzuciłam pisanie bloga. Trochę przez brak czasu, ale przede wszystkim - przez brak zapału i pomysłów. No ale czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Miałam z tego zrobić post na fejsie, ale zorientowałam się, że mam za dużo do napisania i na fejsie nikt mi tego nie przeczyta. Jak zostałam ofiarą homolobby.

Jak wiadomo z doniesień prasowych, homolobby jest niebezpieczne i zagina parol na wszystkie niewinne heteroduszyczki, już od przedszkola konfundując dziatwę, sieje LGBT+terror. Jestem ofiarą takiej propagandy. Początkowo wydawało mi się, że za wszystko odpowiedzialna jest pewna wykładowczyni, która na pierwszym roku studiów napisała mi pod moją pracą komentarz: "Nie można wymagać od Pani takiej wiedzy na I roku studiów, ale bardzo ciekawe efekty przyniosłoby zastosowanie do tej interpretacji metodologii związanej z gender i queer". Wróciłam do domu, odpaliłam Google i odkryłam gender i queer. I tak to się zaczęło. Czy faktycznie? Czy grunt nie był urobiony już wcześniej? W końcu sama wybrałam do interpretacji takie podejrzane opowiadanie. Dlaczego wybrałam akurat to? Sama? Spoza listy przygotowanej przez wykładowczynię? Pytań było wiele.

W liceum, jak to większość osób w liceum, byłam straszliwie egzaltowana. Nosiłam czarny golf i należałam do grupy teatralnej. Czytałam dużo, bez ładu, składu i porządku. Strasznie chciałam być erudytką, bardzo chciałam znać się na literaturze, teatrze i kinie, więc pochłaniałam wszystko, jak leci. W szale oglądania filmów trafiłam na Pedro Almodovara. Zobaczyłam "Złe wychowanie" i "Wszystko o mojej matce". Przepadłam, filmy Almodovara oglądałam bez mrugania, czując, że nie rozumiem trzech ćwierci z tego, co widzę, ale że to jest w przedziwny sposób urzekające. Niektóre miłości z czasów licealnych przemijają, Almodovara kocham nadal. Podejrzewałam, że granice między męskim i kobiecym nie są wcale aż tak sztywne, Almodovar namieszał mi w głowie i z takim bajzlem poszłam na uniwersytet. A uniwersytet niecnie to wykorzystał.



Kiedy byłam jeszcze na studiach licencjackich, w ofercie na studia magisterskie była specjalizacja "feminizm - gender - queer". Brzmiała ekscytująco, niestety, zanim zrobiłam licencjat, zmieniła się oferta programów na studiach magisterskich. Nic to. Już wygooglałam gender i queer, nic nie mogło zatrzymać tej lawiny. Propaganda już nie sączyła się subtelnie, teraz stanęłam pod tęczową Niagarą treści wszelkich. Na jakiejś konferencji, na którą poszliśmy w ramach ćwiczeń ze znacznie nudniejszego przedmiotu, usłyszałam nazwisko Judith Butler. Skserowałam sobie "Uwikłanych w płeć" i pierwszy raz zetknęłam się z drag queen. W książce, co prawda, do tego naukowej i filozoficznej, ale analiza dragowych występów zrobiona przez Butler obudziła we mnie (niezaspokojone do dziś) pragnienie zobaczenia tego na żywo. Dalej czytałam dużo, w sposób niewiele bardziej uporządkowany, niż w liceum, chociaż na studiach nieco trzymał mnie w ryzach porządek epok i egzaminów do zdania. Ale w kwestii teorii gender i queer nie trzymało mnie nic. Z uszu mi dymiło, mózg rozsadzało na co drugich zajęciach (w "Pannach z Wilka" Iwaszkiewicza wcale nie chodzi o żadne panny, wiedzieliście? WIEDZIELIŚCIE?! ŁOOOOOOOO!), nie zawsze w związku z genderami, czasami tak po prostu (po trzecim roku bardzo chciałam, żeby mi ktoś powiedział, czy istnieje rzeczywistość, czy tylko tekst; teraz sama robiłam studentom zamieszanie w głowach, więc jestem współwinna). Kiedy dostałam pierwszą propozycję pisania recenzji do czasopisma, udałam się do jego siedziby na spotkanie z redaktorem. Zapytał, co ostatnio czytałam i o czym piszę pracę licencjacką. Pracę licencjacką pisałam o powieściach Jacka Dehnela, a z nowości ostatnio czytałam Michała Witkowskiego. "Och - powiedział sędziwy pan redaktor - no, skoro tak, skoro już i tak siedzi pani w tym gejowskim świecie, to niech pani napisze recenzję z Witkowskiego. Och, przepraszam, ja nie miałem na myśli...". Nie wiem, czy siedzę lub siedziałam w gejowskim świecie, ale wiedziałam, i dalej mam takie przekonanie, że literatura jest od tego, żeby patrzeć szerzej. Dla mnie to było właśnie to "szerzej". Bo fascynowały i fascynują mnie kwestie płci i kultury. Jednak - jak do tego doszło?! Co, poza Almodovarem, przygotowało tak podatny grunt?! Nie można za wszystko winić uniwersytetu i Judith Butler. Czy jednak można...?



Myślę, że nie bez winy są tu moi rodzice. Tak, rodzice, którzy niedawno świętowali trzydziestą pierwszą rocznicę ślubu. Jak najbardziej ojcowski ojciec (8 lat temu miał jeszcze wąsa, którym straszył mojego chłopaka; nie przestraszył skutecznie, chłopak został mężem, a tata wąsa zgolił) i superkobieca, matczyna matka. Otóż zanim zdążyłyśmy się z siostrą uprzedzić, poznali nas ze swoimi przyjaciółmi, którzy tworzyli i tworzą do dziś parę. Jednopłciową. I wiecie, co było w tym najgorsze? Najbardziej oburzające? Że niczym się nie różnili od innych par przyjaciół moich rodziców. Domek na przedmieściu, odpowiedzialna praca, dwa rodzaje serków do smarowania w lodówce. Nuda. Jak nudne może być tylko zamożne mieszczaństwo. Do tego moi rodzice nie robili z tego ani tajemnicy, ani ceregieli. Moja siostra była wtedy jeszcze mała i zapytała taty:
- A czy pan X ma żonę?
- Nie, X ma chłopaka. Ma na imię Y.
- A ten Y to ładny chociaż jest? - drążyła niczym niezrażona kilkuletnia Ania, co przeszło do rodzinnej anegdoty.
Kiedy dojrzewałam, to nie znałam żadnej osoby LGBT+ w moim wieku - tak mi się przynajmniej wydawało. Z czasem okazało się, że owszem, znałam, pochowanych w szafach. Niektórzy z nich opuścili te szafy - i dobrze, bo to bardzo fajni ludzie i szkoda ich na takie chowanie się po meblach. Nie wiem natomiast, kto jest winny temu, że mój tzw. "gejradar" jest do reszty zdupcony. Do tego stopnia zdupcony, że coming out mojego przyjaciela mnie zaskoczył, a z mojego obecnego męża chciałam na studiach uczynić mojego GBF (gay best friend). Nadal szukam winnych. Pocieszać się mogę tym, że nie tylko mój gejradar nie działa. Kiedyś pojechaliśmy z małżonkiem na konferencję naukową, już jako małżeństwo. I w kuluarach nawiązaliśmy miłą rozmowę z doktorantami z innych ośrodków, mąż na chwilę opuścił towarzystwo (niby że do łazienki, ale podejrzewam, że poszedł wyjeść ciastka z bufetu kawowego), a nowopoznany kolega perorował, że zawsze można rozpoznać geja na konferencji, bo zawsze jest za dobrze ubrany, ma ładne buty i koszulę w jakiś wzorek. Jako przykład podał mojego męża (ze skromności, bo sam miał ładne buty i koszulę, z czego doskonale zdawał sobie sprawę). Śmieszkom nie było końca.

Wydaje mi się, że w moim przypadku wszystkiemu winna jest produkcja Disneya pod tytułem "Mulan". Mój ulubiony film Disneya obok "Króla lwa" (z którego sypię cytatami w sposób swobodny, a moim numerem popisowym jest wykonanie "Hakuna Matata" z jednoczesnym wcielaniem się w Timona i Pumbę). Tak, ten podejrzanie konserwatywny Disney, którego filmy do pewnego momentu pokazywały księżniczki o talii niewiele szerszej od nadgarstka, czekające na księcia-wybawcę. To z "Mulan" wyciągnęłam naukę, że crossdressing jest doskonałym sposobem na znalezienie przystojnego męża.


I do czego to wszystko doprowadziło? Do zupełnego zepsucia! Po pierwsze, byliśmy w ubiegłym roku na pierwszym od wielu lat Marszu Równości w naszym mieście i było ekstra. Mam nawet selfie z drag queen Ritą Fox, której występu jeszcze nie widziałam, ale znamy się skądinąd (i to nie z konferencji naukowych o genderach, ani z imprez w "tych" klubach - bo ja jestem człowiekiem żyjącym na mojej własnej kanapie - tylko mamy wspólną, niekoniecznie stereotypowo "tęczową" pasję). Po drugie, wśród naszych znajomych i przyjaciół jest pełen przegląd - wieloletnie pary mieszane i jednorodne, kościelne małżeństwa, single z wyboru i mimo woli, tacy, co by chcieli się pobrać i tacy, którym się niespecjalnie śpieszy. A że jesteśmy nudni, to głównie z naszymi znajomymi spotykamy się w knajpie, kinie, odwiedzamy nawzajem, robimy drobne upominki, jemy razem obiady i kolacje, a także widujemy się na szybkich kawkach w przelocie. A że wszyscy żyjemy w społecznych bańkach, nasi znajomi też niespecjalnie się od siebie i od nas różnią.

Muszę się jednak przyznać, że sama jestem winna siania tęczowej propagandy. Kiedy "RuPaul Drag Race" już był dostępny na Netflixie, jojczyłam mężowi, że strasznie chcę obejrzeć. On był sceptyczny, a ja marudziłam "no chodź, no chodź, pooglądaj ze mną te przepiękne motyle!". A on dalej marszczył nos. Aż wyjechaliśmy z naszymi przyjaciółmi (prymarnie: jego kumplami z liceum), oni grali w planszówki, a ja postanowiłam skorzystać z dobrodziejstwa wielkiego telewizora tylko dla siebie i zaczęłam oglądać. Najpierw zerkali nieśmiało zza stołu, na co to ja paczę. Potem losowo się dosiadali i oglądali z doskoku. Finał sezonu 9 obejrzeliśmy już razem na kanapie, a potem żywo dyskutowaliśmy we własnym gronie o strojach i makijażach. Tak, licealni kumple mojego męża, którzy tusz do rzęs mieli w rękach raz, jak kupowali mamie prezent na Dzień Matki, dyskutowali o czerwonych ustach drag queens.

Tak, jestem ofiarą homopropagandy. W pełni popieram równe prawa WSZYSTKICH. Empatii starcza mi na tyle, żeby widzieć, że nie wszyscy mają aż tak z górki, jak ja miałam. Że to, co dla mnie jest oczywiste, dla innych jest pieśnią przyszłości. I że, jak śpiewa RuPaul, "Love is love". A na punkcie "Drag Race" wyhodowałam prawdziwą obsesję. Zwłaszcza, że motto zaczerpnięte z "Paryż płonie" stosuje się także do mojego życia i pracy - "Reading is what? - FUNDAMENTAL!"








niedziela, 15 stycznia 2017

Dlaczego daję na WOŚP...

... i będę dawać do końca świata i jeden dzień dłużej? Pierwsza odpowiedź jest najprostsza: bo chcę, bo mogę, bo uważam, że WOŚP robi dobrą robotę. Sprzęt medyczny dla dzieciaków (a od kilku finałów - także dla seniorów) jest potrzebny i basta. Rozliczenia WOŚP mnie przekonują, może nie wszystkie decyzje strategiczne Owsiaka mi się podobają, ale to nie zmienia faktu, że robota jest dobra, zaangażowanych w to jest mnóstwo ludzi tak zwanej dobrej woli i gra orkiestra. Oczywiście przez polskie media przetoczyła się coroczna, okolicznościowa debata "dawać czy nie dawać, Owsiak oszust, a Caritas lepszy, a właśnie że nie, bo". Nie chcę brać w niej udziału. Chcę zwrócić uwagę na inny walor WOŚPu, walor, jakim nie może się poszczycić żadna inna organizacja tego typu w Polsce. Zaznaczam na początku, że nie jest to walor prymarny (sprzęt medyczny, skala, wiadomo), ale według mnie - szalenie istotny. A jest nim pospolite ruszenie młodzieży.

Kwestujący to głównie dzieciaki i młodzież. Od całkiem małych krasnali po całkiem wyrośniętych, pryszczatych i golących pierwszy zarost młodzianków. Kwestowanie na WOŚP jest fajne, jest rozrywką, jest superklawe czy jak tam młodzież gimnazjalna w tej dekadzie mówi. Jasne, że zabawa nie jest najważniejszą wartością działalności charytatywnej, ale Owsiak jakoś do tej młodzieży trafia. A od WOŚPu zwykle się zaczyna. Niektórzy przy tym zostają, inni łapią bakcyla i oddają pałeczkę w kwestowaniu młodszym, a sami angażują się w pomoc dla schronisk dla zwierząt, w Food Not Bombs, paczki dla domów samotnej matki i cokolwiek innego, co tylko przyjdzie im do głowy i gdzie zauważą deficyt czegokolwiek. Część wyrasta z latania z puszką po mieście i udziela się w sztabach. Sztafeta pokoleń jest zachowana. Dla mnie takie zaangażowanie, na taką skalę, młodzieży w szczytnym celu i pokazanie im, że robienie czegoś dla innych, słabszych, pokrzywdzonych jest fajne, jest zaletą nie do przecenienia.

Jasne, że są ludzie, którzy woleliby, żeby młodzież kwestowała na te chore dzieci w worach pokutnych i śpiewając godzinki. Jednakowoż pragnę zauważyć, że choć istnieje jakiś promil (a może procent, nie wiem) młodzi, która chętnie śpiewałaby godzinki obierając skrycie ziemniaki na zupę dla najuboższych, nie chwaląc się nikomu swoją zbożną działalnością, jest niewielki. Piękne to, zaiste (a śpiewanie godzinek po to, żeby młódź ziemniaków najuboższym nie podjadała przy procesie produkcji pożywnej zupy), ale do mas szerokich nie dotrze, choćby nie wiem co. A czerwone serduszka, atmosfera zabawy, udzielający się entuzjazm, obietnica Przystanku Woodstock w podzięce za pracę i zaangażowanie, kolorowe t-shirty i smycze, tańce, hulanki i swawole - owszem. Zresztą, mogę poświadczyć własnym doświadczeniem.

Odkąd byłam małym szkrabem, w moim domu dawało się na WOŚP. Orkiestra jest rok młodsza ode mnie. Co roku był to dla mnie jakiś rodzaj święta z tymi serduszkami, licytacjami i finałem w telewizji. Odkąd pamiętam chciałam być wolontariuszką Orkiestry. Ci wszyscy wolontariusze z puszkami wydawali mi się strasznie fajni. W gimnazjum będąc spełniłam swoje marzenie i kwestowałam kilka lat z rzędu. Wspominam to najmilej: konkurowanie z innymi wolontariuszami o ilość zebranych pieniędzy, uśmiechy przechodniów, grochówkę wieczorem na rozgrzanie, poczucie, że robię coś dobrego, niezwykłą erupcję energii u dzieciaków i dorosłych koordynujących ich poczynania, atmosferę święta i zabawy. Jasne, że były ciemniejsze strony kwestowania. Raz ktoś próbował nas okraść z puszek (co się szczęśliwie nie powiodło), zostałam zwyzywana od pederastów (nie wiem, jak nastoletnia dziewczynka w glanach może wyglądać na pederastę, ale who knows, geje, jak Żydzi, stoją za wszystkim), grożono mi piekłem i udawano, że jestem przezroczysta. Nie, to nie było miłe, ale zdarzało się stosunkowo rzadko. Pamiętam za to, że zebrałam dwa złote pierścionki - jeden po chyba nieudanych zaręczynach (pan był bardzo smutny), a drugi elegancka pani w (mało eleganckim i etycznym, moim zdaniem) futrze zdjęła z palca i wrzuciła mi do puszki bez słowa. I że aktywowałam całe moje pokłady angielskiego na poziomie intermediate do wytłumaczenia ciemnoskóremu obcokrajowcowi, o co chodzi, czemu serduszka, na co zbieramy i jaki jest cel tego wszystkiego. Oraz że popłakałam się przy światełku do nieba (i to nie raz).

I choć teraz na Orkiestrę tylko daję, a nie kwestuję, bakcyl pozostał. Nawet jeśli nie każdą akcją i nie każdym udziałem się chwalę publicznie. I dalej uważam, że robienie czegoś dla innych może być fantastyczną zabawą - na przykład, z ostatnich rzeczy, które pamiętam jako karuzelę śmiechu, segregowanie ubrań i środków czystości dla domu samotnej matki (a to w doborowym towarzystwie i zacnym zakładzie pracy). Teraz będą duże słowa: z rozmaitymi zastrzeżeniami do pewnych wypowiedzi i działań Owsiaka, uważam, że jak dzieciaki kwestują na Orkiestrę, to rodzi się jakiś zalążek poczucia współodpowiedzialności za innych. Jakaś solidarność społeczna. Mało takich, moim zdaniem, szalenie istotnych, lekcji fundujemy młodzieży.

No, ale nie należy też zapominać, co sama pamiętam ze swej młodości chmurnej a durnej, że im zacieklejszy w mediach był opór przeciwko Orkiestrze, Owsiakowi i Przystankowi Woodstock, tym bardziej jako pryszczata (głównie na czole) nastolatka chciałam na złość tym wszystkim "autorytetom" zebrać pełną puszkę, przyczynić się do bicia kolejnego finansowego rekordu i rozbić swój namiot na Woodstocku, a potem zatańczyć z Krishną. I wytatuować sobie różę na biodrze. Z tego ostatniego pomysłu, szczęśliwie, wyrosłam. Z reszty nie.

Także, jak co roku: sie ma!






poniedziałek, 26 grudnia 2016

Z najlepszymi życzeniami dla pani w kapelutku

Dzisiaj przydarzyło mi się coś, co nie przydarzyło mi się odkąd skończyła się moja faza burzy i naporu, manifestująca się czarną odzieżą, oćwiekowaniem wszystkiego, co dało się oćwiekować i makijażem w stylu "robia na przodku". A to już było jakieś dziesięć lat temu, toteż odwykłam. Wychodzę sobie dzisiaj z mojego Pałacu Gomułkowskiego o godzinie 11:10 na świąteczny trening, próbując zamaskować fakt, że po takiej ilości jedzenia mogłabym się równie dobrze toczyć. Pogoda jak we wczesnym listopadzie, trochę mokro, trochę szaro, temperatura na plusie, ale jakaś taka niemiła wilgoć w powietrzu. Magia świąt uleciała razem z wonią kapusty kiszonej, która w wigilię niosła się po całej klatce schodowej. Idę dziarsko do samochodu. Na ulicy Jankego mija mnie starsza pani w typie eleganckim: fikuśny kapelutek z asymetrycznym rondem, ozdobiony tasiemką i filcowym fontaziem, płaszczyk buraczano-bordowy pod kolor kapelutka, rękawiczki takoż pod kolor, jak i szminka. Mała, czarna torebeczka i trzewiczki ze ściętym kwadratowo noskiem. No, wiadomo, pani jest elegancka. A ja idę młoda, genialna, bez buta w butonierce, ale w stroju stajennym. Na który, od góry patrząc, składają się same interesujące elementy odzieży, bo jak wspominałam, jeździectwo to sport elegancki, ale raczej od czasu do czasu. A więc zaczynam się od paskudnej, czarnej czapki z napisem "Barbie", którą kupiłam w rozpaczy w Wiedniu. Rozpacz polegała na tym, że był to wczesny kwiecień, moja siostra wyhaczyła tanie bilety Polskiego Busa i cała eskapada polegała na tym, że na noc jedziemy autobusem do Wiednia, spędzamy cały dzień w niegdysiejszej stolicy Cekanii i wsiadamy w powrotny o 20:00 i wracamy do Katowic. Plan był genialny. Tyle że trafiłyśmy na najprawdopodobniej najbardziej deszczowy dzień w historii Wiednia. I zimny. Nie byłam przygotowana na taki ziąb, buty mi przemokły, a uszy chciały odpaść. Toteż na pamiątkę z Wiednia kupiłam sobie czteropak skarpet z H&M, z czego jedne zmieniłam w pierwszej napotkanej toalecie w McCafe, magnes na lodówkę z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy oraz paskudną czapkę z napisem "Barbie" z Forever21. Bo to był, przypominam, kwiecień i oferta czapek w sieciówkach była wielce uboga i do wyboru miałam "Barbie" albo różową z cekinami, co wychodzi na jedno. Toteż "Barbie" została moją czapką stajenną. Dalej, kurtka, w której śmigałam przez całe liceum i początek studiów. Zaczęła wyglądać niewyjściowo, toteż po odpięciu kołnierza ze sztucznego futerka, doskonale nadała się jako kurtka do stajni. Już rudzieje na rękawach i przy zamku, ale przecież jeszcze jest dobra, zwłaszcza do jeżdżenia w warunkach błota po kolana. Moje kolana. Kiedy siedzę na koniu. Nieprzemakalne bryczesy w kolorze rozjechanego terenówką błota na przednówku doskonale komponują się z rudziejącą kurtką. Obuta jestem wielce szykownie w zimowe buty ZARA Kids sprzed 5 lat. Zaczęły się pruć po kilku latach wysługi, toteż... no, do stajni jeszcze się nadadzą przecież. I już czytelnik ma mój pełny portret psychologiczny: nie umiem wyrzucać rzeczy, a póki coś nie ma dziury na 3/4 swojej powierzchni, to "jeszcze się nadaje, do stajni się nadaje". Buty dodatkowo są na całej swojej powierzchni niemiłosiernie ubłocone, bo przecież wczoraj też było deszczowo, a ja też byłam w stajni (a mój koń brykał!*). No więc idę tak, młoda, genialna, ubrana może nie elegancko, ale z pewną swadą i mija mnie elegancka starsza pani w kapelutku pod kolor płaszcza. No i obcina mnie wzrokiem pełnym niedowierzania, szoku i pogardy, ze szczególnym okrucieństwem traktując spojrzeniem moje niemiłosiernie uwalone buty. A potem patrzy mi w twarz, chyba żeby sprawdzić, czy mi nie wstyd. Nie wstyd, na dodatek uśmiechnęłam się szeroko, bo mamy święta i trzeba być życzliwym dla bliźniego, nawet takiego w kapelutku. Tego było pani chyba już za wiele, bo oburzona przyśpieszyła kroku. Toteż chcę ją stąd serdecznie i świątecznie pozdrowić!

I dobrze, że nie widziała mnie po powrocie. Trening w błocie poskutkował wprowadzeniem do naszego repertuaru kontrgalopu oraz pewną fuzją, jaka zaszła między moim przyodziewkiem i podłożem. A pragnę podkreślić, że nie spadłam. Rozbryzg zrobił swoje.

Wesołych, kochani, i spędzajcie je tak, jak lubicie - czy to taplając się z kopytnym w błocie, czy spacerując w kapelutku. Ho, ho, ho!


* - Konie mają to do siebie, że czasem brykają. Zwłaszcza takie młode szczawie, jak mój Solek. Tyle że Solek nie brykał. Nigdy. Kiedy zaczęłam na nim jeździć i byłam w nim ciężko zakochana, w myślach nazywałam go Kelpie, jak klacz Ciri z sagi o wiedźminie, bo taki kary i futerko ma jak u kreta, no wypisz, wymaluj Kelpie! Szybko się jednak zorientowałam, że z Kelpie to on ma co najwyżej to krecie futerko, bo Kelpie była ścigła i niesłychanie skoczna oraz żwawa, a Sol ma temperament raczej kontemplacyjno-refleksyjny  i wiele o nim można powiedzieć, ale na pewno nie to, żeby był ścigły czy żwawy. Toteż zamiast nazywać go Kelpie, jak na pośmiewisko, choćby i w moich myślach, nazywam go, do tego całkiem na głos, Kluską. A z klusek, choć jest ślązakiem, nie przypomina kluski śląskiej, a najbardziej kluskę leniwą.

środa, 30 listopada 2016

Święta a sprawa polska

Bardzo lubię Święta. Dla mnie dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy jest absolutnie bezcelowa - wiadomo, że Święta Bożego Narodzenia, heloł. Nie chodzi mi tu o kwestie teologiczne, bo tu nie jestem absolutnie kompetentna. Po prostu gdybyśmy nie mieli jakichś Świąt pod koniec grudnia, to zaczęlibyśmy się mordować albo masowo skakać z 10. piętra wielkiej płyty albo oba naraz. Jest ciemno, zimno, kolejny kijowy rok dobiega końca, a nasze życie jawi się beznadziejne jak nigdy. Ponadto, na grudniowe Święta jest, z perspektywy wegetarianki uzależnionej od cynamonu, sporo wybornego żarcia, czego o kiełbasach, szynkach i wielkanocnych żurach powiedzieć nie sposób. A ja cynamon i inne przyprawy korzenne sypię do wszystkiego, jak leci, przez cały rok. Święta to dla mnie okazja na wykupienie wszystkich paczek cynamonu z Tesco i sypania go bez umiaru.

Nie każdy ma też takie szczęście, że rodzina wprost promieniuje wsparciem i pierniczkami. Czasami jest tak, że blask choinki pięknie rozświetlałby grudzień, gdyby nie gasiło go życie rodzinne (by Magdalena Tulli, "Szum"). Wtedy polecana jest pidżama w renifery, wielki kubeł dobrych rzeczy i piosenki Wham! w samotności albo z kotem w pierwszy lub drugi dzień świąt. Grzane wino z przyjaciółmi też brzmi rozsądnie. Whatever works. Ten czas i kaloryczne przekąski powstały po to, żebyśmy nie zwariowali w najtrudniejszym klimatycznie momencie roku i nie dajmy sobie tego odebrać kłótniami frakcji PiS i frakcji PO w rodzinie (podczas gdy frakcja PSL oraz frakcja posłów niezrzeszonych oraz opozycja pozaparlamentarna milczy, jak zawsze), zbyt dociekliwymi pytaniami ani werbalnym usg macicy. Tu trzeba być twardym i nie dyskutować z terrorystami. Jeśli rodzina nie współpracuje, nie dać się, a potem zrobić sobie detoks. Jeśli rodzina współpracuje, jesteście szczęściarzami, podobnie jak ja, i o ile nic nie tąpnie 23. grudnia, czekają Was przemiłe Święta. Ja zamierzam, tradycyjnie, spędzić Święta z rodziną, a okres okołosylwestrowy z przyjaciółmi w domku w górach, dojadając resztki ze Świąt kilku rodzin, jedząc tosty z serem i zupki chińskie obficie podlewane winem, oglądać słabe filmy klasy B, poświąteczny nadmiar jestestwa ukrywać w cieplutkiej bluzie uniwersyteckiej i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo wystarczy, że robotę mam inteligentną i żywię się zdrowo przez cały rok, a Święta nie są od tego, żeby oglądać Bergmana jedząc jarmuż.

Czemu o tym piszę akurat teraz, jak grudzień się jeszcze dobrze nie zaczął? Gdyż mieszkam w kiepsko wentylowanym bloku, co na co dzień jest okolicznością przykrą, a dziś, dla odmiany, było okolicznością miłą. Mieszkamy na samym szczycie tej perły budownictwa peerelowskiego, tj. na 4. piętrze i zanim doczłapiemy do siebie, mamy pełen przegląd, co je cała klatka schodowa. Zwykle czujemy: rosół, który w mojej ocenie śmierdzi okrucieństwem i wygotowanym trupem, kotlety, smażeninę, rybę, coś tak cuchnącego, że nie dziwota, że sąsiad ma taką minę, pewnie boli go brzuch, kalafiora (tu muszę się przyznać, że sami często emitujemy ten fetorek, podobnież eau de brokuł oraz biedacurry z koszmarów prawdziwego Hindusa). A dziś gdzieś koło 2. piętra czułam... pierniczki. Pierniczki z lukrem. I poczułam magię Świąt. Chociaż moja mama uważa, że to nie pierniczki pozwalają poczuć magię Świąt, a kilka kilo kapusty kiszonej w trakcie gotowania. Z grochem. No ale dzięki magii Świąt mój nie najpiękniejszy blok pachnie w środku jak ekspozycja w galerii handlowej, czyli generalnie Zachód, luksus, dobrobyt i sukces życiowy.

W kwestii Świąt moim manifestem mogłaby być piosenka Tima Minchina "White Wine in the Sun" (w zasadzie w wielu kwestiach jego utwory satyryczne mogłyby robić za moje manifesty, chociaż czasami jest zbyt pro-Dawkinsowski jak dla mnie). Oczywiście realia są trochę inne, Tim jest Australijczykiem i dlatego jego rodzina może pić sobie białe wino w słońcu na Święta. U nas w tym czasie słońca jak na lekarstwo, a wino króluje raczej czerwone. Ale ja może zacytuję:

"I really like Christmas
It's sentimental, I know, but I just really like it
I am hardly religious
I'd rather break bread with Dawkins than Desmond Tutu
To be honest
And yes, I have all of the usual objections
To consumerism, the commercialisation of an ancient religion
To the westernisation of a dead Palestinian
Press-ganged into selling Playstations and beer
But I still really like it
I'm looking forward to Christmas
Though I'm not expecting a visit from Jesus"

No, może z taką różnicą, że ja chyba wolałabym podać rękę abp Tutu niż Dawkinsowi, ale chodzi mi raczej o ideę. Tak, wiem, że Święta są kiczowate, wiem, że oczekiwanie na nie jest nieco sentymentalne, ale fuck it. Nie dam sobie tego zabrać i będę bronić każdej jednej śnieżynki w brokacie i czerwonego papieru w złoty nadruk. I nie, nie jestem religijna. Nie jestem katoliczką. Ani zwolenniczką komercjalizacji martwego Palestyńczyka. But I still really like it. Tak, Święta się skomercjalizowały, obchodzą je (i to niekoniecznie szerokim łukiem) nie-chrześcijanie i wszystkim zdegustowanym tym faktem chrześcijanom chcę powiedzieć: zjedzcie pierniczka, nie będziecie tak gwiazdorzyć. I dostrzeżcie pozytywne strony tej sytuacji: na pasterce będzie mniejszy ścisk, mniej woni naftaliny, intensywnych perfum i gorzały, będzie można w spokoju przeżywać narodziny Jezusa bez ryzyka omdleń. A skoro już ustalono Święta wtedy, kiedy świętowano w rozmaitych kultach pogańskich po prostu przesilenie zimowe, w rozmaitych anturażach, to nieco zajiżdżo, panie tego, hipokryzją mówienie o "prawdziwej naturze i istocie Świąt"... Toteż - zjedzcie pierniczka, wyluzujcie, może nam być wszystkim miło i przyjemnie i taka jest bazowa idea tych Świąt dla mnie.

Ale nie. Tak być nie może. Nie tu, nie w Polsce, która niedawno kolejny raz intronizowała sobie martwego Palestyńczyka. To jest kraj katolicki, tu się odbywa prymitywne znaczenie terenu, tylko że cywilizacja poszła do przodu i zamiast obsikiwać terytorium, teraz się je kropi wodą święconą i okadza, żeby było wiadomo, dla wszystkich było absolutnie jasne, że kraj jest to katolicki. Jak kogo temat interesuje, to szczegółowo i w stylu biczującym zajął się nim ks. Charamsa o tutaj. Do tego z kolei nawiązuję dlatego, że obejrzałam dzisiaj reklamę Lidla, która ma taki lekko, ale to lekko feminizujący przekaz (taki niskotłuszczowy i lekkostrawny). Otóż kampania nazywa się Santa Clara i nie ma żadnego związku ze św. Klarą od zakonu i św. Franciszka. Żadnego. Podobnie jak Santa Claus, pulchny pan w czerwonym kubraku, jeżdżący saniami zaprzężonymi w renifery, nie ma żadnego związku ze św. Mikołajem, biskupem z Miry. Santa Clara została dobrana brzmieniowo pod Santa Clausa, koniec pieśni. A kampania lidlowska sugeruje, skądinąd wielce słusznie, że kobiety sprzątają, pieką, gotują, podają i wytwarzają atmosferę i należy im się trochę splendoru z tej okazji, który ma zapewnić właśnie Santa Clara, ubrana, w przeciwieństwie Santa Clausa w kolorach Coca-Coli, w kolory Pepsi. Reklama jest zabawna, jedną panią ściga fantomowy drób pieczony, inna ogarnia wszystko sama, jeszcze inna kupuje prezenty, które wręcza Santa Claus, ucharakteryzowany na podstarzałego playboya-celebrytę. Aż dochodzi do rewolucji Santa Clar, które organizują wszystkim wspólne Święta i przekrzywiają choinkę. Ja uważam, że bardzo słusznie, bo w moim domu, jak żyję te 26. lat, choinka jeszcze nigdy nie była prosta i dopiero kilka lat temu dojrzeliśmy do tego, że najwyraźniej tak ma być i krzywe choinki w naszym domu należy pokochać. No i Lidl mówi nam, że niezależnie od wszystkiego, jest z nas, kobiet przygotowujących Święta, zawsze dumny i my też powinnyśmy, bo jesteśmy superekstra, że to wszystko robimy. Kampania, jak to kampania międzynarodowej marki, jest maksymalnie zglobalizowana - dla wszystkich jest jasne, że w Polsce na Święta nie jada się raczej indyków faszerowanych, w kampanii nie ma słowa o barszczu i karpiu. Ale też ciężarówka Coca-Coli nie obwozi nam kompotu z suszu po kraju, nieprawdaż? Taka natura takich kampanii, próbują nam z okazji Świąt sprzedać niekoniecznie "świąteczne" produkty. Mimo wszystko - przekaz kampanii mi się podoba, Święta dla wszystkich (tak jak Lidl, dodają sprytni spece od marketingu), doceńmy trochę nasze matki, żony, siostry i ciotki, bo się spracowały. No i może trochę im pomóżmy. A przede wszystkim - trochę luzu. Większości, tak jak mnie, kampania się podoba, a trochę lajcikowego feminizmu tylko nam pomoże, nie zaszkodzi. Ale zawsze znajdzie się jakiś obrońca-mąciciel spod znaku "Święta a sprawa polska", oburzający się na to, że my przecież w Polsce nie jadamy faszerowanych indyków, dlaczego w tej reklamie nie ma karpia, święty Mikołaj to nie playboy w kolorach firmowych niezdrowego napoju, tylko biskup turecki z pierwszych wieków chrześcijaństwa i się nie godzi, święta Klara założyła zakon klarysek (i jest patronką telewizji, co jest superśmieszne, bo jest nią dlatego, że chciała iść na pogrzeb św. Franciszka, ale nie mogła, więc zesłano jej wizję. Tele-wizję i to od razu w formacie live, z relacją z pogrzebu. Super, nie?), a w ogóle czemu w kampanii mówi się o "Świętach", a nie "Świętach Bożego Narodzenia" i co to w ogóle za antypolski i antykatolicki spisek, ha?!

I naprawdę mogłabym napisać sążnistą replikę, ale wiecie co? Zaparzę sobie herbatki z cynamonem i będę mieć w nosie. Poczujcie magię Świąt. Niezależnie od tego, czy wolicie o nich mówić "Święta" czy "Święta Bożego Narodzenia", czy jecie kutię czy kluski z makiem, barszcz czy grzybową, czy już macie dość zanim się jeszcze zaczęło, czy nie możecie się doczekać i wprost uwielbiacie spacery po galeriach handlowych spryskanych obficie pierniczkowym aromatem. Mój blok pachnie pierniczkiem - jeśli to nie jest magia, to ja już nie wiem, co nią jest.

I nie dawajcie dzieciom węgla, nawet jeśli Wasi milusińscy przypominają raczej małe pomioty szatana jak rok cały. Jeśli naprawdę są małymi pomiotami szatana, to nie skończy się to dobrze.


środa, 23 listopada 2016

Jak nie być tym gościem? Krótki poradnik

Jesteś przerażony wymysłami niedorżniętych feminazistek? Boisz się, że niedługo to już nawet skomplementować kobiety nie będzie wolno? Ani klepnąć? Cóż, klepnąć nie wolno, chyba że masz wyraźną zgodę na klepanie. Generalnie: jeśli masz wyraźną zgodę, to można wszystko. Ale jeśli dalej boisz się ograniczenia świętych praw Twojej płci, to trochę boisz się słusznie, a trochę nie. To, że nie można obcych i znajomych kobiet bezkarnie klepać po tyłkach bez ich zgody to na pewno potężny zamach na Twoją wolność. Liczenie się ze zgodą drugiej strony (najlepiej: entuzjastyczną!) najprawdopodobniej też, ale istnieje spore ryzyko, że laski (z wypranymi przez feminazistki mózgami, oczywiście) nie odpuszczą w tym temacie i trzeba będzie ostatecznie dopuścić je do rodziny ludzkiej. Dla wszystkich przerażonych tak nieoczekiwaną zmianą przygotowałam krótki poradnik. Jeśli dwa pierwsze pytania dotyczą Twoich obaw, ten poradnik jest dla Ciebie. Spisany na podstawie doświadczeń własnych.

Zasada jest prosta: dalej można podrywać dziewczyny! W różnych miejscach i na różne sposoby. I komplementować! Jak to robić, żeby nie być "tym gościem"?

Po pierwsze: jeśli dziewczyna powie Ci, że nie chce z Tobą tańczyć, rozmawiać, pić drinka od Ciebie, dać Ci swojego numeru telefonu ani iść na kawę, pogódź się z tym. Ona naprawdę nie ma obowiązku. Nie ma też obowiązku być dla Ciebie miła, chociaż mogłaby. Jeśli odmówi, nie wyzywaj jej od kurew i dziwek, nie rzucaj groźbami, ani mięsem, ani tym bardziej ciężkimi obiektami. Nie śledź jej, zarówno w realu, jak i w social mediach. Tego kwiatu jest pół światu, inna może mieć ochotę z Tobą tańczyć albo iść na kawę. Ta nie. Jeśli łapiesz ją za rękę i próbujesz wyciągnąć na parkiet, a ona kręci głową przecząco i zabiera rękę, to znaczy, że woli sobie posiedzieć tam, gdzie siedzi. Powodów może mieć mnóstwo: jest zmęczona, słabo się czuje, nie podobasz jej się. W tej sytuacji szukaj partnerki dalej, a nie próbuj jej łapać za rękę, obie ręce albo twarz i tym sposobem ruszyć ją do tańca. Z tobą. Ryzykujesz, że chodziła na kurs wendo albo, co gorsza, sztuk walki. Albo że jest trzeźwiejsza i przez to szybsza w reakcjach, a że się boi, bo jesteś natarczywym bucem, możesz nie przewidzieć jej zachowania. Nie bądź natarczywy. Jedno, góra dwa "nie", jeśli koniecznie musisz się upewnić, że Twoja uderzająca wszechzajebistość nie zrobiła na niej wrażenia, bo nie dowierzasz, wystarczą.

Po drugie: jeśli rozmawiałeś z jakąś dziewczyną albo próbowałeś ją poderwać, a ona po całym zajściu rozgląda się nerwowo, ogląda za siebie, wracając do domu, ściska w kieszeni kurtki klucze do domu, przygotowane do samoobrony, zamawia taksówkę, chociaż mieszka dwie przecznice stąd i prosi taksówkarza, żeby  nie odjeżdżał, póki nie zamkną się za nią drzwi klatki schodowej albo nie zaświeci światło na 3. piętrze, dzwoni po ojca/brata/chłopaka/możliwie groźnie wyglądającego kumpla albo dzwoni do przyjaciółki, że jeśli nie oddzwoni za 15 minut to ta druga ma wszcząć alarm - you're doing it wrong.

Po trzecie: kiedy wiesz, że zrobiłeś to dobrze i nie jesteś "tym gościem"? Cóż, najprościej, jeśli Ci się udało. A jeśli to nie jest Twój szczęśliwy dzień i Ci się nie udało? Jeśli zaczepiłeś dziewczynę przed londyńskim barem, mówiąc coś o strajking bjuti i możliwości zwiedzenia tego lub innych pubów lajk, rajt nał, a ona Ci na to, że sorri, ale w dalekim Tiutiurlistanie (możliwe, że powiedziała "Poland", ale kto by rozróżniał te azjatyckie republiki...) ma chłopaka, a tutaj pod opieką młodszą siostrę i niestety, ale nie dziś, a Ty się uśmiechasz, mówisz, że wielka szkoda, życzysz miłego wieczoru i odchodzisz w swoją stronę - i chociaż minęło parę ładnych lat, to ona dalej wspomina to jako komplement od miłego faceta w Covent Garden, a nie przerażający, creepy moment zagranicznej wycieczki. Wtedy poszło Ci po prostu marwles i jesteś fajnym gościem.

Po czwarte: nie bądź wijem. Kim jest wij? Wij to taki typ faceta w klubie, który upatruje sobie dziewczynę, po czym zachodzi od tyłu i wije się dookoła niej, ocierając o nią różnymi częściami ciała. Nie chodzi o to, że nie można się w tańcu ocierać. Można. Może nawet ona chciałaby się o Ciebie poocierać, bo jesteś miłym i niebrzydkim facetem. Ale jak ona Cię nie widzi, a za to czuje i czuje, że to nieprzypadkowe otarcie spowodowane ściskiem na parkiecie, to może się poczuć nieswojo. Najlepiej takie operacje zaczynać frontalnie, wtedy gramy w otwarte karty i się widzimy i jest komfort.

Po piąte: catcalling. Po prostu tego nie rób. To nie komplement. Poza tym, jeśli czytasz ten poradnik, nie chcesz być jednym z tych gości. Catcalling zdarzył mi się w życiu raz, na ul. Słowackiego w Katowicach, latem, w południe. A i tak się bałam, czułam się brudna, zagrożona i chciałam wstąpić do sklepu "Cora" po najbardziej obleśną babcio-sukienkę w drobny rzucik, jaką znajdę. Nie wiem, jak znoszą to dziewczyny, którym zdarza się to częściej, niż mnie.

Po szóste: nikt nie jest idealny. Każdemu zdarzają się wpadki, najbardziej zdeklarowanym feministom i kolegom Kazi Szczuki też. Jeśli chciałeś być po prostu miły albo zabawny, ale Twoja rozmówczyni się zdenerwowała albo poczuła niepewnie - a przecież to widzisz, przecież jesteś miłym i empatycznym gościem - przeproś i/lub (opcja minimum) więcej tego nie rób. Mówienie "ej, no weź, wyluzuj, Kasię śmieszy" (zawsze znajdzie się jakaś Kasia albo Andzia, którą śmieszy, która jest "równą babką", dramatycznie pragnącą dostać się do "męskiego klubu siusiaków") nie jest fajne.

Po siódme: traktuj każdą dziewczynę tak, jakby była równoprawnym Tobie człowiekiem. Tak, wiem, na początku nie będzie łatwo, ale uwierz mi, warto. Choćby dlatego, że relacje z innymi ludźmi są bogatsze i ciekawsze, niż te z obiektami.

Wszystkie te sytuacje przydarzyły się mnie osobiście, co może oznaczać kilka rzeczy:

- feministki na tyle dobrze się maskują, że możesz takiej nie rozpoznać na ulicy i niechcący uznać ją za atrakcyjną;
- takie niemiłe sytuacje spotykają nie tylko dziewczyny, które tylko i wyłącznie złośliwym zrządzeniem losu nie są w ekipie aniołków Victoria's Secret, ale te mniej "żurnalowe" też.

niedziela, 6 listopada 2016

Czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę?

Piszę zainspirowana artykułem z "Wysokich Obcasów", poświęconym rodzinie Grochowiaków, a przede wszystkim jego żonie, Madzi. I nie chodzi mi o to, czy pani Grochowiakowa była złą czy dobrą żoną i matką, czy powinno się wysyłać dzieci do wujostwa, czy wybaczać mężowi zdrady - bo to mnie w gruncie rzeczy guzik obchodzi, bo są to kwestie do rozwiązania między Stanisławem a Madzią. Interesuje mnie coś innego - mój moralny oburz na zupełnie "naturalną" nieporadność życiową Poety i zupełnie "naturalną" zaradność jego małżonki. To znaczy - do szału mnie doprowadza kolejny opis rozgarniętej małżonki Wybitnego Umysłu, która musi się zaopiekować Geniuszem, gdyż Geniusz jest tak zajęty pisaniem wierszy / malowaniem obrazów / stawianiem kamieni milowych w wybranej dziedzinie naukowej, że nie umie zaparzyć sobie herbaty, zrobić kanapki, ugotować zupy i wbić gwoździa w ścianę oraz załatwić sprawy w urzędzie.

Historii małżonek, które były zarazem redaktorkami, korektorkami, kucharkami, sprzątaczkami, prywatnymi asystentkami ds. rzeczywistości jest na pęczki. Grochowiakowa to tylko jedna z miliona. Jasne, możemy powiedzieć,  że patriarchat, rola kobiety i tak dalej, że "w tamtych czasach" to było oczywiste, że żona zajmuje się domem na wyłączność, ale jak facet jest artystą, to już w ogóle może sobie odpuścić. Wiadomo, artysta, a już zwłaszcza poeta, to jednostka szczególna i niejako na pograniczu genderowym, co dodatkowo po końcówkach (nomen omen!) łacno widać, gdyż zarówno "artysta" jak i "poeta" to rzeczowniki męskoosobowe, ale z końcówką -a, którą zwykle w polszczyźnie mają rzeczowniki w rodzaju żeńskim. No więc - chłop, skoro rzeczownik męskoosobowy, a skoro chłop, to sprzątać, gotować i zajmować się dziatwą nie będzie. Ale skoro ta końcówka -a, to też trochę baba, jak baba, to wiadomo - trochę nierozgarnięty, młotkiem operować nie potrafi, w urzędzie sprawy nie załatwi, nierozsądny, trochę roztrzepany, emocjonalnie niestabilny. Potrzebuje kogoś racjonalnego i poukładanego, kto mu życie ogarnie. I wiktu. I opierunku. Słowem: żony. Potwierdzają to dzieci poety: "W domu [Madzia - AW-Z] zajmuje się wszystkim. Tata nawet gwoździa nie przybije. Jak raz próbuje, od razu leci mu krew. W końcu jest artystą*." No, w końcu jest. Więc skoro błąka się tam, gdzie "Liryka, liryka / Tkliwa dynamika / Angelologia i dal" (to, co prawda, z innego podejrzanego typka), to ma prawo do swoich drobnych dziwactw. Taka danina za iskrę bożą. Toteż: "Dwie godziny spędza w łazience, w końcu wychodzi: „Madziu, jadę do redakcji”. Taksówkarz najczęściej czeka już od godziny. Mama pilnuje, by ojciec niczego nie zapomniał. Z powrotami z redakcji bywa różnie.". Różnie, ale zawsze punktualnie. Na ten uroczy, poetycki sposób, rzecz jasna: "Jest bardzo punktualny. Jak mówi, że wróci do domu o 16, to wraca, choćby tydzień później. Kiedy nie wraca, mama już wie, że pewnie poszedł w tany. Wydzwania do redakcji, mówią jej, że może jest u kochanki albo w domu pracy twórczej. Bywa, że nie ma go miesiąc. Kiedyś wychodzi i z domu pracy twórczej w Radziejowicach wraca po pół roku. Kiedy pytamy, Madzia nie komentuje. Ojca po prostu nie ma. I tyle.". Ale przecież wszystko można mu wybaczyć, gdyż "Staszek to nieprawdopodobna osobowość.". A skoro taka nieprawdopodobna, to i wygląda należycie. Jak dandys. Jeno nieco turpistyczny, wszak poeta-turpista, więc nie może być zbyt cacanie:
"Stroje domowe nie obowiązują. Zawsze gotowy na przyjęcie gości. Nigdy nie oglądamy go bez koszuli. Wciąż wypachniony. Podąża za modą, ale nie ma gustu, źle się ubiera. I to nieprawda, co mówią, że odpowiedzialna jest za to Madzia. Na tysiąc sposobów próbuje go odwieść od takiego ubierania. A on po swojemu: nieudolnie, bez fasonu.". Ale trzeba jej oddać, że próbowała, tylko on taki duch wolny i niereformowalny. I bardzo, bardzo wrażliwy: "Boi się ciemności i duchów, ten strach to pamiątka z powstania warszawskiego. Więc gdy wydaje się, że straszą, Madzia, jedyna odważna, idzie na strych i przegania koty. Bez niej jest nieporadny. Darzy ją zaufaniem, jeśli chodzi o zdrowie, o jedzenie. Przy niej czuje się bezpiecznie.". Że ktoś ma lęki po powstaniu to rzecz ani dziwna, ani wstydliwa, to się nazywa trauma i nie jest to doświadczenie łatwe. Ale skoro jest poetą, to od tego ma żonę, żeby tym także się zajęła. Jako że jest wrażliwy, jest też niesłychanie emocjonalny i nieracjonalny: "Jaki on jest zazdrosny. Mama ogląda przemówienie Cyrankiewicza, a jemu do głowy uderza, że jest w nim zakochana. W takich sytuacjach obraża się, zamyka się w łazience albo spaceruje po Sadybie. A mama jest racjonalna, tylko puka się w czoło.". Taksówki pojawiają się jako stały motyw tych wspomnień. Najczęściej czekające już od godziny pod domem, kiedy poeta siedzi w łazience, ale okazuje się, że stoją tam nie bez powodu, gdyż: "Panicznie boi się podróży. Po poznańsku mówimy, że ma reisefieber. Akceptuje tylko rodzinne wyjazdy na wakacje [...]. Kiedy Staszek ma sam wyjeżdżać, od razu łapie anginę. Kładzie się w łóżku:
»Madziu, jestem taki chory, odwołaj wszystko«. Madzia odwołuje. Schodzi do taksówki, bo często już taksówka czeka, tłumaczy, że pan Stanisław się rozchorował.
Staszek jeździ tylko taksówkami. Jak wyjeżdżamy poza Warszawę, mama zajmuje się pakowaniem, szykuje dzieciaki, biegnie z nami i tobołami na dworzec, jedziemy pociągiem. On dojeżdża taksówką.". Taksówką. Na wakacje. A jak ma jechać sam, to ma nagły atak anginy i małżonka odwołuje taksówkę. No, ale trzeba mu przyznać, że utrzymuje ich wszystkich: "Staszek dojeżdża na gotowe. To prawda, pilnuje, by było za co żyć. Madzi pieniądze się nie trzymają. Ale formalności, urzędy – prawie wszystko załatwia ona. Ojciec nawet nie wie, co podpisuje. »Madziu, załatw to«, prosi.". Z jednej strony, ojciec-poeta pilnuje, aby było za co żyć, z drugiej - wspomnienia o klepaniu biedy i jedzeniu śledzi na 100 sposobów oraz o robieniu swetrów na handel przez Madzię. Czyli raczej pilnuje, aby było za co przeżyć, co w moim (skażonym być może kapitalistycznym konsumpcjonizmem) odczuciu stanowi znaczną różnicę od "było za co żyć". Wiele rzeczy jest dla niego za trudnych, nie tylko urzędy i komunikacja miejska: "W połowie lat 70. Staszek jest już schorowany, coraz częściej mówi, że chce mieć swoją pracownię. Dostaje kawalerkę na Czerniakowskiej. Dojeżdżać? Nie on. Za trudne. Więc przeprowadzka. Mama musi jechać z nim, bo on nawet herbaty nie umie sobie zrobić. Dwie lewe ręce. Raz próbuje naprawić coś w łazience, po chwili wybiega z podwiniętymi nogawkami: »Madziu, ratunku, topię się!«. Na zakupach mama dźwiga torby, on jej towarzyszy.". Oczywiście pojawia się też kwestia kochanek: "Tak do końca zdajemy sobie sprawę z jego romansów dopiero po śmierci ojca. Kiedy mieszka u pani Marysi, nie zapomina o nas, wysyła ją na pocztę, by Marysia wysłała nam pieniądze. Z Marysią do dzisiaj mamy dobry kontakt.". Żona to funkcja, nie osoba. Pani Marysia też może być żoną.

* - wszystkie podkreślenia w cytatach moje.

A miejmy świadomość, że to tylko jedna z setek podobnych opowieści. Małżeństw, gdzie nie tyle istnieje ścisły podział obowiązków na te kobiece (dom i dzieci) oraz męskie (zarabianie na to wszystko, czym ona się zajmuje i opiekuje), co tworzenie warunków cieplarnianych, aby rzadki kwiat talentu nie uwiądł przypadkiem. Tolerancję dla artystów mamy olbrzymią, wolno im więcej, bo to "nieprawdopodobne osobowości", malowane ptaki, emocjonalni wrażliwcy, którzy potrzebują kogoś, kto im zrobi herbatę, przegoni koty ze strychu i odwoła czekającą od godziny taksówkę oraz wymyśli, jak utrzymać liczną rodzinę za marną pensyjkę. Ale ostatecznie, czy to ważne, skąd pisarz bierze zupę? Czy to ważne, czy ma od tego żonę, czy gotuje sam, czy jada w barze mlecznym? Cóż, być może nieważne. Na pewno nie z perspektywy literaturoznawczej, to znaczy pisarz nierozgarnięty życiowo nie musi być koniecznie ani lepszy, ani gorszy od pisarza rozgarniętego, bo nie od tego efekt końcowy w postaci literackiej udatności utworu zależy. Ale życie prywatne pisarzy nas interesuje. Nie tylko nas - "czytelników zawodowych", ale też wielu czytelników niezawodowych, miłośników literatury po prostu. Lubimy wiedzieć coś więcej o tej osobie, której nazwisko widzimy na okładce, a zdjęcie na odwrocie. A najlepiej, żeby ten posiadacz iskry bożej, natchniony pisarz, miał życie niekonwencjonalne, trochę szalone, barwne, żeby był trochę inny od nas. Taki, no, tego, poetycki jakiś. Cały w uniosach i metaforach. Uskrzydlony jakiś taki. A nie, że wstaje rano, pije kefir, pisze wiersz, a potem gotuje botwinkę. A wieczorem nastawia pranie i je rozwiesza na rozkładanej suszarce na balkonie. No panie, co to za poeta w ogóle?!

Może to kwestia pokoleniowa, może to kwestia zainteresowania kobietami-pisarkami (a one, z przyczyn kulturowych, rzadko miewały żony, które by im oporządzały świat), ale ja jednak wolę pisarzy życiowo rozgarniętych. Takich, co wiedzą, gdzie przylepić znaczek na kopercie i jak umyć łazienkę. Nie twierdzę, że są od tego lepszymi pisarzami, bo niekoniecznie. Po prostu, jakoś tak... wzbudzają moją sympatię, jeśli nie czują się tak mocno szturchnięci przez palec boży, że im się perspektywa życiowa skrzywiła. I wszystko orbituje wokół nich.

środa, 6 lipca 2016

Festiwal najfajniejszych ludzi w Polsce

Żaden tam ze mnie zagorzały letni festiwalowicz. Zaledwie kilka razy byłam na Woodstocku. Do Open'era, Offa i innych tego typu spędów podchodziłam z daleko posuniętą ironią i sceptycyzmem. Ale stało się. Ogłosili na Open'erze występ Sigur Rós i tego Książę Małżonek nie mógł przegapić. A że moją życiową, jako Królowej Małżonki, ambicją jest zafundowanie Księciu koncertu Sigur Rós w ich naturalnym, islandzkim środowisku (oraz w ogóle zafundowanie, sobie i jemu, podróży po Islandii z obowiązkową przejażdżką na tamtejszych kucach - te małe stworzonka ruszają się w zupełnie niesamowity sposób, o: KLIK), a póki co widoków na taką podróż nie mamy, pociąg do Gdyni, namiot z Lidla i czterodniowy karnet na Festiwal Najfajniejszych Ludzi w Polsce (w skrócie: Open'er) muszą wystarczyć.

Jechałam ze sporymi obawami. Czego się spodziewać? Jak to się ma do Woodstocku (zakładałam, że z grubsza nijak)? I jak to będzie na tej polskiej Coachelli? Ktoś w ogóle będzie spoglądał w kierunku sceny bez filtra w postaci AjFona? I czy na bramkach będą kontrolować stylówkę i w przypadku słabej, mimo wykupienia karnetu, nie wpuszczać na koncerty? Tyle pytań, żadnych odpowiedzi. W nocnym pociągu nad morze za towarzystwo mieliśmy dwóch miłych chłopaczków bodaj z Zawiercia, którzy jechali w tym samym kierunku i celu, co my, wymykali się na fajkę do toalety (nu, nu, nieładnie, ale młodość ma swoje prawa), rozmawiali ściszonymi głosami i przez większość drogi spali (o ile nie palili papierosów w kibelku). Sielanka z chłopaczkami w spodniach, które modnie odsłaniały kostki i vansy, skończyła się w Łodzi, gdzie do wagonu dosiadło się towarzystwo, które festiwalową imprezę rozpoczęło z wyprzedzeniem. Kiedy pociąg doturlał się na stację, powitało go głośne: "ŁUUUUU!", "IJEEEEEEA!" oraz "ŁUHUJUHU!". No i miałam już pospane. Podobnie Książę Małżonek i chłopaczki. Towarzystwo z hukiem, łoskotem i gromkimi okrzykami (głównie: "IJEEEE, OPENER, JUHU!") załadowało się do pociągu i rozpoczęło imprezę oraz pogaduchy. Od dziewcząt z przedziału obok (!) dowiedziałam się: jakie która pali fajki, jakie są najlepsze metody depilacji i że laserową trzeba zacząć z wyprzedzeniem, na kilka miesięcy przed wakacjami i teraz to już zasadniczo po ptokach oraz jak najefektywniej kręcić włosy prostownicą (?!) i jakie marki prostownic są do tego polecane (pani, tonem ekspertki, zaświadczała o zaletach Remingtona). Nie do takich rzeczy nawykłam przy spaniu (dwa koty, blok przy ruchliwej ulicy i przystanek nocnego autobusu pod oknem), więc dokonałam szybkiej aklimatyzacji, zwinęłam się w pozycji płodowej na siedzeniu (co, w moim mniemaniu, miało mi zapewnić bezpieczeństwo i godne warunki, zgodnie z panującym w Polsce klimatem) i zasnęłam. Obudziłam się przed Gdańskiem. Na dworcu w Gdyni okazało się, że Opener'owicze odznaczają się wysoko rozwiniętym instynktem stadnym - obsiedli cały McDonald's, wypełniając przestrzeń szczelnie plecakami, karimatami, śpiworami oraz namiotami. Spod tego składowiska sklepu trekkingowego raz na jakiś czas wypełzali mniej lub bardziej rozczochrani ludzie w poszukiwaniu kawy i ciasteczek. Postanowiliśmy poszukać innej kawodajni. Znaleźliśmy na dworcu jeszcze 3 inne, świecące pustkami i bez kolejek. Ta tendencja miała się utrzymać - przez cały festiwal nie stałam ani razu w kolejce do toalety czy po piwo. Toitoiów i kurków z piwem było na terenie festiwalu tak wiele, że kiedy przy jednej piwnej bądź moczowej wyspie widzieliśmy tłumy, po prostu szliśmy do innej. To czyniło z nas awangardę.

Polem namiotowym sprawnie zarządzała ekipa w pomarańczowych kamizelkach, tak że każdy znalazł swoje miejsce i rozbił swoje nieprzemakalne Taj Mahal na zamek błyskawiczny. Kiedy my uporaliśmy się z naszym, wykupiliśmy kupony prysznicowe, umyliśmy się, przebraliśmy się i postanowiliśmy wyczołgać się z namiotu celem zadania szyku przy piwie, powitał nas uśmiech dziewczyny, która rozbijała namiot obok. Konkretnie uśmiech wycelowany był w mojego Księcia Małżonka, który oduśmiechnął się, prezentując efekty ciężkiej pracy naszego dentysty (Michał K., pozdrawiamy z szerokim uśmiechem!) i powiedział "cześć", jak na dobrze wychowanego Księcia przystało. Wtedy dziewczynie mina zrzedła. "Aaaa, myślałam, że jesteście obcokrajowcami...". Próbowałam ratować sytuację poprzez żart, że przybyliśmy z Muru (że niby wiecie, Jon Snow i mała, ruda Ygritte), ale dziewczyna nie oglądała "Gry o tron", więc żart nie siadł. Jako tubylcy, a nie egzotyczni przybysze z dalekich krain, nie zostaliśmy więcej zaszczyceni uwagą naszej sąsiadki. Potem niejednokrotnie Książę Małżonek był brany za obcokrajowca, co trochę nas dziwiło, a trochę bawiło. Nie bawiło za to, kiedy został wzięty za Araba, a dwóch dziarskich Polaków oferowało mu specjalność regionu, czyli wpierdol. Księcia nie opuściła jednak pogoda ducha - całą niemiłą sytuację skomentował, mówiąc: "Wcześniej brali mnie za pedała i chcieli mi spuścić wpierdol. Teraz za Araba. Mogę obserwować, jak zmieniają się nastroje społeczne".

Jeśli chodzi o ludzi, wcale jednak nie było tak źle. Wbrew potocznej opinii i fotorelacjom, festiwal nie składa się wyłącznie z ludzi, którzy przyszli przede wszystkim powyglądać modnie. Muszę jednak przyznać, że było tam całkiem sporo dziewczyn (przede wszystkim dziewczyn), których ubranie i dodatki aż krzyczały: "Kupiłam w H&M mundurek z H&M Loves Coachella specjalnie na ten festiwal, normalnie się tak nie ubieram". Było też trochę pretensjonalnych księżniczek i książąt spod znaku "płacę i wymagam". Jedna marudziła, że trawa na lotnisku Kosakowo, gdzie odbywały się koncerty, nie jest dość krótko przycięta (dosłownie: "nie jest ogolona"). Niechcący wysłuchałam litanii dwóch studentek prawa, które po jednej nocy na polu namiotowym zarezerwowały noclegi w Gdyni i skarżyły się rodzicom na szczypawice włażące do namiotu (skandal!), kolejkę pod prysznic (nie do wiary!) i "jakiś milion ludzi na polu namiotowym, nad którymi nikt nie panuje!". Były także oburzone, że na polu namiotowym ludzie nie zachowywali ciszy nocnej, wracając z koncertów, przez co nie dało się spać. I że w ogóle twardo, niewygodnie i spartańskie warunki. Kiedy już zwinęły namiot i pojechały do hotelu w Gdyni, złapałam za telefon i zadzwoniłam do rodziców z podziękowaniem, że wysyłali mnie jako dziecko i podlotka na obóz jeździecki pod namioty i do Bornego Sulinowa nad jezioro, bo chociaż uważam się za rozpieszczonego, wygodnickiego mieszczucha, to ostatecznie nie jest ze mną tak źle. No i że umiem wyrzucać gnój. Ta umiejętność akurat się na Open'erze nie przydała, ale tak w ogóle to ją sobie cenię. Była też na polu namiotowym księżniczka, którą głęboko podziwiam. Kiedy o 7:30 ja miałam na tyle wstydu i hartu ducha, żeby co najwyżej wciągnąć na zadek dżinsowe szorty i we wczorajszej koszulce, z wronim gniazdem na głowie i malowniczym rozmazem pod okiem poczłapać w japonkach z promocji do toitoia, to ona, księżniczka, była już najwyraźniej wykąpana, w odprasowanej sukience, z ułożonymi włosami i pełnym makijażem. O 7:30. Na polu namiotowym. Zazdrość i podziw ścisnęły mnie w dołku.

Generalnie zasadnicza różnica między Open'erem a Woodstockiem polega na tym, że na Woodstocku ludzie widzą (i wiedzą), jak jest i w związku z tym współpracują ze sobą jakoś, żeby przetrwać. Wiedzą, że organizator nie zapewni nic więcej, kolejki będą do wszystkiego i muszą sobie jakoś radzić. To rodzi ducha wspólnoty, przynajmniej w jakimś stopniu. Na Open'erze ludzie oczekują, że wszystko będzie na tiptop, dla organizatorów są bezwzględni i żądają. Jakakolwiek obsuwa, awaria czy niemożność powodują lawinę narzekań i oskarżeń o niekompetencję. Nie chcę tworzyć fałszywej opozycji, że na Woodstock jeżdżą pozytywnie nastawieni uczestnicy, a na Open'er zblazowani konsumenci, ale trochę jednak. Zblazowanych konsumentów na Open'erze jest na pewno o wiele więcej, niż na Woodstocku kiedykolwiek było.

A jeśli chodzi o same koncerty... PJ Harvey mnie uwiodła, oczarowała, zahipnotyzowała. Jej głos, ruch sceniczny, zespół, strój - coś między królową wiedźm a motocyklistką, ta jej twarz, w której wszystkiego jest dużo i wszystko jest duże, ekspresja, muzyka - najprawdziwsza artystka! Wszystko dopracowane w najdrobniejszych detalach, to był spektakl, a nie koncert. Zaraz po niej wybraliśmy się na Florence & The Machine i miałam ochotę krzyknąć: "Na cholerę się tak miotasz bez ładu i składu, babo?!". PJ Harvey to był najlepszy koncert całego Festiwalu. A że był na samym początku, to po nim nic nie było już takie samo. Po koncercie The Last Shadow Puppets stałam się ich fanką, na Beirucie tańczyłam z Księciem Małżonkiem jak stare małżeństwo w Ciechocinku, Florence okazała się niesłychanie emocjonalną słodzinką w różowych spodniach, polska reprezentacja (Maria Peszek, Rysy, Łona i Weber) dała niesamowity popis, każdy w swoim stylu, na Bastille raźno podrygiwaliśmy, Red Hot Chili Peppers to trochę tacy... no... starsi panowie, co ze smutkiem zauważyłam, przyglądając się zbliżeniom na telebimach. Starsi, ale dziarscy, zwłaszcza Flea, doskonale zakonserwowany. A Sigur Rós... Warto było przejechać tyle kilometrów, zapłacić za te karnety choćby po to, żeby zobaczyć minę Księcia Małżonka. Niesamowite, ile trzech facetów może wytworzyć dźwięku. Nie wiem też, gdzie w Jonsim mieści się tyle płuc i mocy, bo to takie chucherko, ale krew Wikingów to, jak widać, nie byle co, i w chucherku się odezwie.

Książę Małżonek śmiał się, że nazwałam go swoim ulubionym człowiekiem. Ale kiedy on jest moim ulubionym człowiekiem. Nieważne, mąż czy nie mąż, przede wszystkim z nim się nigdy nie nudzę. Nieważne, czy właśnie idziemy na koncert, jedziemy do Zoppot na spacer po molo czy siedzimy w domu, każde z nosem w swojej książce. Mój mąż to więcej, niż mąż. Każdemu szczerze życzę takiego kompana. Na festiwal, na wakacje, w pracy i na życie.


Byliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy. Należymy, to już oficjalne, do najfajniejszych ludzi w Polsce. Na znak przynależności klasowej dalej noszę na ręce festiwalową opaskę. Mogę się podśmiewać ze snobów na Open'erze, ale cóż począć - jestem jedną z nich.